Większość moich koleżanek wyjechała na stałe, a ta garstka, która została, znalazła pracę w niedawno zbudowanej w okolicy fabryce. Co rano widziałam, jak wsiadają do zakładowego autobusu… Jak ja im zazdrościłam! Na miejscu zostawali tylko starzy lub chorzy, dzieciaki, no i ja. Z trójką moich malców i chorym ojcem na głowie o pracy poza domem mogłam co najwyżej pomarzyć. Ale nie ma sytuacji bez wyjścia! Pewnego dnia wpadłam na pomysł, który zmienił życie nie tylko moje i mojej rodziny, ale wręcz całej wsi!
Odkąd pamiętam, dzieciaki u nas biegały samopas. Moja wieś jest mała – ot, sklep z wiecznie przesiadującymi na ławeczce przy wejściu osobnikami, wypisz wymaluj jak z telewizyjnego serialu, przystanek PKS z rozpadającą się wiatą, domy stojące szeregiem wzdłuż szosy niemiłosiernie rozjeżdżonej przez TIR-y… A za domami łąki ciągnące się aż do położonych nieco dalej pól uprawnych. Tam akurat jest pięknie, ale i niebezpiecznie. Bo właśnie te łąki, a w zasadzie rozsiane na nich oczka wodne, stały się przyczyną problemów.
Za moich czasów „pójście na stawy” było jedyną dla nas, dzieciaków ze wsi, rozrywką, tym bardziej pociągającą, że surowo zabronioną. A przecież nic nie smakuje lepiej niż zakazany owoc! Pewnego dnia zdarzyła się tragedia: utonął przyjezdny, chłopaczek, który przyjechał do dziadków na wakacje. Przez rok, może dwa, ludzie byli ostrożniejsi, a zakaz zabawy nad stawami był egzekwowany. Jednak minęły lata, ludzie zaczęli zapominać, a dzieci… Dzieci po staremu biegały „na stawy”.
Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam?!
Teraz, po uruchomieniu fabryki, zrobiło się jeszcze gorzej. Bo gdy rodzice pracowali, maluchy pozostawały zwykle pod opieką babć, które z racji wieku nie miały już tyle sił i zapału, aby wszędzie za nimi biegać. Poza tym każda miała na głowie cały dom, gospodarkę, pola... Tak więc dzieciaki wałęsały się same tu i tam, a przede wszystkim, wiadomo, chodziły nad stawy. Jedna czy druga babcia wybiegała za płot, pokrzyczała, pogroziła palcem, ale w końcu machała ręką i wracała do swoich zajęć.
Tylko ja zostawałam na posterunku. Nasz dom stoi najbliżej łąk. A poza tym nasz najmłodszy, Michaś, miał dopiero trzy lata i straszny był z niego wiercipięta, więc bałam się choć na chwilę spuścić go z oka. „I cóż te dzieciaki mają tu innego do roboty?” – myślałam, usiłując z Michasiem uczepionym mojej ręki dogonić starszych, którzy już biegli za resztą wioskowej „bandy. – Ganiać po szosie, po której co chwilę przejeżdża jakiś TIR? Albo tkwić przed komputerem?”.
Jednak i ja nie mogłam stać nad nimi i ich pilnować przez cały dzień! W domu czekał na mnie przecież zwykły kierat… Gotowanie, sprzątanie… No i praca – próbowałam trochę szyć. Próbowałam – dobre słowo, bo to szycie kompletnie mi nie szło. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Co chwila wybiegałam na tył domu sprawdzać, czy aby tam, na łąkach, nic się nie stało. „A gdyby nawet? – zastanawiałam się czasem. – Co to da? Przecież gdyby któreś z dzieci wpadło do wody, i tak nie dobiegłabym na czas!”.
Pewnego dnia najzwyczajniejszy w świecie widok podwórka mojego rodzinnego domu podsunął mi nadzwyczajny pomysł. Akurat przeszła ulewa i wszędzie stały ogromne kałuże. Olśniło mnie: przecież łódki z patyczków mogą puszczać i tutaj! Nie, nie w kałużach! Zrobi się oczko wodne! Tyle tu miejsca!
Boże! Że też wcześniej o tym nie pomyślałam! Zmieszczą się i zjeżdżalnie, i huśtawki! A kasztan daje w lecie taki cudowny cień! Można ustawić krzesełka, stoliki… Dać dzieciakom jeść i pić, żeby nie musiały ciągle ganiać do domu po szosie, bo to też niebezpieczne. Kilkunastu gąb sama nie wykarmię, ale ludzie chętnie się złożą po te parę groszy. Czyli po prostu… przedszkole! Tu, w naszej wsi!
„Odbiło ci, dziewczyno!” – postukałam się w czoło. – Sama nie dasz rady!”.
Fakt, byłam sama. Darek, mój mąż, wyjechał do Niemiec za pracą jak większość mężczyzn z tych stron. A dziadek... Ech, szkoda gadać! Ojciec, niestary jeszcze człowiek, zupełnie się załamał po śmierci mamy. A odkąd jeszcze złamał nogę, która później źle mu się zrosła i wciąż pobolewała, to już tylko usiąść i płakać.
On, zawsze taki wesoły, pracowity – połowa mebli we wsi to jego dzieło, a jakie zabawki jeszcze niedawno dzieciakom rzeźbił, jak prawdziwy artysta! – teraz siedzi osowiały i stanowczo za często zagląda do kieliszka. Bałam się, że niedługo dołączy do tych z ławeczki przed sklepem. Na samą myśl o tym aż mnie dreszcze przechodziły. Własny ojciec! Tylko co ja mogłam zrobić? Nic.
Sołtysowi spodobał się pomysł
Pomysł z przedszkolem z każdym dniem wydawał mi się coraz mniej realny. Ale kiedy zdarzyła się kolejna tragedia – znowu dzieciak utonął, tym razem w sąsiedniej wsi – powiedziałam sobie: „Koniec! Tak dalej być nie może!”. Ja, cicha, nieśmiała myszka (Darek tak często mnie nazywa) wybrałam się do sołtysa! Tak, poszłam. Sama! Nic nikomu nie mówiąc! Jeden Pan Bóg wie, ile mnie to kosztowało…
Sołtys wysłuchał mnie uważnie:
– To znaczy, że ty chcesz w naszej wsi prowadzić przedszkole, tak? – postawił sprawę jasno.
„O, matko! Co ja robię? – przeraziłam się znowu. – Przecież to czyste wariactwo! Cała wieś będzie się śmiała!”. Z nerwów słowa nie mogłam z siebie wydobyć.
– Tak! – wydusiłam wreszcie.
– Dziewczyno, z motyką na słońce się porywasz! Ale pomysł jakiś jest. Tylko gdzie? Zastanawiałaś się nad tym?
– U mnie – brnęłam dalej.
Trudno, jak się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć i „b”! Zresztą właśnie wtedy w mojej głowie wszystko zaczęło nabierać wyraźniejszych kształtów. Teraz już gadałam jak nakręcona:
– Cały dół u nas stoi nieużywany. Miejsca, a miejsca! Wystarczy stół, trochę krzeseł, jakieś półki, materacyki, żeby dzieciaki mogły odetchnąć…
– Znajdą się, znajdą… – wpadł mi sołtys w słowo. – Szkoła dostała dotacje, nowe meble kupują, ze starymi nie wiedzą, co zrobić. Będą jak znalazł! Tylko trzeba z dyrektorką pogadać.
Spojrzałam na niego błagalnie. Dyrektorkę pamiętałam, a raczej ona mnie pewnie zapamiętała z nie najlepszej strony. Uczyła matematyki, a ja, no cóż, z trudem trójczynę wyciągałam…
Sołtys uśmiechnął się na widok mojej miny:
– Dobra, postaram się załatwić. Na mnie możesz liczyć. Przedstawię sprawę na Radzie Gminy. A z księdzem już rozmawiałaś? I on może pomóc. Pogadaj koniecznie. Ot, choćby z ambony ogłosi co i jak! Lepszej reklamy ze świecą szukać!
Do domu wracałam cała w skowronkach. Darek dzwonił tego dnia, ale o niczym mu nie wspomniałam. Chciałam, żeby dowiedział się o wszystkim, kiedy już cały projekt wypali. Kręciłam się po domu radosna, podśpiewywałam, ugotowałam ukochaną zupę nas wszystkich – ogórkową. Nawet ojciec na mój widok wyrwał się ze swojego zwykłego marazmu i spytał z uśmiechem:
– Co to, córciu, Darek wcześniej wraca?!
Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo w tej samej chwili zadzwonił telefon. Sołtys. Rozmawiał z dyrektorką, która przypomniała mu, że placówka opiekuńcza dla dzieci musi zatrudniać przynajmniej jedną osobę z odpowiednim wykształceniem. A ja akurat miałam zupełnie nieodpowiednie – szkołę ogrodniczą i rok odzieżówki.
– To po pierwsze – mówił.
– A po drugie: sanepid. Muszą przyjechać i zatwierdzić, że budynek nadaje się do tego typu działalności. A! Szczególną uwagę przykładają zawsze do kuchni – dodał.
„No to koniec – uznałam. – A ja, głupia, miałam nadzieję…". Bo przecież nasza kuchnia to obraz nędzy i rozpaczy! Czysto, bo się staram jak mogę, jednak poza tym… Masakra! Popękane kafelki, zlew z poprzedniej epoki, odstające od podłogi linoleum! No, po prostu wyśmieją mnie ci ludzie z sanepidu!
Całą noc przewracałam się z boku na bok. W głowie miałam mętlik. „Taki wspaniały pomysł, coś, co mogłoby przynieść tyle dobrego całej wsi – diabli wzięli! A wszystko przez jakieś głupie przepisy… No i, co tu kryć, moje odwlekanie remontu!”.
Trzeba po prostu bardzo chcieć
Dopiero nad ranem mnie olśniło. „Letnia kuchnia! Tak, przecież o wiele łatwiej będzie wyremontować letnią kuchnię, oddzielnie stojący budynek, niż robić remont w domu! Tata zrobi to w mig, a do pomocy weźmie się tych z ławeczki pod sklepem! A siła fachowa? Też się znajdzie! Przecież moja ukochana polonistka, pani Zosia, wciąż mieszka tu u nas na wsi. Od paru lat jest co prawda na emeryturze, ale wciąż doskonale się trzyma! Na pewno zgodzi się mi pomóc!”.
Rano zadzwoniłam przede wszystkim do pani Zosi (jak się spodziewałam, pomysł ją zachwycił), a potem do sołtysa:
– Wszystko już mam – zameldowałam. – I siłę fachową, i kuchnię. To znaczy, kuchnię trzeba zrobić. Możemy zaczynać!
No i zaczęliśmy. Cała wieś pomagała. Nawet ci z ławeczki przed sklepem! Aż miło było popatrzeć, jak na ciężarówkę wynajętą przez gminę z entuzjazmem ładują na meble ze szkoły. A potem kierowca przywiózł je do nas. Nasze podwórko przez parę dni przypominało więc skład meblowy i plac budowy w jednym! No, istny kosmos!
Rezultaty pracy całej wsi przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Nie tylko moje! Wszyscy spisali się na medal! Pod kierunkiem mojego nagle odmłodniałego taty obiboki sprzed sklepu przeszły szybki kurs stolarki, bo wiele mebli ze szkoły wymagało naprawy; potem kurs malarzy pokojowych (zdecydowaliśmy, że taniej będzie nie kłaść kafelków, tylko pomalować kuchnię wodoodpornymi farbami w bajecznych kolorach). Nawet tym z sanepidu się spodobało!
W tym całym zamieszaniu zapomniałam o przyjeździe Darka i nawet nie wyszłam po niego na przystanek autobusowy. Zobaczyłam go, jak już wchodził na podwórko…
– Co jest grane? – spytał, przytulając mnie mocno. – Szedłem od przystanku przez wieś i kogo nie spotkałem, gratulował mi żonki! „Kobitka z głową, że ho, ho!” – mówili. O co tutaj chodzi? I co to za tablica za twoimi plecami?
Oparta o ścianę domu suszyła się tablica. Kolorowy napis głosił dumnie: „NASZE PRZEDSZKOLE”!
– Nasze?! – Darek aż przystanął. – A ty słówka nawet nie pisnęłaś?! Naprawdę „nasze”?!
Skinęłam głową.
Po obiedzie, kiedy dzieciaki z panią Zosią odpoczywały w domu, a my zmywaliśmy w letniej kuchni, Darek spytał:
– Jak to się stało, że moja Myszka porwała się na tak wielkie sprawy? I jeszcze wszystko poszło jak z płatka!
Zakryłam mu usta ręką i poprosiłam:
– Ciiii, nie zapeszaj! Jeszcze nie wiem, czy wszystko. A jak? Po pierwsze, trzeba chcieć. Bardzo chcieć! Po drugie: nie bać się spróbować.
– A po trzecie?
– Po trzecie: pomysł! Właśnie mam kolejny: kupimy busik i utworzymy przedszkole zbiorcze! Dla kilku wsi. A ty będziesz kierowcą – powiedziałam nieśmiało.
Trochę się bałam, że się obrazi. Lecz on zaśmiał się tylko:
– Zgoda, szefowo!
A potem spoważniał:
– Jak ja tęskniłem! Za tobą, dzieciakami i za…wsią! Kumple wyśmiewali się, że burak ze mnie, a ja nie mogłem przyzwyczaić się do miasta.
– Będziemy naszym dzieciom na dobranoc bajkę opowiadać – zachichotałam. – „Jak Burak u Myszki pracował”.
Czytaj także:
„W młodości zawróciła mi w głowie, lecz ta miłość nie była nam dana. Po latach nasze serca odnalazły do siebie drogę”
„Synowa zostawiła syna dla innego. Teraz wnuk wysłuchuje, jak wyzywa jego ojca od biedaków, bo ten pracuje w szkole”
„Mąż zostawił mnie z dziećmi i założył nową rodzinę. Teraz chce wrócić, w dodatku nie sam... Mam go przyjąć z powrotem?”