Planowałam wrócić do pracy, kiedy nasza Marysia miała rok, ale akurat okazało się, że jestem w drugiej ciąży, i to zagrożonej. Zostałam więc na zwolnieniu, potem na macierzyńskim. W międzyczasie moja firma zawiesiła działalność i kiedy Oskar skończył dwa lata, nie miałam dokąd wracać.
– Na pewno coś znajdziesz – pocieszały mnie koleżanki.
– Masz świetne kwalifikacje i doświadczenie.
– I cztery lata przerwy w karierze zawodowej – prychałam z rezygnacją.
W moim zawodzie to akurat było dużo. Pracowałam wcześniej w firmie, która walczyła o przetargi rządowe, musiałam więc znać dobrze przepisy, wiedzieć, gdzie szukać i jak konstruować oferty. A przepisy i wymagania nieustannie się zmieniają.
Do szukania pracy zabrałam się rzetelnie
Zaktualizowałam wiedzę, doszkoliłam się, rozesłałam życiorys. I… nic.
– Jak to nic? – Miłosz codziennie był zdziwiony moim brakiem sukcesów w dziedzinie poszukiwania pracy.
– No nic – wzruszałam ramionami. – Ani jednego telefonu, ani jednego zaproszenia na rozmowę. Pewnie chodzi o tę czteroletnią przerwę.
Mąż, dotąd nieuleczalny optymista, w końcu zaczął się martwić. Marysia chodziła do przedszkola, dla Oskara znaleźliśmy już prywatny żłobek i trzeba było wnosić opłaty – słowem, nasza sytuacja finansowa wyglądała nieciekawie. Robiłam, co mogłam. Z Oskarkiem na kolanach wkuwałam na pamięć aktualne przepisy prawa zamówień publicznych, ubierając Marysię do przedszkola, powtarzałam, co powiedziałabym na rozmowie kwalifikacyjnej, gdyby mnie wreszcie na jakąś zaproszono.
Przez całą dobę miałam przy sobie telefon, zabierałam go nawet do łazienki, żeby nie przegapić połączenia od potencjalnego pracodawcy. I… nic.
Ja sobie radzę z dziećmi, tobie też ta sztuka się uda
Zaczynałam już być zdesperowana i powoli łamałam się, czy nie przyjąć propozycji mamy, która chciała mnie polecić na stanowisko recepcjonistki w swojej firmie. Sama praca była w porządku, tylko że szkoda mi było całej nowo nabytej wiedzy. Poza tym naprawdę lubiłam polować na przetargi – niewtajemniczeni mogą nie wiedzieć, że osoba odpowiedzialna za takie zadanie to „dusza” każdej firmy startującej w sektorze zamówień publicznych. Byłam dobra w swojej pracy i lubiłam, kiedy ją doceniano. Niestety, obecnie nikt mnie nie chciał.
Twardo rozsyłałam CV i czekałam na odzew, ale coraz bardziej opuszczała mnie pewność siebie. Do tego najpierw zachorował Oskar, potem Marysia i utknęłam w domu z dwójką gorączkujących, marudnych maluchów. Akurat studziłam herbatkę z lipy dla córki, trzymając na biodrze wierzgającego synka w ubrudzonym zupką sweterku, i jednocześnie szukałam termometru w szafce nad okapem, kiedy zadzwoniła moja komórka. Na widok nieznanego numeru serce podskoczyło mi do gardła. Odebrałam, siląc się na jak najbardziej profesjonalny ton.
To była rekruterka z dużej firmy produkującej sprzęt medyczny. Szukali kogoś do obsługi przetargów i zainteresowało ich moje CV.
– Czy możemy spotkać się jutro o jedenastej? – zapytała tonem, który sugerował, że jedyną poprawną odpowiedzią jest „tak, oczywiście”.
– Jutro? – próbowałam zebrać myśli, bo Oskar się prężył, żeby zejść z moich rąk, a Marysia właśnie zaczęła wymiotować na talerzyk z kanapkami.
– Jeśli pani nie może…
– Mogę! Oczywiście, że mogę – przerwałam jej przerażona, że się rozłączy. – Podyktuje mi pani adres?
Kiedy Miłosz wrócił z pracy, jeszcze nim zdjął buty, zaczęłam mu tłumaczyć, że musi wziąć kolejnego dnia wolne i zostać z dziećmi, bo ja mam rozmowę kwalifikacyjną.
– Ojej… – stropił się. – Ale przecież oni biorą antybiotyki! Ja nie wiem, czy sobie poradzę…
Nie wytrzymałam i wyjaśniłam mu w krótkich, żołnierskich słowach, że skoro ja daję sobie radę z podawaniem dzieciom leków, to i on będzie potrafił. Zaznaczyłam, że nie ma dyskusji – musiałam jechać na to spotkanie, a dzieci były tak samo jego jak moje. W końcu zgodził się na wszystko, tylko poprosił, żebym mu wypisała, kiedy i co ma podawać każdemu z dzieci. Na to się zgodziłam, bo trochę tego było: antybiotyki, syrop na kaszel, syrop przeciwgorączkowy, krople do nosa, lizaki na gardło.
Rozpisałam to wszystko na dużej kartce, do tego naszykowałam obiad dla całej trójki do odgrzania, przygotowałam ubranka, gdyby któreś z dzieci się zabrudziło, i pouczyłam męża, co robić, gdyby Marysia wymiotowała.
– Wyglądasz bardzo profesjonalnie – skomplementował mnie rano Miłosz, huśtając na rękach Oskara. – Synu, dasz mamusi buziaka?
– Nie! – wyrwało mi się, bo synek był czymś wysmarowany po śniadaniu. – Kochanie, mamusia bardzo cię kocha, ale musi biec, bo się spóźni!
Nim dojechałam do firmy, Miłosz wysłał mi trzy wiadomości. W każdej pytał, gdzie coś znaleźć albo jak coś zrobić. Odpisywałam, ale zaznaczyłam, że za chwilę wyłączę telefon. Kiedy weszłam do budynku, uświadomiłam sobie, że nie pamiętam nazwiska rekruterki. Wyjęłam więc komórkę, odblokowałam i do niej zadzwoniłam. Obiecała zjechać po mnie . Wrzuciłam telefon do torby…
Spotkanie trwało dłużej, niż się spodziewałam. Rekruterka szczegółowo wypytywała mnie o szczegóły mojej dotychczasowej kariery i oczywiście o powody przerwy.
– Urodziłam dwoje dzieci – przyznałam zgodnie z prawdą. – Ale jedno jest w żłobku, drugie w przedszkolu, więc bez problemu pogodzę macierzyństwo z pracą – zaznaczyłam.
Ledwie to powiedziałam, moja torebka zawibrowała.
– Boże, zapomniałam wyłączyć…
Moja rozmówczyni uśmiechnęła się wyrozumiale i kontynuowała wywiad. Telefon jednak ciągle wibrował i widziałam, że zaczyna ją to rozpraszać.
– Wie pani co? – nagle odchyliła się na krześle. – Proszę odebrać ten telefon. Ja pójdę po formularze.
I wyszła.
Słuchaj uważnie, bo więcej nie powtórzę!
Odebrałam, trzęsąc się z furii. To oczywiście był Miłosz.
– Przecież wiedziałeś, że mam rozmowę o jedenastej! – syknęłam. – Rujnujesz mi wszystko!
– Ale… Marysia wymiotuje… – w jego głosie słyszałam panikę. – A Oskar zbił szklankę i rozciął sobie rękę. Chyba musimy jechać na szycie! Paulina, co mam zrobić z Marysią?! Mam ją zabrać do szpitala?!
Zacisnęłam powieki. Do cholery, wiele razy byłam w kryzysowej sytuacji z dziećmi i nie dzwoniłam do Miłosza do pracy! Musiałam jednak szybko to załatwić i kontynuować swoje spotkanie. Przejęłam więc zdalnie kontrolę nad tym pandemonium.
– Najpierw oczyść i opatrz ranę Oskara – powiedziałam opanowanym głosem. – Już? Dalej leci mu krew? Nie? Więc nie trzeba jechać na pogotowie. To się zdarza. W szafce mamy plastry. Marysię umyj i przebierz. Nie dawaj jej już nic do jedzenia, tylko letnie picie.
Dałam mu jeszcze kilka instrukcji i w tym momencie zobaczyłam sylwetkę rekruterki za drzwiami. Bez ostrzeżenia zakończyłam rozmowę i wyłączyłam komórkę. Chociaż dalej starałam się zatrzeć nieprofesjonalne wrażenie, wiedziałam, że to na nic. Dałam jasny dowód tego, że nie jestem pełnowartościowym pracownikiem. Dlatego jej formułkę „odezwiemy się” zbyłam słabym uśmiechem i uciekłam przełykać łzy upokorzenia i rozgoryczenia.
Tydzień później dzieci już wyzdrowiały, ja wybaczyłam mężowi zepsucie mi szansy na karierę i prawie pogodziłam się z porażką, kiedy… zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, kiedy może pani zacząć u nas pracować? – zapytała znajoma rekruterka. – Ale chodzi o inne stanowisko.
Byłam w szoku! Oni mnie chcieli zatrudnić?! Ale jak to? Nie zniechęcili się tym, co tam wykonałam podczas rozmowy rekrutacyjnej? Kilka dni po podpisaniu umowy na stanowisko przedstawiciela handlowego do spraw kluczowych klientów nie powstrzymałam się i zapytałam o to nową szefową.
– Ale jaka rozmowa z mężem? – zdziwiła się. – Ja dostałam tylko najwyższą rekomendację od Joasi z działu HR. Czekaj, mam gdzieś jej notatkę na twój temat. O, jest.
Zerknęłam na moje CV i odręczną notatkę Joasi rekruterki.
Kandydatka świetnie zorganizowana, zdecydowana, podejmująca szybko decyzje. Świetnie radzi sobie w stresujących sytuacjach, opanowana, skuteczna. Wysokie umiejętności społeczne i negocjacyjne, podzielność uwagi. Rekomenduję na stanowisko związane z kontaktami z kluczowymi klientami.
Tak, Joasia rekruterka słyszała moją rozmowę przez drzwi. I właśnie z tego powodu uznała, że świetnie nadaję się do tej pracy! Z tego wniosek, że czas spędzony na urlopach macierzyńskich nie był czasem straconym – to był okres, kiedy nabywałam nowe umiejętności społeczne i uczyłam się pracować pod presją. Jednym słowem: powinnam sobie go wpisać w CV!
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Śmierć psa przeżyłam bardziej, niż śmierć matki
Matka odbiła mi faceta, w którym byłam zakochana
Mąż ukrywał przede mną choroby psychiczne w rodzinie