„Miałam 14 lat, gdy poznałam moją biologiczną matkę. Choć była hazardzistką i żyła na krawędzi, zostałyśmy przyjaciółkami”

matka z córką fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk
„– Zamierzam dożyć setki i dalej obrabiać frajerów przy stoliku – mawiała, kiedy spacerowałyśmy z lodami, zupełnie jak zwyczajna matka z córką. – Już teraz ludzie się nabierają na to, że jestem uroczą, drobną kobietką, myślą, że z taką łatwo wygrać. Poczekaj, co będzie, jak będę słodką staruszką z początkami demencji! Zarobię miliony na tych pajacach”.
/ 02.11.2022 14:30
matka z córką fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk

Nie pamiętam czasów „sprzed” mamy Iwony, dla mnie zawsze była po prostu mamą. O tym, że nie ona mnie urodziła, dowiedziałam się w przedszkolu, kiedy rodzice przeprowadzili ze mną poważną rozmowę.

– Jaka inna mamusia? – nie mogłam zrozumieć, co tata chciał mi przekazać. – Dlaczego jej nigdy nie widziałam?

Moja biologiczna matka żyła i całkiem nieźle się miała. To znaczy, wtedy akurat miała się nieźle, bo niedługo potem trafiła do więzienia za jakieś drobne, ale kolejne z rzędu przestępstwo. Najłagodniej rzecz ujmując, mama Wera była osobą barwną i kochającą swobodnę. W praktyce oznaczało to, że była oszustką, szulerką i zadawała się z szemranym towarzystwem.

Tak naprawdę nie była szczęśliwa

Poznałam ją, kiedy miałam czternaście lat i przyznaję, zafascynowała mnie. Już wtedy praktycznie mieszkała w kasynie. Grała w ruletkę, na automatach, w black jacka i, jak to hazardzistka, raz wygrywała, raz przegrywała. Kiedy się spotkałyśmy, podarowała mi kolczyki ze szmaragdami, akurat była przy kasie i chciała zrobić coś miłego dla córki, która już nie była wymagającym uwagi, płaczącym niemowlęciem, a inteligentną, wygadaną nastolatką o lśniących włosach, które mama Wera uwielbiała czesać.

I tak to wyglądało do osiągnięcia przeze mnie pełnoletności. Ojciec i mama Iwona pozwalali Weronice się ze mną spotykać, bo widzieli, że mi na tym zależało. Oni mnie wychowywali, ona rozpieszczała. Oni ze mną rozmawiali o nauce, przyszłości i ważnych życiowo sprawach, ona – o facetach, zachciankach, podróżach, a potem też o pokerze.

– Nie proś, żebym cię nauczyła grać – powiedziała, kiedy w naturalny sposób okazałam ciekawość. – To nie jest życie dla ciebie. Ojciec i twoja mama robią, co mogą, żebyś miała porządne wykształcenie, doceń to.

– Ale ty nie narzekasz na swoje życie – mruknęłam rozczarowana, że nie chce ze mną dzielić się tym, co umie najlepiej. – Żyjesz dużo ciekawiej niż oni! Jeździsz po Europie, masz fajnych facetów, superciuchy i możesz każdego dnia wygrać fortunę!

– Oraz siedziałam dwa razy w więzieniu, nie mam właściwie nic własnego poza tymi ciuchami, i każdego dnia mogę stracić wszystko, co mi jeszcze zostało… – westchnęła.

Po latach doceniłam, że nie wciągnęła mnie w swoje życie. Była bardziej moją przyjaciółką niż matką i nie pozowała na rodzicielkę. Tylko raz ostro się ścięłyśmy, a było to, kiedy powiedziałam coś złośliwie o mamie Iwonie.

– Nigdy więcej tak nie mów! To twoja matka i jesteś jej winna cholerny szacunek! Ja nie miałam tyle szczęścia co ty i patrz, co zrobiłam ze swoim życiem!

Nigdy nie brała narkotyków

Nie była szczęśliwa. Pod maską pięknej, wiecznie rozbawionej kobiety zręcznie poruszającej się w półświatku i kantującej naiwniaków podczas nielegalnych gier hazardowych, kryła się smutna, zmęczona czterdziestoparolatka. Zrozumiałam to wiele lat później, kiedy już jej nie było. Pojęłam też, że byłam jedyną osobą w jej życiu, która naprawdę ją kochała i pewnie jedyną, której ona nie usiłowała zmanipulować i wykorzystać. Wobec swoich kolejnych kochanków była lodowato wyrachowana, dla przeciwników w grze – absolutnie bezlitosna. Tak naprawdę nie mogła być z niczego dumna, może poza tym, że nigdy nie brała narkotyków ani nie uległa alkoholizmowi.

– Zamierzam dożyć setki i dalej obrabiać frajerów przy stoliku – mawiała, kiedy spacerowałyśmy z lodami w rożkach, zupełnie jak zwyczajna matka z córką. – Już teraz ludzie się nabierają na to, że jestem uroczą, drobną kobietką, myślą, że z taką łatwo wygrać. Poczekaj, co będzie, jak będę słodką staruszką z początkami demencji! Zarobię miliony na tych pajacach!

Taka była, zero litości dla „frajerów”, czyli biznesmenów, celebrytów czy zwykłych „hazardowych turystów”, którym wydawało się, że poker to gra losowa. Ona wiedziała, że nie – to sport, w którym wygrywali najlepsi znawcy ludzkiej psychiki i gracze o nerwach ze stali.

Długo do mnie nie docierało, gdy umarła. Właśnie odkryła wtedy nowe źródło zarobkowania, już kompletnie nielegalne. Otóż jej znajomi, podejrzewam, że z mafii, wpadli na pomysł, żeby przy wykorzystaniu niezawodowych graczy wprowadzać do obrotu fałszywe banknoty. No bo kto by sprawdzał autentyczność swoich wygranych stu tysięcy, kiedy dopamina i serotonina huczą w żyłach, bo właśnie się ograło zawodowych pokerzystów?

Naiwniaków więc najpierw ogrywano z prawdziwych pieniędzy, a potem dawano im wygrywać, a oni wychodzili z hazardowej dziupli pijani swoim szczęściem, z torbami bezwartościowych papierków. Mama Wera już zawsze wygrywała, czasami musiała udawać szok i niedowierzanie, że przegrała…

Powiedzieli mi, że przedawkowała i ustała praca jej serca. Nigdy nie było śledztwa w sprawie jej śmierci, dla policji było oczywiste, że znana im szulerka i oszustka po dwóch odsiadkach, na bank coś brała. Nie było żadnych dowodów na to, że nie przedawkowała z własnej winy, zwłaszcza że mama często udawała naćpaną tylko po to, żeby uśpić czujność karcianych przeciwników. Tylko ja wiedziałam, że nigdy nie tykała narkotyków.

– To moje jedyne prawdziwe zwycięstwo w życiu – powtarzała mi wielokrotnie. – Znam wielu, co z nimi przegrali, ale ja wygrałam.

Na jej pogrzebie pojawiło się mnóstwo ludzi, mama Wera była gwiazdą w swoim środowisku. Ale potem wszyscy wrócili do hazardu i innych nałogów i na jej grób przychodziłam tylko ja. Mama Iwona i tata chodzili z obowiązku raz w roku, ale ja czułam, że mnie tam ciągnęło. Przed cmentarzem stała budka z prasą, zniczami i papierosami, zawsze kupowałam tam paczkę mentolowych, które paliła moja mama i które zaczęłam też palić ja po jej śmierci, a do tego znicz, zawsze w kolorze czerwonym, bo to był jej ulubiony kolor.

Czytaj także:
„Mąż latami traktował mnie jak worek treningowy. Pokornie znosiłam bicie i upokarzanie, bo bałam się go zostawić...”
„Udawałem, że rozwód spłynął po mnie jak po kaczce, a rozbiłem się na milion kawałków. Tylko nowa miłość mogła posklejać moje serce”
„Po porodzie żona zamieniła się w zrzędliwą babę. Myślałem, że to chwilowy kryzys, który wkrótce minie. Myliłem się"

Redakcja poleca

REKLAMA