„Miałam 30 lat i chciałam mieć dzieci. Wyszłam za mąż z rozsądku, choć moje serce należało do innego”

Ślub z rozsądku fot. Adobe Stock, Anucha
Kochałam Wojtka, szaleńczo, straceńczo, nie mogłam wprost oddychać, kiedy byliśmy razem. Musiał iść na front, ale wierzyłam, że żyje i na pewno mnie odszuka. Ale mijały lata. Na horyzoncie pojawił się Jurek. Byłam z nim szczera i wyznałam, że go nie kocham. - Pokochasz mnie, zobaczysz - powiedział. Miał rację.
/ 07.10.2021 08:09
Ślub z rozsądku fot. Adobe Stock, Anucha

 - Nie wiem, co robić, babciu – Justynka patrzyła na mnie z rozpaczą. – Serce podpowiada mi jedno a rozum drugie. Co mam wybrać? 

– Kochanie, ale cóż ja ci mogę powiedzieć? – westchnęłam, po czym poprawiłam kapelusz, rzucając kontrolne spojrzenie w lustro. Obok mnie stanął Jurek. Uśmiechnął się i poczułam znajome ciepło. 

– Gotowa? – zapytał. Kiwnęłam głową.

– Musimy już iść – odwróciłam się do wnuczki – porozmawiamy potem.

Wzięłam męża pod rękę i powoli, statecznym krokiem ruszyliśmy w stronę kościoła. Rodzina i zaproszeni goście byli już na miejscu. Poczułam, jak pod powiekami zbierają mi się łzy. Większości z tych, którzy byli na naszym ślubie sześćdziesiąt lat temu, już nie było. Przyszli jednak młodzi. Nasze dzieci, wnuki i prawnuki. Nasz cały świat.

– Moi drodzy… – zaczął ksiądz proboszcz, uśmiechając się do nas z ambony. – Rzadko mam okazję odprawiać mszę w tak pięknej intencji. Sześćdziesiąt lat razem. Prawie całe życie, nierzadko trudne, lecz pełne miłości i wzajemnej troskliwości… Zamyśliłam się. W głowie zabrzęczało mi pytanie Justynki.

Rozum czy serce? Co jest ważniejsze?

Mimo iż zbliżam się do dziewięćdziesiątki, nadal nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Ktoś mógłby stwierdzić, że w ciągu tylu lat zdobyłam przecież tak zwane życiowe doświadczenie. To prawda. Ale mimo wszystko wciąż nie znam jednoznacznej odpowiedzi.

Urodziłam się w dwudziestoleciu międzywojennym. Pamiętam II Rzeczpospolitą. Miałam siedem lat, kiedy zmarł Józef Piłsudski, doskonale pamiętam jego pogrzeb i nastrój, jaki panował wtedy w naszej rodzinie. Cztery lata później wybuchła wojna. Mój ojciec i najstarszy brat zostali zmobilizowani, walczyli w kampanii wrześniowej i słuch po nich zaginął. Dopiero później mama dowiedziała się, że tata zmarł w obozie jenieckim, a brat przedostał się wraz ze swoim najbliższym przyjacielem do Rumunii, a potem na Zachód. Walczył w wojsku polskim, zginął pod Monte Cassino.

Czas wojny wspominam dwojako. Z jednej strony, to był ciemny, ponury czas wiecznego zagrożenia. Moja mama, która przed wojną nigdy nie pracowała, nagle została postawiona w obliczu nowej, przerażającej i groźnej rzeczywistości. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1939 roku Niemcy wyrzucili nas z naszego pięknego, wielkiego mieszkania na pierwszym piętrze eleganckiej kamienicy. Szczęściem w nieszczęściu, ojciec zdążył przed wojną zamienić oszczędności na złoto. Pierwszy rok przeżyliśmy, mieszkając kątem u rodziny, spieniężając co się dało z nadzieją, że cały ten koszmar kiedyś się skończy.

Szybko stało się jednak jasne, że jest źle, a prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. Pierwsi otrząsnęli się moi bracia. Adaś miał piętnaście lat, a Maciej siedemnaście. Zakręcili się tu i tam, znaleźli pracę, zaczęli przynosić do domu pieniądze. Dzięki temu mogliśmy przeżyć kolejne miesiące.

W końcu i mama zaczęła pracować. Zawsze pięknie haftowała, a nawet podczas wojny kobiety chciały ładnie wyglądać. Mama robiła mankiety, kołnierze, monogramy na wyprawach, haftowała obrusy, ornaty, suknie ślubne. Pomagałam jej ile tylko sił, ale niespecjalnie mi szło. Nie miałam ani zdolności, ani cierpliwości mamy. To była jedna strona wojny. Ta ciężka. Druga natomiast… W takim czasie szybciej się dojrzewa.

Kiedy miałam piętnaście lat, zakochałam się

Wojtek był przyjacielem mojego starszego brata. Oficjalnie pracowali razem w fabryce, którą Niemcy przejęli od prawowitych właścicieli. Nieoficjalnie oczywiście działali w konspiracji. Podobnie jak mój drugi brat, a potem i ja. Wojtek był wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, miał niebieskie, prawie granatowe oczy, które srebrzyły się, kiedy był zadowolony, i ciemniały, kiedy był zły. Jego włosy… Nigdy wcześniej ani później nie widziałam nikogo, kto miałby taki kolor włosów. Złoty blond.

A były tak miękkie jak futro. Uwielbiałam ich dotykać. Nawet teraz, po ponad siedemdziesięciu latach, pamiętam każdy szczegół. Jego głos i uśmiech, miękkość jego ust, niecierpliwe dłonie na mojej talii… Kochałam go, szaleńczo, straceńczo, nie mogłam wprost oddychać, kiedy byliśmy razem. To uczucie pochłaniało mnie całą, a świadomość, że każda wspólna chwila może być ostatnią, tylko intensyfikowała nasze doznania.

Raz w życiu doświadczyłam tak wielkiej miłości

– Kiedy tylko to się skończy – szeptał gorączkowo – będziemy razem, będziemy się kochać aż do końca świata. Nasza miłość będzie wieczna.

– Nie zostawiaj mnie nigdy – patrzyłam na niego i czułam ból, że nie mogę stać się jego częścią, że nie możemy być jednością.

– Przysięgam, najdroższa – w lipcu 1944 roku Wojtek był śmiertelnie poważny – nigdy cię nie zostawię!  A potem nadeszła godzina siedemnasta pierwszego sierpnia. Pół roku wcześniej skończyłam siedemnaście lat, byłam praktycznie dorosła. Walczyłam ramię w ramię z moimi braćmi, Wojtkiem i pozostałymi. Po początkowej euforii nadeszła ciemność. Dopóki trzymaliśmy się razem, dopóki wszyscy żyliśmy, jakoś było. Pod koniec września musieliśmy się rozdzielić. Wtedy ostatni raz widziałam Wojtka i brata, Adama.

– Kocham cię – usłyszałam od ukochanego. – Czekaj, odnajdę cię. „Jeśli tylko będziesz żył” dopowiedziałam sobie w myślach.

Powstanie się skończyło, Niemcy przegrywali wojnę, do Polski wkroczyli Sowieci. I zaczęła się nowa rzeczywistość. Do Warszawy wróciłyśmy z mamą i Maciejem dopiero pod koniec kwietnia 1945 roku. O dziwo, nasza kamienica stała, ale o odzyskaniu mieszkania mogliśmy tylko pomarzyć. Pamiętam, jak młody chłopak, o czerwonych policzkach i wielkich dłoniach urzędujący tam, gdzie niegdyś pracował mój stryj, szlachetny pan, który nie wychodził na ulicę bez kapelusza i laseczki, powiedział nam, że mamy się cieszyć, bo dostaliśmy dwa pokoje.

Wtedy mama chyba pierwszy raz w życiu wykazała się zaradnością.

– Chciałam tylko zauważyć, że nasza rodzina jest znacznie większa niż tylko nas troje – powiedziała głosem damy, którą zresztą ciągle była. – Musi zamieszkać z nami moja kuzynka, jej dzieci, niepełnosprawny teść… – zaczęła wymieniać.

– Szanowna pani, bujać to my – zarechotał młodzieniec. Mama westchnęła ciężko, bo wymienione osoby rzeczywiście miały z nami zamieszkać. My mieszkaliśmy u nich po wysiedleniu, a podczas powstania ich dom spłonął. Nie mieli się gdzie podziać… W końcu po dużych perturbacjach odzyskaliśmy mieszkanie. Mama z ciotką postanowiły podzielić je na dwa mniejsze, aby jak najmniej sobie wchodzić w drogę.

– Tak przynajmniej jest szansa, że się nie pozabijamy – wytłumaczyła mi potem. – Lubię Barbarę, ale życie z nią do najłatwiejszych nie należy.

Poza pracą nic się nie liczyło

To było nasze pierwsze i w zasadzie jedyne zwycięstwo z tamtym systemem. Maciej poszedł na studia, ja do ostatniej klasy gimnazjum. Mama i ciotka kontynuowały swoją wojenną działalność i szyły kobietom ciuchy. Wieczorami musiałam im pomagać. Z całego serca nienawidziłam tej roboty. Buntowanie się jednak nie miało sensu. Miałam oczy i widziałam, co się dzieje. Zresztą w tamtym czasie żyłam jakby w zawieszeniu.

Robiłam wszystko, co do mnie należało, ale moje serce i moje myśli były w innym wymiarze. Czekałam. Pamiętałam ostatnie słowa Wojtka: „Odnajdę cię”. Praktycznie każdego dnia spodziewałam się, że już za chwilę, za moment zobaczę go za załomem ulicy, za zakrętem, w bramie…

Marzyłam, że pojawi się przede mną, weźmie mnie w ramiona, a jego oczy rozsrebrzy uśmiech. Tym bardziej że codziennie słyszeliśmy wiadomości o bliższych i dalszych znajomych. Ktoś zginął, ktoś wrócił, ktoś został na Zachodzie… Mama dowiedziała się, że tata nie żyje, wkrótce Antoni przysłał przez kuzyna wiadomość, że mój najstarszy brat poległ. Tylko o Adamie i Wojtku nic nie wiedzieliśmy.

– Oni już nie wrócą, córeczko – był pierwszy sierpnia 1947 roku. Zaledwie trzy lata wcześniej byłam zakochana i szczęśliwa. Tylko trzy lata, a jakby minął wiek.

– Wróci, mamo – odwróciłam głowę, żeby nie dostrzegła łez, które napłynęły mi do oczu. – Obiecał.

– Kochanie – mama przytuliła mnie do siebie – wiem, co czujesz. Twój ojciec był całym moim życiem. Kochałam go ponad wszystko. Kiedy się żegnaliśmy, kazałam mu obiecać, że wróci… – kołysała mnie lekko, a łzy nieprzerwanym strumieniem płynęły po mojej twarzy.

– Nie zrobił tego. Powiedział tylko, że mnie kocha. – Wojtek nie dałby się tak po prostu zabić – wyszeptałam. – Nie dałby się…

– Była wojna – głos mamy stał się szorstki. – Ja już swoje przeżyłam. Teraz żyję już tylko z dnia na dzień, dla was. Ale ty – spojrzała mi prosto w oczy – ty, skarbie, masz jeszcze całe życie przed sobą. Nie czekaj na niego. On już nie wróci. Powinnaś ułożyć sobie życie od nowa.

Pokręciłam głową. Nie chciałam jej wierzyć. Moje serce podpowiadało mi, że Wojtek żyje i na pewno mnie odszuka. Muszę tylko cierpliwie czekać.

Tak minęło mi dziesięć lat

Zdałam maturę, poszłam na studia, zostałam lekarzem. To był naprawdę ciężki zawód. Najpierw pracowałam w przychodni jako lekarz rodzinny, dopiero później zrobiłam specjalizację z pediatrii i neonatologii, i zatrudniłam się w szpitalu dziecięcym. Walczyłam o każde dziecko, które trafiało do nas na oddział. Pracowałam dniami i nocami. Po trosze po to, aby wygrać ze śmiercią, a po trosze dlatego, żeby nie myśleć o Wojtku.

– Wykończysz się… Tamtego dnia mój kolega, Jurek, podał mi kubek z kawą. Z rozkoszą wciągnęłam jej zapach. Była dokładnie taka, jaką lubiłam, czarna, gorzka i mocna. – Nie powinnaś tak dużo pracować.

– Wiem – wzruszyłam ramionami – ale muszę, bo Michasia z piątki…

– Ma tu dobrą opiekę – powiedział – idź do domu, odpocznij. Zajmij się sobą, swoim życiem.

– Ale ja nie mam życia – wyrwało mi się; spojrzałam na Jurka spłoszonym wzrokiem.

– I to jest właśnie błąd – odpowiedział spokojnie. – Dlatego jutro wieczorem pójdziesz ze mną do kina. Zobaczysz, że jest wiosna – uciął moje protesty. – Że poza tym ponurym budynkiem jest normalny świat.

– A skąd wiesz, że mam ochotę pójść z tobą do kina? – zapytałam buntowniczo.

– Masz, masz – odpowiedział dobrotliwie, zdjął mi fartuch i popchnął do wyjścia. – Jutro po dyżurze, i nie chcę słyszeć żadnych wymówek.

Cały wieczór biłam się z myślami. Lubiłam Jurka. Poznaliśmy się na studiach, a po dwóch latach przypadkiem spotkaliśmy się w szpitalu. Wiedziałam, że mu się podobam, ale nigdy nie posunął się dalej niż poza zwykłe koleżeńskie stosunki. Zresztą po dwóch czy trzech śmiałkach, których odprawiłam grzecznie, ale stanowczo, zyskałam przydomek: Królowa Lodu, i nikt więcej już do mnie nie startował.

Tym zaproszeniem Jurek zamącił mi w głowie.

– Idź, kochanie – mama nie miała wątpliwości. – Włóż tę niebieską sukienkę. Wyglądasz w niej ślicznie, a i do pracy jest stosowna.

– Ale mamo, ja nie wiem…

– Pójście do kina to przecież nie deklaracja spędzenia razem życia aż do śmierci – mama wzruszyła ramionami. – Robisz z igły widły.

Na tym stanęło. Po skończonym dyżurze Jurek bezceremonialnie podał mi ramię i wyszliśmy ze szpitala… To był zaskakująco przyjemny wieczór. Pachniały bzy, w kinie leciał zachodni hit, a potem poszliśmy jeszcze na kolację do jednej z lepszych restauracji w mieście. Do domu wróciłam koło północy. Jurek, jak przystało na dżentelmena, odprowadził mnie pod same drzwi.

– Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś – uśmiechnął się lekko.

– Owszem – przyznałam z ociąganiem, myśląc, że za chwilę będę musiała sprawić mu przykrość, i powiedzieć, że niestety, nic z tego nie będzie.

– O, to świetnie – uśmiech nie schodził mu z ust. – W takim razie przygotuj się na niedzielę. Zabieram cię na wycieczkę za miasto.

– Ale… – nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo jego już nie było.

Tak wyglądały jego zaloty. Powoli, cierpliwie i ciągle na koleżeńskiej stopie zbliżał się do mnie. Początkowo wcale tego nie chciałam. Ale nie potrafiłam odmówić. W naszych spotkaniach nie było cienia podtekstu romansowego, a przecież głupio było odrzucać zwykłą ludzką sympatię. Teraz, gdy o tym myślę, sądzę, że Jurek mnie wtedy oswajał. Tak jak oswaja się dzikie zwierzątko.

Był miłym, sympatycznym człowiekiem, doskonałym lekarzem, pełnym empatii i ciepła dla małych pacjentów oraz ich rodzin. Ale ja go nie kochałam.

– Przykro mi – przygryzłam wargi; równo rok po naszym pierwszym wyjściu do kina Jurek spróbował mnie pocałować, ale ja odsunęłam się i nie patrząc na niego, dodałam: – Nie kocham cię, Jurku.

– Wiem – ujął mnie pod brodę i spojrzał mi prosto w oczy. Jakże inne były od tamtych prawie granatowych! Oczy Jurka był jasne i mądre. I dobre. – Wiem o nim. Twoja mama mi powiedziała. Próbowałem o tobie zapomnieć, ale nie mogę. Kocham cię. Moja miłość wystarczy za nas dwoje.

– Wojtek by mi nigdy nie wybaczył – powiedziałam.

– On nie żyje – odpowiedział spokojnie Jurek. – Gdyby żył, nigdy by cię nie zostawił. Tak jak ja cię nigdy nie zostawię… Jeżeli tylko będziesz chciała spędzić ze mną życie.

Dziś nie żałuję ani jednej chwili

Nie chciałam. Nie kochałam go. Moja miłość była tylko jedna. Ale… Rozsądek podpowiadał mi, że życie z Jurkiem będzie dobre, wygodne i spokojne. Zbliżałam się do trzydziestki, mój brat założył rodzinę, wszyscy dookoła kogoś mieli. Ja byłam sama. Samotność mi nie ciążyła, ale z drugiej strony, w jesienne długie wieczory dobrze było mieć kogoś kochanego obok siebie. No i dzieci… Zawsze chciałam mieć dzieci. W jakimś stopniu to pragnienie rekompensowała mi praca, ale nie do końca.

Chyba właśnie ten argument przeważył. Zgodziłam się wyjść za Jurka.

– Nigdy nie będziesz tego żałowała – powiedział, wsuwając mi na rękę skromny pierścionek. – A z czasem mnie pokochasz. Jestem tego pewny. Nic mu wtedy nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że nie będę w stanie kochać go tak, jak kochałam Wojtka. Obiecałam jednak sobie, że będę z nim na dobre i na złe, że będę dobrą żoną i stworzę nam dom i rodzinę.

Nasz ślub był skromny. Miałam piękną sukienkę, którą uszyła mi ciotka, mama zaś przyozdobiła haftem, i wiązankę z polnych kwiatów. A Jurek ciemnopopielaty garnitur. Kiedy patrzyłam na niego, jak stoi przed ołtarzem, pierwszy raz pomyślałam, że jest atrakcyjnym mężczyzną. Niezbyt wysoki, szczupły, gibki. Miał piękny uśmiech, który rozjaśniał mu całą twarz, i wiecznie zwichrzone włosy, które sprawiały, że wyglądał jak chłopiec. Podobał mi się.

Po ślubie wraz z zaproszonymi gośćmi poszliśmy na obiad, a wieczorem wyjechaliśmy w podróż poślubną nad morze. Dobrze zaczęło się to nasze małżeństwo. I ku mojemu zdziwieniu jest dobre aż do dzisiaj. Przeżyliśmy ze sobą sześćdziesiąt lat. Bywało ciężko, ale zawsze się wspieraliśmy. Nasz związek był pełen wzajemnego szacunku i przyjaźni, a z czasem pojawiła się miłość. Nie potrafię określić konkretnej daty. Po prostu któregoś dnia obudziłam się rano, spojrzałam na śpiącego Jurka i poczułam, że go kocham.

– Kocham cię – szepnęłam, sądząc, że śpi mocnym, głębokim snem.

– Wiem – mruknął, nie otwierając oczu i przyciągając mnie do siebie. – Wiedziałem, że tak będzie. Doczekaliśmy się czwórki dzieci, dziesiątki wnucząt i pięciorga prawnucząt. A pewnie będzie ich więcej. Obydwoje pracowaliśmy. Po śmierci cioci, a potem mojej mamy, odziedziczyliśmy mieszkanie. Było i jest nam razem dobrze. U schyłku życia mogę więc powiedzieć, że jestem szczęśliwa i spełniona…

– Nie wiem, skarbie, co mogłabym ci doradzić… – podziękowałam Justysi za herbatę i poduszkę, którą z lekkim westchnieniem włożyłam sobie pod plecy. – Ja w życiu zawsze kierowałam się sercem, lecz raz zaufałam rozumowi, i do dzisiaj jestem szczęśliwa. Ale w twoim wypadku może być inaczej – uśmiechnęłam się lekko. – Chyba będę musiała zaryzykować – odpowiedziała po dłuższej chwili. – Chyba tak – potwierdziłam. – Bez ryzyka nie ma szczęścia.

Czytaj także:
Latami staraliśmy się o dziecko. Zaszłam w ciążę, gdy adoptowaliśmy Marysię
Mąż i synowie traktowali mnie jak służbę i nazywali ryczącą czterdziestką
Mój mąż nie dbał o siebie. Zmobilizował się dopiero, gdy poznał przyszłego teścia

Redakcja poleca

REKLAMA