„Mężczyzna zakochał się w… moim zdjęciu w gazecie! Wydzwaniał do dziennikarzy, żeby podali mu mój adres”

Mężczyzna zakochał się w moim zdjęciu w gazecie fot. Adobe Stock, sebra
„Dla niego musiałabym rzucić wszystko... Tylko co ja takiego miałam? Trzydzieści osiem lat, kawalerkę, serce kilkakrotnie złamane nieudanymi związkami z mężczyznami, dla których miałam być tylko tłem i zachwyconą publicznością. Pracę, dla której nie chciało mi się wstawać z łóżka, bo była całkowitym zaprzeczeniem moich marzeń”.
/ 09.10.2022 20:30
Mężczyzna zakochał się w moim zdjęciu w gazecie fot. Adobe Stock, sebra

Zaczęło się od młodej kobiety. Chciała mieć ładny portret, taki romantyczny. Kiedy ustawiałam ją na wybranym tle i szykowałam aparat, zaczęła mi tłumaczyć:

– Bo wie pani, potrzebuję takie zdjęcie, żebym wyglądała ładnie…

Kobieta miała może dwadzieścia osiem lat i ani jednej zmarszczki.

– To zdjęcie do agencji matrymonialnej. Żeby ktoś mnie zauważył…

Zrobiło mi się jej żal

Nie była brzydka, nie była też ładna. Ale było w niej coś ciepłego, miłego. Pomyślałam, że z pewnością potrafiłaby kochać i przyjąć miłość. Tylko że jej desperacja i stres wybijały się na pierwszy plan, nie pozwalając ujawnić się czułości.

– Rozumiem. Proszę sobie wyobrazić moment, w którym się pani zakochuje – powiedziałam. – Oto spotyka pani mężczyznę, który wywołuje w pani szybsze bicie serca…

Mówiłam i mówiłam, jakbym była hipnotyzerką. Ale to działało. Twarz klientki rozluźniła się, na jej ustach pojawił się uśmiech, w oczach łagodny blask obietnicy. Robiłam zdjęcia, jedno za drugim.

– …on nachyla się i całuje pani usta. Mówi, że kocha… Idealnie…

Wzięłam adres klientki – miała na imię Małgorzata – by wysłać jej pocztą gotowe zdjęcia. Tego dnia było jeszcze kilkoro klientów. Zamknęłam zakład o osiemnastej, zrobiłam dziadkowi kolację i zeszłam do ciemni, by wywołać fotografie. Zdjęcia Małgosi wyszły przepięknie. Jej dusza spragniona miłości emanowała z jej oczu i tęsknego uśmiechu. Wywołałam też inne zdjęcia, powiesiłam do wyschnięcia. Następnego dnia rano przygotowałam fotki do wysyłek. Kiedy brałam do ręki zdjęcie trzydziestoletniego mężczyzny (który przyszedł po zdjęcie do dowodu osobistego, ale namówiłam go też na prawdziwy portret), pomyślałam, że w jakiś sposób pasuje mi do Małgosi. Nie wiem, z czego się to brało. Z emanującej z nich energii? Położyłam oba zdjęcia obok siebie… tak, pasowali do siebie. I co z tego? Jedno mieszkało tu, drugie piętnaście kilometrów dalej. Nie spotkają się. Chyba że…

To było olśnienie

Przełożyłam zdjęcia do innych kopert. Małgosię – z właściwym adresem przyczepionym żółtą karteczką z tyłu zdjęcia – wysłałam Tomkowi, a jego zdjęcie Małgosi. Jakieś trzy tygodnie później klientka stanęła w drzwiach mojego zakładu.

Pomyliła się pani i wysłała moje zdjęcia na zły adres. Ale nie będę robić awantury, bo to była najszczęśliwsza pomyłka w moim życiu – niemal tańczyła w miejscu, roześmiana. – Przyjechał, żeby oddać zdjęcie, z kwiatami. Powiedział, że kiedy otworzył kopertę, poczuł, że wreszcie odnalazł tę, którą całe życie szukał. A ja… a ja na jego widok… Byłam poruszona, ale wcale nie zdziwiona. Ja to po prostu czułam.

Ten pierwszy raz ośmielił mnie, bym spróbowała znaleźć kolejne pary. Nie było to łatwe. Bywały miesiące, kiedy nic mi się nie rzucało w oczy. Czasem owszem, znajdowałam dopasowania, ale ludzie byli już z kimś innym, mieli dzieci. Aż żal. Przez siedem lat udało mi się połączyć tylko pięć par. A może aż pięć? Jedna zaprosiła mnie na ślub, i to nie jako fotografa, tylko gościa. Swatkę. Patrzyłam na ich szczęśliwe twarze i myślałam o sobie, o losie, który z nas pokpiwa. Jeszcze kilka lat wcześniej nawet nie myślałam, że zostanę małomiasteczkową fotografką spełniająca się na weselach i komuniach. Wydawało mi się, że nigdy nie wyprowadzę się z miasta, gdzie miałam dobrą pracę, przyjaciół, szanse na karierę. Ale pewnego dnia dostałam list od wuja Konstantego (brata mojej babci Janki), który mieszkał w mieście, skąd pochodziła moja mama i reszta rodziny.

Czas mijał, a mnie przestało się spieszyć do powrotu

„Droga Marylko. Wiem, że proszę o zbyt wiele. Ale ten zakład istnieje już sto dwadzieścia lat. Czwarte pokolenie. Niestety, jak wiesz, mój syn zmarł i nie mam komu zostawić dziedzictwa rodziny. Oczywiście do niczego nie mam prawa Cię zmuszać. Masz przecież własne życie, dobrą pracę. Jesteś prawniczką? Czy księgową? Wybacz, ale pamięć już nie ta. Starość. A nie mam kogo spytać, bo jestem już od trzech lat całkiem sam… I nie jest tak, że nie mam wyboru. Kiedy już przestanę sobie radzić, pójdę do domu opieki. Jest bardzo przyzwoity. Tak więc, nie musisz się o mnie martwić”…

Nic się nie zmienił, stary manipulant, pomyślałam, kiedy czytałam te słowa. Wcześniej rozpływał się nad tym, jaką to byłam pojętną uczennicą, kiedy podczas spędzanych u dziadków wakacji przychodziłam do jego atelier, a on uczył mnie tajników robienia portretów, ustawiania światła. Opowiadał o energii uczuć, którą można utrwalać na kliszy fotograficznej. Zabierał mnie na wycieczki po mieście i uczył dostrzegania szczegółów i chwytania w obiektyw wyjątkowych, ulotnych chwil. Nie przeczę – to on zaszczepił we mnie pasję fotograficzną. Dzięki niemu miałam coś, co pozwalało mi oderwać się od męczącej codzienności.

Czułam, że jestem mu za ten dar winna opiekę. Poza tym, był moim jedynym krewnym. I miał już osiemdziesiąt lat. Ale musiałabym rzucić wszystko… Tylko co ja takiego miałam? Trzydzieści osiem lat, kawalerkę, serce kilkakrotnie złamane nieudanymi związkami z mężczyznami, dla których miałam być tylko tłem i zachwyconą publicznością. Pracę, dla której nie chciało mi się wstawać z łóżka, bo była całkowitym zaprzeczeniem moich marzeń. Przyjaciół, którzy coraz rzadziej mieli dla mnie czas. Tak jak i ja. Kiedy ostatnio mogłam poświęcić weekend na poszukiwanie chwil wartych zatrzymania w kadrze? Z drugiej strony. nie znosiłam prowincjonalnych miast. Były dobre na wzięcie oddechu przed kolejnym wyzwaniem.

Ale żeby w nich żyć?

Biłam się z myślami trzy dni, aż w końcu podjęłam decyzję: pojadę i zajmę się Konstantym, dopóki będę umiała. Mijały miesiące, potem lata. Konstanty powoli odlatywał, ale mnie przestało się spieszyć do powrotu. Znalazłam tu swoje miejsce, choć wydawało się, że to niemożliwe. Jedyne, czego mi brakowało, to właśnie tego, co udawało mi się znaleźć dla innych – miłości. Ale, jak to mówią, szewc bez butów chodzi. Pewnego dnia do zakładu przyszła dziennikarka z pytaniem, czy może zrobić ze mną wywiad.

– Dostaliśmy list od pewnego małżeństwa – wyjaśniła, gdy siedziałyśmy przy herbacie. – Kobieta pisała, że trzy lata temu zrobiła w tym zakładzie zdjęcia ślubne. Wspominała słowa, które pani mówiła jej i mężowi podczas fotografowania –dziennikarka spojrzała do notesu i przeczytała: – „Byśmy patrzyli na siebie z miłością, wyobrażali sobie łączącą nas namiętność i złotą nić losu, która wiąże nas na zawsze. Że ta miłość, zatrzymana w kadrze, będzie naszą łodzią ratunkową”. Dwa lata później stracili dziecko. I pewnie straciliby i siebie, bo żal zamykał im serca na miłość, gdyby nie to zdjęcie ślubne. Kiedy na nie patrzyli, czuli budzące się w nich dawne uczucie.

Znów przeczytała fragment listu:

– „Jakby tkwiło zaklęte w chwili i uwalniało się w potrzebie”. Pięknie to napisała. To zdjęcie ich uratowało. I ona chciałaby, by inni poznali jej historię. Redaktor naczelny kazał mi zająć się tematem, popytałam tu i tam, dotarłam do ludzi, których pani połączyła „pomyłkowo” wysłanymi zdjęciami. Czy może mi pani powiedzieć, jak się to zaczęło?

Więc opowiedziałam. A potem na jej prośbę dałam zdjęcie, które rok wcześniej zrobił mi dziadek, zanim całkiem nie poddał się otępieniu. Artykuł został wydrukowany tydzień później i znów miałam napływ klientów. Każdy miał nadzieję, że dzięki portretowi z duszą znajdzie tego, kto mu jest pisany. Miesiąc później dostałam przesyłkę z miasta odległego o pięćdziesiąt kilometrów. Otworzyłam ją. W środku było czarno-białe zdjęcie mężczyzny przed czterdziestką. Natychmiast odniosłam wrażenie, że gdzieś już go widziałam. Nie mogłam sobie przypomnieć gdzie, ale jego widok budził we mnie jakieś emocje. Uczucia.

W kopercie nic więcej nie było. Odwróciłam zdjęcie. Zapisane tam było imię, nazwisko i krótka notatka: „Naprosiłem się dziennikarzy o kontakt do Pani. Jeśli czuje Pani na mój widok to, co ja poczułem, gdy zobaczyłem Pani zdjęcie w gazecie, to czekam w kawiarni…” i data odległa o tydzień. Patrzyłam na to zdjęcie przez kolejne dni. Kim on jest? Nazwisko nic mi nie mówiło, mogłabym przysiąc, że nigdy go nie spotkałam, ale skąd to wrażenie, jakbyśmy znali się doskonale? Ta tajemnica nie została rozwikłana, mimo że jesteśmy po ślubie – ja i Mateusz – już dwadzieścia pięć lat.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA