„Rodzice stale wbijali mi szpile i porównywali mnie do siostry. Przez nich czuję się jak życiowa porażka”

Moje życie było porażką fot. Adobe Stock, DC Studio
– Co ty robisz ze swoim życiem? – ojciec nie zostawiał na mnie suchej nitki. – Twoja młodsza siostra ma męża, dwójkę dzieci, psa i mieszkanie! A ty nie masz nic! Jak można tak żyć? Musisz się ogarnąć i pozbierać do kupy.
/ 06.01.2022 06:00
Moje życie było porażką fot. Adobe Stock, DC Studio

Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że zbliża się już moja czterdziestka, poczułam nieprzyjemny dreszczyk. Nie dlatego, żebym uważała się za staruszkę. Przeciwnie! To wiek, w którym większość kobiet czuje się spełniona. Mnie jednak daleko było do spełnienia...

Kiedy miałam dwadzieścia lat, uważałam kryzys wieku średniego za coś, co po pierwsze, przytrafia się tylko mężczyznom, a po drugie, jest wyrazem jakiejś totalnej desperacji. Pamiętam mamę, która była po czterdziestce i miała wszystko, o czym można sobie tylko zamarzyć: pracę, którą lubiła, ładnie urządzony dom, męża i dwójkę dzieci. A do tego prowadziła życie towarzyskie z sąsiadami i koleżankami z czasów szkolnych.

Nic więc dziwnego, że ona nie przechodziła żadnego kryzysu.

A ja? Nie miałam nic z tych rzeczy

Po szkole wyjechałam do większego miasta, wynajęłam kawalerkę i podjęłam pracę w restauracji. Byłam przekonana, że tam moje życie nabierze rozpędu, kogoś poznam, zakocham się i ustatkuję.

Miałam zapał do gotowania, ale szybko został ostudzony przez starsze koleżanki po fachu, które albo straciły wiarę w to, że w naszym lokalu cokolwiek może się udać, albo po prostu ze strachu przed młodą konkurencją robiły wszystko, żeby mnie zniechęcić do kucharzenia. Na początku się nie poddawałam.

Przynosiłam własne przepisy, próbowałam namówić szefów na zmianę menu, ale za każde wyjście przed szereg musiałam później płacić wysoką cenę: złośliwe docinki, ironiczne uśmieszki i powtarzanie w kółko, że fajnie, że się staram, ale to i tak nie ma sensu. W końcu zrezygnowałam. A może po prostu im uwierzyłam?

Klienci nie przychodzili, ale szefostwo jakimś cudem utrzymywało ten majdan, więc trwałyśmy tak dzień po dniu, nudząc się jak mopsy. Po pracy wracałam wprost do domu. Nie miałam żadnych znajomych poza tymi z pracy, więc nie wychodziłam na miasto. Poza tym nie miałabym za co. Po opłaceniu wynajmu kawalerki na życie zostawało mi zaledwie czterysta złotych.

– Co ty robisz ze swoim życiem? – ojciec nie zostawiał na mnie suchej nitki. – Twoja młodsza siostra ma męża, dwójkę dzieci, psa i mieszkanie! A ty nie masz nic! Jak można tak żyć? Musisz się ogarnąć i pozbierać do kupy.

Mama rozmawiała ze mną mniej obcesowo, wciąż powtarzała, że najważniejsze, żebym była szczęśliwa. W końcu nie każdy musi mieć dzieci i karierę. Problem polegał na tym, że wcale nie byłam szczęśliwa. Jednak złośliwe uwagi ojca niczego nie zmieniały.

Miałam pretensje do losu, pracodawcy, przyjaciół, którzy o mnie zapomnieli, bo skupieni byli na swoim życiu, pracy i bliskich. Urodziny traktowałam zawsze jako czas podsumowań i refleksji nad życiem. Dotarła do mnie wtedy brutalna prawda, że w moim wieku obwinianie wszystkich oprócz siebie jest wyjątkowo żałosne.

– Ogarnij się, Karolina! – powiedziałam do lustra, kiedy wstałam rano z lekkim kacem po wypiciu kilku kieliszków wina podczas samotnego oglądania romansidła.

Doszłam do wniosku, że ojciec ma rację

Jak nie zajmę się swoim życiem, nikt się nim nie zajmie. Nie zamierzałam dopuścić, żeby mój kryzys przybrał jakąś karykaturalną formę walki ze zmarszczkami, chodzenia w czerwonej mini albo szpanowania drogimi gadżetami. Nie ma się co oszukiwać, nawet gdybym chciała, nie byłoby mnie na nie stać!

Był niedzielny ciepły poranek. Nigdzie się nie spieszyłam. Wzięłam ze sobą pled, zeszyt i wyszłam na dwór, żeby trochę pomyśleć i stworzyć plan działania. Długopis długo wisiał nieruchomo pół centymetra nad kartką. W końcu uznałam, że jeśli nic nie zapiszę, to nie zacznę działać. Wysiliłam się na kilka punktów: zmiana pracy, poznanie miłego faceta i zmiana fryzury.

Wiedziałam, że nie stanie się to ot tak, ale poczułam ulgę, że w końcu jasno sprecyzowałam, co powinnam zmienić w swoim szarym i monotonnym życiu. Zacznę od fryzjera, zaśmiałam się sama do siebie. To w istocie było najłatwiejsze.

Od razu zdecydowałam, że muszę iść do innego, ponieważ pani Basia, do której chodziłam od lat, owszem, była bardzo miła, ale uważała, że najlepiej mi tak jak jest i nie podejrzewałam, żeby dokonała metamorfozy, jakiej potrzebowałam. Wybrałam młodą fryzjerkę, która dopiero otworzyła salon na naszym osiedlu.

A co? Ryzyk-fizyk!

Dziewczyna była cudowna. Miała góra dwadzieścia lat, ale fach tak opanowany, jakby urodziła się z nożyczkami w ręku. Do tego była czarująco gadatliwa i wesoła. Miała też głębokie przekonanie, że nowa fryzura pomoże mi odmienić los.

– Nie zostawię pani tego mysiego koloru. Jedyny, który potrafi odmienić życie kobiety to blond! – powiedziała z uśmiechem. – Zresztą, wie pani co, pani Karolino, ja nawet znam pewnego pana, któremu ta fryzura mogłaby się bardzo spodobać. To mój wujek, niewiele od pani starszy. Od razu mówię, że po rozwodzie, więc jak pani nie jest zainteresowana, to nawet mu nic nie powiem. Choć… szkoda by było, bo to fajny facet, tylko jakoś nie ulokował za dobrze uczuć. Ale z panią toby na pewno wypaliło!

Nie chciałam jej mówić, że w moim wieku lepszy rozwodnik niż stary kawaler, więc tylko się zaśmiałam i obserwowałam, jak sprawnymi ruchami podcina kosmyki i nakłada farbę. Efekt był piorunujący.

– Wygląda pani bosko! – krzyknęła. – Teraz to już muszę panią umówić z wujkiem Marcinem – dodała.

Zgodziłam się, choć nigdy wcześniej nie byłam na randce w ciemno i bałam się, że jeśli to jednak nie wypali, to stracę nowo odkrytą fryzjerkę. Najpierw chciałam zabłysnąć i włożyć jakąś wystrzałową seksowną kreację, lecz po chwili dotarło do mnie, że to bez sensu. Nie chodzę na co dzień w eleganckich sukienkach, a zatem po co miałam udawać kogoś, kim nie jestem?

W moim wieku chyba lepiej już od razu pokazać prawdziwą twarz i sprawdzić, czy kandydat na narzeczonego ucieknie, czy mu się spodobam i może zostanie. Postawiłam na jeansy, sweterek i trampki.

Tak mógłby mnie spotkać na ulicy i tak czułam się swobodnie i ładnie. Przyszłam do knajpki, w której miał na mnie czekać i rozejrzałam się po wnętrzu, zastanawiając się, co ja w ogóle wyprawiam. Przyszłam na randkę w ciemno namówiona przez młodą dziewczynę, która przecież może mieć zupełnie inny gust niż ja! Ba! Na pewno ma.

To, co fajne dla dwudziestolatek, czterdziestkom już się raczej nie podoba. Potrzebowałam kogoś, kto będzie spokojny, odpowiedzialny i da mi trochę pozytywnej energii. W panice chciałam już zawrócić, gdy nagle na stołku przy barze zauważyłam faceta po czterdziestce. Muszę przyznać, że wywarł na mnie bardzo pozytywne pierwsze wrażenie. Miał na sobie niebieską koszulę, w której mężczyznom często jest do twarzy, nie miał brzuszka ani łysiny.

Lekko siwiał, ale to akurat dodawało mu uroku. Zacisnęłam kciuki, żeby to był on. Odwrócił się w moim kierunku, widząc że mu się przyglądam i spojrzał pytająco. Speszyłam się przekonana, że najwyraźniej jednak się pomyliłam i trochę zrobiło mi się nawet przykro, że to nie on, ale po chwili mężczyzna wstał i podszedł do mnie.

– Pani Karolina? – zapytał, a ja skinęłam głową.

– Marcin – uśmiechnęłam się na widok jego hipnotyzujących szarostalowych oczu. – Może przejdźmy od razu na ty? – zaproponowałam.

– Z przyjemnością.

Usiedliśmy do stolika i zamówiliśmy po drinku. Rozmowa szła nie najgorzej. Jednak tylko do czasu.

– Karolina, jestem ci winien pewne wyjaśnienie. Chodzi o to, że jest mi bardzo miło, że moja bratanica postanowiła nas sobie przedstawić, ale…

– Nie podobam ci się? Rozumiem, nie ma sprawy – powiedziałam zażenowana, sięgając po torebkę, ale on natychmiast położył rękę na mojej dłoni, żeby mnie zatrzymać.

Była szorstka i twarda, bo jak zdążył mi już powiedzieć, pracował fizycznie przy wykończeniówce, więc odcisnęło to na jego rękach ślad. Miło było poczuć tak zdecydowany męski dotyk.

– Nie. Zupełnie nie o to chodzi. Bardzo mi się podobasz. Zresztą jak mogłoby być inaczej. Chodzi raczej o czas. Wiesz, tak się składa, że akurat dostałem zlecenie we Włoszech. To duży kontrakt dla mojej firmy. Będziemy tam przez ponad rok. Nie mógłbym liczyć na to, że będziesz tu czekać na kogoś, kogo nie znasz.

– Ach, rozumiem. A kiedy jedziesz?

– Za miesiąc.

Zrobiło mi się bardzo przykro

Był naprawdę w moim typie. W dodatku sprawiał wrażenie bardzo miłego człowieka. Mimo jego zastrzeżenia nasza randka się nie skończyła. Wypiliśmy jeszcze po jednym drinku, a później poszliśmy do restauracji na kolację.

Nigdy wcześniej nie byłam na tak udanej randce. To, że miała się już nie powtórzyć, uznałam za złośliwość losu. Ku mojemu zdumieniu, Marcin napisał do mnie już następnego dnia.

„Dzień dobry! Jakieś plany na wieczór?”.

Trochę mnie to zaskoczyło, bo przecież mówił, że to zły czas na randkowanie. Odpisałam, że nie mam planów.

„To już masz! Zapraszam do mnie!” – odpisał bardzo szybko.

Nie mogłam się nie skusić

Byłam bardzo ciekawa tego, gdzie i jak mieszka. A jeszcze bardziej pragnęłam się z nim znów spotkać. Przyjęłam zaproszenie. Jego mieszkanie było w pięknej okolicy w nowym bloku na drugim piętrze. Marcin sam je wykończył i od razu było widać, że nie jest pierwszym lepszym fachowcem, ale profesjonalistą. Było piękne.

W porównaniu z moją norką to był prawdziwy apartament. Marcin ugotował dla nas pyszne spaghetti carbonara.

– Gdzie nauczyłeś się tak wspaniale gotować? – zapytałam, nawijając nitkę makaronu na widelec.

– We Włoszech. To nie pierwszy raz, kiedy tam jadę. To wspaniały kraj. Byłaś tam kiedyś? – zapytał.

– Nie, nigdy.

– Och, to musisz nadrobić – zawołał entuzjastycznie. – A może byś mnie tam odwiedziła, co? – zaproponował.

Zaśmiałam się tylko, bo była to wyjątkowo szybka propozycja jak na drugą randkę. Spotkanie było znów cudowne i czułam, że gdyby nie jego wyjazd, mogłoby z tego faktycznie wyjść coś poważnego. Następnego i kolejnego dnia spotkaliśmy się znów i tak codziennie przez miesiąc.

Nie potrafiliśmy już nawet przed sobą udawać – zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa. Na samą myśl o jego wyjeździe chciało mi się płakać. Był mężczyzną moich snów, a teraz wyjeżdżał na tak długo.

– Karolinko, mam pewien pomysł. Może pojechałabyś ze mną? – zaproponował dwa dni przed wyjazdem. – Rozmawiałem już z szefem. Dostałbym nawet większe mieszkanie. Nie ma nic przeciwko, żebyśmy razem zamieszkali…

– Słucham? A moja praca i mieszkanie? Nie mogę tak wszystkiego zostawić – powiedziałam, świadoma tego, że niepotrzebnie szukam wymówek, bo serce już dawno podjęło decyzję.

Marcin spojrzał na mnie wyczekująco

Dobrze wiedział, że nie jestem zadowolona ze swojej pracy. Następnego dnia złożyłam wymówienie i spakowałam walizki. Czy się bałam? Oczywiście, że tak! Wszystko postawiłam na jedną kartę, lecz niewiele mogłam stracić, a zyskać wiele. Nie chciałam stracić Marcina.

Poza tym uznałam, że lepiej będzie sprawdzić go i przekonać się, czy to tylko zauroczenie, czy coś poważnego. Niemal w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że nie powiedziałam o niczym rodzicom.

– Gdzie wyjeżdżasz? I z kim? – mama była w ciężkim szoku.

– W świat z moim ukochanym! Wzięłam sobie do serca wasze rady i układam życie. Zmieniłam fryzurę, zakochałam się, a teraz zamierzam w końcu nauczyć się porządnie gotować. Najwyższy czas!

Wiedziałam, że byli zaskoczeni, ale nie mieli nic przeciwko. Kto by śmiał się sprzeciwić zakochanej czterdziestolatce świeżo po kryzysie wieku średniego? Kolejne miesiące to był prawdziwy rollercoaster.

Spakowałam walizki i ruszyłam za Marcinem w nieznane. Miałam mnóstwo obaw, ale były one niczym w porównaniu z nadziejami i poczuciem pewności, jakie dawał mi Marcin. Z jednej strony miłość, piękne Włochy i pyszna kuchnia, z drugiej nowa praca, którą podjęłam w tamtejszej restauracji i mnóstwo nauki.

Dopiero tam zdałam sobie sprawę, że nadal kocham gotować! I że nadal chcę to robić. Byłam przekonana, że teraz już nikt mi nie wmówi, że nie mam się co starać. Ale najważniejsze, że nie nabrałam ani krzty wątpliwości, co do mojego związku z Marcinem.

Przeciwnie, przekonałam się, że to człowiek, jakiego szukałam. Dał mi tak pozytywnego kopa, że po powrocie do Polski zamierzam założyć własną knajpkę. Oczywiście z kuchnią włoską i śródziemnomorską. Miłość dodała mi skrzydeł. Teraz już wiem, że nic mnie nie powstrzyma!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA