„Męczyłam męża podstępnymi gierkami, żeby postawić na swoim. Nie odpuściłam nawet, gdy stanął twarzą w twarz ze śmiercią”

smutna zdenerwowana kobieta fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„W głowie wciąż dudniło mi, że to przecież mój mąż, a ja nie wiem nic, co mogło by mu uratować życie. Jakie z nas małżeństwo? Jaka ze mnie żona? Nie byłam gotowa na życie z chorą osobą, mimo że przysięgałam mu to przed ołtarzem”.
/ 01.08.2023 09:45
smutna zdenerwowana kobieta fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Czekałam na nasz codzienny rytuał. Zbyszek wstanie pierwszy, przyjdzie do łóżka z kawą, przy okazji przeprosi mnie czule za wczorajszą kłótnię… W domu jednak panowała cisza.

Pamiętam do dziś, o czym myślałam tamtego wieczoru, tuż przed zaśnięciem. Pamiętam ostatnią myśl. I uśmiech, który jej towarzyszył i z którym zasnęłam. „Dam ja mu popalić, jak rano wślizgnie się do łóżka i zacznie mnie przepraszać. Potem dam mu buziaka na zgodę. Może nawet coś więcej, ale najpierw muszą być przeprosiny”.

Droczyłam się z nim

Byliśmy małżeństwem od kilku lat, ale teraz wydaje mi się, że raczej bawiliśmy się w bycie razem, niż naprawdę byliśmy ze sobą. Tak jak bawiliśmy się w te kłótnie i czułe rozejmy. Na przykład ten poranny rytuał… Był tak rozkoszny, że czasami sama prowokowałam wieczorną kłótnię, a potem brałam poduszkę i szłam spać sama, do drugiego pokoju. Wszystko po to, żeby rano pozwolić się przepraszać.

Zbyszek nie znosił zasypiać w gniewie, w pustym łóżku, bez całusa na dobranoc. Męczył się całą noc i rano wyrzuty sumienia kipiały z niego jak para z czajnika. Bladym świtem wyskakiwał z łóżka, napełniał cały dom zapachem aromatycznej kawy i czekał, aż się obudzę, a ja twardo udawałam, że śpię.

Wtulałam twarz w poduszkę, żeby ukryć uśmiech, i przeciągałam tę chwilę, jak długo się dało. Tamtej nocy zasnęłam z pewnością, że rankiem będzie tak jak zawsze, bezpiecznie i dobrze, bo tak miało być, takie było nasze małżeństwo.

Zaspał pierwszy raz w życiu

Rano nie poczułam ani zapachu kawy, ani ciepła leżącego obok ciała. Uchyliłam powieki, rozejrzałam się. Zbyszka nie było. Panowała dziwna cisza, nawet kuchenne radio nie szemrało jak zawsze, a przecież włączenie radia było jego pierwszą czynnością, kiedy tylko zwlókł się z łóżka.

Zerknęłam na zegarek. Było wcześnie, mogłam sobie pozwolić na to, żeby jeszcze poleżeć pod ciepłą kołdrą, marzyć i czekać, aż przyjdzie.
„Przetrzymam go. Będę udawała, że też zaspałam, i poczekam, aż tu przybiegnie. Niech mu będzie, że bez kawy” – przeciągnęłam się rozkosznie na samą myśl, jak to będzie.

Musiałam się czymś zająć, więc zaczęłam sobie przypominać, co miałam tego dnia załatwić, ustalać kolejność spotkań i telefonów. Przysnęłam, obudziłam się, Zbyszek wciąż spał. Ze zdziwieniem pokręciłam głową i sięgnęłam po komórkę, sprawdziłam pocztę, potem zerknęłam na prognozę pogody i zaplanowałam, w co się ubiorę.

Czas płynął nieubłaganie, a z naszej sypialni dalej nie dochodził żaden dźwięk. Wyskoczyłam z łóżka i na paluszkach poszłam do łazienki. „Nie obudzę go – pomyślałam. – Niech śpi do oporu, to będzie moja mała zemsta za to, że wczoraj nie chciał się zgodzić na mój wakacyjny plan. Spóźni się do pracy i będzie miał za swoje, najpierw oberwie od szefa, a potem ode mnie. Z szefem jakoś się dogada, ja też mu wybaczę, ale na moje przebaczenie będzie musiał porządnie zapracować” – uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze.

Zrobiłam grzanki, zaparzyłam kawę. Po całym domu rozniósł się zapach śniadania, ale z sypialni dalej nie dobiegał żaden dźwięk. „Może postanowił przejąć pałeczkę i teraz to on czeka na przeprosiny? – przemknęło mi przez głowę. – Już ja mu dam!” – zazgrzytałam, bardziej rozbawiona niż zła, bo faktycznie, to ja wywołałam wieczorną kłótnię i to ja się na niego obraziłam, więc mógł uznać, że kolej na jego fochy.

Myślałam, że nie żyje

Bezszelestnie uchyliłam drzwi sypialni i popatrzyłam na męża. Pościel była tak skotłowana, że z trudem odszukałam zarys jego sylwetki.

Podeszłam bliżej, uchyliłam skraj kołdry, ale Zbyszek nawet nie otworzył oczu. Leżał nieruchomo, z rozrzuconymi rękoma. Miał odchyloną do tyłu głowę, usta na wpół otwarte i oddychał jakoś dziwnie, jakby zachłystywał się każdym łykiem powietrza.

„Co on robi? Udaje chorego? Przecież wie, jak ja się tego boję” – wzdrygnęłam się.

– Nie wygłupiaj się, wstawaj! – pochyliłam się, szarpnęłam go za ramiona.

Nie zareagował, jego głowa bezwładnie opadła na bok, a oddech stał się jeszcze bardziej chrapliwy. Krzyknęłam i pognałam po telefon. W biegu wystukałam numer alarmowy i przypadłam do męża. Nie odrywałam wzroku od bladej, spoconej twarzy i z całej siły przyciskałam słuchawkę do ucha.

– Dlaczego nikt nie odbiera, do cholery?! – wrzeszczałam do telefonu.

Jak przez mgłę usłyszałam komunikat automatycznej sekretarki: „Proszę czekać, wszyscy dyspozytorzy są zajęci…”.

– Dlaczego zajęci? – jęknęłam

Zaczęłam odliczać razem z automatem: jesteś piąta w kolejce, jesteś czwarta, trzecia, druga. Nie spuszczałam oczu z twarzy Zbyszka. Starałam się oddychać równo z nim, jakby to mogło mu pomóc w miarowym nabieraniu i wypuszczaniu powietrza. Jego oddechy były płytkie, powolne.

Czułam, że i mnie zaczyna brakować powietrza. Zakręciło mi się w głowie, złapałam za krawędź łóżka, żeby nie upaść, i wtedy usłyszałam:

– Pogotowie ratunkowe, w czym mogę pomóc?

– Ratujcie mojego męża… – jęknęłam.

W głowie miałam pustkę. Nie ułożyłam sobie w myślach przemowy do dyspozytora, nie umiałam nazwać tego, co widziałam, więc zaczęłam chaotycznie opowiadać, jak Zbyszek wygląda, jak oddycha.

Dyspozytor kazał mi sprawdzić oddech męża. Zaczęłam liczyć poruszenia klatki piersiowej, pomyliłam się, zaczęłam od nowa, a wtedy zapytał:

– Jak długo jest nieprzytomny? Od kiedy to trwa?

Znieruchomiałam, niepewna, co odpowiedzieć.

– Jak długo? Nie wiem. – odparłam.

Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy weszłam do pokoju. Ile czasu spędziłam w kuchni, kiedy z premedytacją napełniałam cały dom zapachami, żeby obudzić w Zbyszku wyrzuty sumienia i poderwać go na równe nogi. Jak długo pindrzyłam się w łazience, a wcześniej wylegiwałam się w łóżku, leniwie odliczając czas.

Dlaczego ja to robiłam? Dlaczego tak marnowałam czas? Nasz czas?

– Spędziliśmy tę noc osobno – szepnęłam. – Mąż miał wcześnie wstać. Może w nocy zasłabł? Albo rano?

Dyspozytor zadawał kolejne pytania powoli i dobitnie.

– Nie widziała pani męża od wczoraj i dopiero kilka minut temu zauważyła, że coś jest nie tak?

Nie rozumiałam, czemu o to pyta, pomyślałam, że chce wypełnić jakąś obłąkaną ankietę. A może wzbudzić we mnie poczucie winy?!

– Spaliśmy osobno, bo się pokłóciliśmy. Co w tym niezwykłego? Czy pan nigdy nie spał sam? Czy to ma jakieś znaczenie? – krzyknęłam.

– Ma znaczenie – odparł. – To może być udar, a w takim przypadku upływ czasu decyduje o wszystkim. Czy pacjent odzyska świadomość i w jakim będzie stanie, czy uniknie paraliżu, czy stanie na nogi…

Zdrętwiałam, jakby to mnie dotknął paraliż. Przecież Zbyszek ma dopiero trzydzieści lat! Jest za młody na taką chorobę! Dzwonek do drzwi poderwał mnie na nogi. Runęłam do przedpokoju.

W przelocie rzuciłam przerażone spojrzenie na męża. Nie drgnął nawet, a przecież nie znosił piskliwego dźwięku naszego dzwonka. Powinien czymś rzucić w drzwi albo powtórzyć to, co mówił już setki razy: „Kochanie, przypomnij mi, żebyśmy kupili nowy dzwonek”.

Nic nie powiedział. Wciąż leżał sztywny jak kłoda. Jak nieruchoma, obca kłoda, która w niczym nie przypominała mojego męża. „Przecież mój mąż jest młody, zdrowy, a ten tutaj to obcy, umierający człowiek” – myślałam z przerażeniem. Powtarzałam sobie, że to nie może być prawda. Że ten poranek miał wyglądać zupełnie inaczej.

Zbyszek miał się śmiać, miał mnie tulić i całować i cieszyć się naszym małżeństwem, a tymczasem leży i pozwala obcym ludziom robić ze sobą jakieś dziwne rzeczy.

Nie znałam swojego męża

Stałam pod ścianą i obserwowałam, jak ratownicy pochylają się nad nim, mierzą ciśnienie, zakładają maskę z tlenem, podłączają kroplówki, podają leki. Łzy zalewały mi oczy, czułam się, jakbym była w innym wymiarze. Plecy ratowników zasłaniały mi wszystko, widziałam tylko rosnący stos pokrwawionych tamponów, opakowań po igłach i strzykawkach. To wszystko było takie nierealne… Męski głos ściągnął mnie na ziemię.

– Kiedy to się stało? – usłyszałam pytanie.

Powtórzyłam to samo co wcześniej, ze łzami w oczach, z rosnącym poczuciem winy:

– Nie wiem.

Potem szukałam dokumentów i odpowiedzi na pytania, jakie mi zadawali.

– Czy mąż na coś chorował? 

– Nie wiem – odparłam uświadamiając sobie jak niewiele mnie interesowało.

– Skarżył się na coś? Bóle albo zawroty głowy, utraty przytomności? – dopadały mnie kolejne pytania ratowników.

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem – powtarzałam w kółko.

W głowie wciąż dudniło mi, że to przecież mój mąż, a ja nie wiem nic, co mogło by mu uratować życie. Jakie z nas małżeństwo? Jaka ze mnie żona?

Nie pamiętam jazdy karetką i pobytu w szpitalu, jakby to dotyczyło kogoś innego, nie mnie. Chciałam być przy Zbyszku, ale nie pozwalano mi na to. Wędrowałam różnymi korytarzami, zaczepiałam różnych lekarzy, żeby się czegokolwiek dowiedzieć o własnym mężu, ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać.

Padłam na jakieś krzesło i zaczęłam się zastanawiać. Co będzie, jeśli Zbyszek rzeczywiście ma udar mózgu? Zrobiło mi się słabo na samą myśl o tym, co z tego może wyniknąć. Zaczęłam sobie przypominać wszystko, co kiedykolwiek słyszałam na ten temat, i wreszcie dotarło do mnie, że jeśli to udar, to już nigdy nie będzie tak jak dawnej.

Strasznie się o niego bałam

Może Zbyszek już nigdy nie odzyska świadomości, może nie będzie mógł mówić, chodzić, poruszać się. Jeśli tak, to co wtedy? Co z nami będzie? Już nie będę jego żoną, tylko pielęgniarką. Czy jestem na to gotowa?

Przypomniała mi się ślubna przysięga i te magiczne słowa „będę z tobą w zdrowiu i w chorobie, aż do śmierci”. Brzmiały przepięknie, ale chyba nigdy nie zastanawiałam się, co tak naprawdę znaczą. Znałam niewiele małżeństw, które przetrwały próbę czasu. Nawet moi rodzice…

Żyli razem, ale osobno, jakby nic ich nie łączyło. W ich życiu nie zdarzyło się nic takiego, z czym musieliby się zmierzyć, a nie przetrwali próby czasu. Czy ja będę umiała żyć ze Zbyszkiem i jego chorobą?

Rozejrzałam się po szpitalnym korytarzu. Pomyślałam, że tak będzie wyglądać moje życie. W szpitalu, przy kimś, komu kiedyś przysięgałam, że go nie opuszczę, a kto przez chorobę stanie się zupełnie innym człowiekiem. Czy byłam na to gotowa? Chciałam uciec ze szpitala. Wszystko jedno gdzie. Jak najdalej od tego strasznego miejsca, daleko od choroby, od śmierci.

Zostałam. W końcu znalazłam lekarza, który chciał ze mną rozmawiać. Długo ze mną rozmawiał. Tłumaczył wszystko. Pocieszał. Zbyszek nie przeszedł udaru. To było coś innego. Krwiak mózgu.

– Wezwała pani pomoc w ostatniej chwili. Uratowała mu pani życie – orzekli lekarze, którzy operowali mojego męża.

Po operacji mój mąż był na oddziale intensywnej terapii. Nie pozwolono mi do niego wejść. Wróciłam do domu. Do naszego domu. Rzuciłam się na nasze małżeńskie łóżko i zaczęłam się zastanawiać. Co będzie dalej?

Zbyszek będzie powoli wracać do zdrowia. Pewnie czeka go długa rekonwalescencja, potem rehabilitacja. Będziemy musieli na nowo nauczyć się żyć ze sobą. Inaczej niż dotąd. Bardziej odpowiedzialnie. Ale… Czy to w zdrowiu, czy w chorobie – razem.

Czytaj także:
„Kiedyś mój mąż nie chciał się badać. Teraz popadł w drugą skrajność - ciągle wynajduje sobie choroby w internecie”
„Przed ślubem mąż nie powiedział mi o swojej chorobie. Okłamał mnie i dla własnego dobra postanowiłam się z nim rozwieść”
„Mąż cieszył się na rozwód. Myślałam, że przestał mnie kochać, a tak naprawdę nie chciał, bym patrzyła, jak umiera”

Redakcja poleca

REKLAMA