Byliśmy ze Stasiem małżeństwem ponad 30 lat. I to dobrym. Owszem, sprzeczaliśmy się czasem, jak to w życiu, ale – jak mawiała nasza córka – były z nas istne papużki nierozłączki. Wszystko lubiliśmy robić razem: gotować, pielęgnować nasz ukochany ogród, rozmawiać, śmiać się.
Byliśmy nie tylko małżonkami, ale i najlepszymi przyjaciółmi. Pewnie, że Staś miał wady, ale przez tyle lat wspólnego życia nauczyłam się nimi nie przejmować. Bo czym było na przykład roztargnienie męża wobec faktu, że czułam się przy nim szczęśliwa i spokojna? Był naprawdę fajnym facetem, z którym nie dało się nudzić. Tamtego dnia rano Staś zaprosił mnie na wieczorny seans do kina.
– A po kinie pójdziemy do restauracji – obiecał.
Już nie mogłam się doczekać naszego wspólnego wieczoru! Gdy niedługo po tym, jak Staszek wyszedł z domu, ktoś zapukał do drzwi, byłam pewna, że to kurier z paczką. Ale w progu zobaczyłam policjantów. Powiedzieli, że… Staś nie żyje! Że zginął w wypadku, staranowany przez jakiegoś pijanego kierowcę. Patrzyłam na policjantów z nadzieją, że to jakiś makabryczny żart! Przecież niedopita przez męża kawa wciąż stała na stole. Nie zdążyła nawet całkiem ostygnąć…
A potem to już niewiele pamiętam: składający mi wyrazy współczucia ludzie, zapłakani Agatka i Tomek – córka i zięć, trumna z nieruchomym Stasiem. Wciąż byłam przekonana, że to tylko straszny sen! Że zaraz się obudzę, a Staszek przyniesie mi kawę do łóżka i razem pośmiejemy się z moich koszmarów. A potem pójdziemy do kina. Ale jakoś nie mogłam się obudzić.
Przestałam wychodzić z domu
Po pogrzebie nie wiedziałam, jak dalej żyć. Całymi dniami siedziałam więc skulona naprzeciwko drzwi wejściowych i czekałam, że jednak usłyszę zgrzyt klucza w zamku i że Staszek wróci… Córka i zięć czuwali przy mnie na zmianę. W końcu, całkiem bezradni wobec mojej rozpaczy, przyprowadzili psychologa. I choć drobna pani Iza nie sprawiała wrażenia kogoś, kto potrafi rozbijać życiowe skały, to jednak ona spowodowała – po wielu tygodniach terapii – że zaczęłam jakoś wychodzić z tego letargu.
Przyjeżdżała do mnie regularnie i mądrze tłumaczyła, dlaczego warto żyć – mimo wszystko. Aż zauważyłam, że czekam na te nasze spotkania, że jej słowa mi pomagają. I wtedy psycholog zaproponowała, żebym to ja przyjeżdżała do niej. Zgodziłam się, nie zauważając nawet, że w ten sprytny sposób nakłoniła mnie do wychodzenia z domu. A jak już zaczęłam wychodzić, to przy okazji robiłam jakieś zakupy, coś sobie gotowałam. Zaczynałam wracać do życia.
Ani się obejrzałam, a od śmierci Stasia minęło pół roku. Nadal jeździłam na spotkania z panią Izą. Gdy tamtego dnia wyszłam z terapii, słońce świeciło mocniej niż zwykle o tej porze roku. Postanowiłam więc pójść na spacer do pobliskiego parku – czytałam na miejskim portalu, że został odnowiony. Wstyd przyznać, ale nie byłam w tym parku od lat: ze Staszkiem woleliśmy spędzać czas w naszym ogrodzie…
Ruszyłam na spacer wypielęgnowanymi alejkami i musiałam przyznać, że park w nowej odsłonie prezentował się naprawdę pięknie! Na końcu jednej z alejek zobaczyłam ogrodzony plac, na którym bawiły się dzieci. „Tu jest przecież dom dziecka” – przypomniałam sobie. Przystanęłam i obserwowałam dokazujące dzieciaki. Ogarnął mnie smutek. Pomyślałam o tym, że ze Stasiem tyle lat staraliśmy się o rodzeństwo dla Agaty… Nie udało się jednak. Myśleliśmy o adopcji, ale zaczęłam chorować, musiałam iść na rentę i pomysł jakoś przepadł. A szkoda, bo tak bardzo kochaliśmy dzieci!
– Szuka pani kogoś? – z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś pytanie.
Po drugiej stronie płotu stała kobieta.
– Nie… Ja przepraszam… Już sobie idę – zrobiło mi się głupio, że tak stoję przy tym ogrodzeniu i gapię się na dzieciaki.
– A może jednak pani kogoś szuka? Na przykład przyszywanego wnuka lub wnuczki? – kobieta nie dawała za wygraną.
Nie rozumiałam, co ma na myśli
Na wszelki wypadek, żeby nie myślała, że mam złe zamiary, powiedziałam jej krótko o sobie: że podnoszę się z żałoby po mężu, że oboje kochaliśmy dzieci i dlatego tak się tu zatrzymałam. Wyglądała na zmieszaną.
– Oj, to przepraszam panią bardzo! Jestem tu wychowawczynią, a nasz dom dziecka prowadzi akcję „Babcia, dziadek i ja”. Próbujemy łączyć pozbawione ciepła rodzinnego dzieci z seniorami, którzy też często borykają się z samotnością. Byłam pewna, że przyszła pani w tej sprawie. Ale w tej sytuacji raz jeszcze przepraszam, że panią zaczepiłam – kobieta patrzyła na mnie przepraszająco.
– Nie, nic się nie stało. Ja… – coś nagle przyszło mi do głowy. – A może ja bym się… nadawała do tego programu?! – sama nie wierzyłam, że odważyłam się wypowiedzieć głośno to, o czym pomyślałam ledwie sekundę wcześniej.
– Naprawdę chciałaby pani? To serdecznie zapraszam pojutrze na spotkanie informacyjne – uśmiechnęła się ciepło.
Do domu wróciłam skołowana. Długo nie mogłam zasnąć. A już z samego rana zadzwoniłam do córki.
– Agatko, czy możecie przyjść do mnie z Tomkiem po pracy? Chcę się poradzić w jednej sprawie – wyznałam.
Zadzwoniłam też do pani Izy. I okazało się, że zarówno moi bliscy, jak i pani psycholog przyklasnęli pomysłowi! Wręcz mnie namawiali, bym spróbowała.
– Dobrze, pójdę tam – obiecałam im.
Miałam jednak masę wątpliwości. „Przecież i tak nie będę od razu zajmować się dziećmi, tylko pewnie czekają mnie kursy, szkolenia, testy. Najwyżej się nie uda, nie mam nic do stracenia” – pocieszałam się, idąc na spotkanie informacyjne.
Nie było jednak tak strasznie. Postanowiłam się nie poddawać. Przez kolejne tygodnie chodziłam na testy, kursy, rozmowy z pedagogami itp. A gdy okazało się, że zostałam zakwalifikowana do programu, po raz pierwszy od śmierci męża poczułam, że moje życie ma sens!
Euforia szybko mi jednak minęła, gdy dyrektor domu dziecka postawiła przede mną małego, zasmarkanego chłopca. Miał tak smutne oczy, że serce pękało! W dodatku zauważyłam, że się zsikał… Opiekunki zabrały chłopca, by go umyć i przebrać, a pani dyrektor wykorzystała ten czas, aby opowiedzieć mi o nim.
– To jest Robert. Ma sześć lat. Jeszcze niedawno miał normalny, dobry dom. Niestety, jego rodzice i siostra zginęli w pożarze… Tylko Robcia udało się uratować. Został jednak całkiem sam na świecie. To bardzo uczuciowe dziecko, zupełnie nie umie się odnaleźć w placówce. Choć wszyscy się staramy, Robert ciągle jest w złym stanie psychicznym. Potrzebuje kogoś, kto zajmie się tylko nim. I wiem, że to trudne wyzwanie, ale zdaniem naszych psychologów pani sobie poradzi. Spróbuje pani? – spytała dyrektorka.
– Tak! – usłyszałam swój zduszony od emocji głos.
Tamto popołudnie spędziłam z Robertem. Był taki biedny, że po raz pierwszy od dawna nie miałam czasu, by myśleć o własnym nieszczęściu. Musiałam jakoś podnieść na duchu tego malucha! Gdy w końcu nieśmiało się do mnie uśmiechnął, poczułam, jakby ktoś dał mi najpiękniejszy prezent.
Po powrocie do domu przepłakałam pół nocy… Sama nie wiem: ze zmęczenia, emocji czy może żalu nad losem Robcia? W każdym razie poczułam, że jestem komuś bardzo potrzebna. Ta świadomość dodała mi sił. Odtąd codziennie chodziłam do domu dziecka i zajmowałam się Robertem.
Gdy po raz pierwszy powiedział do mnie „babciu”, serce mi skruszało. Był taki kochany! Gdy spacerowaliśmy po parku, mocno trzymał mnie za rękę i tak wzruszająco, jak tylko dziecko potrafi, opowiadał o tym, jak tęskni za mamą, tatą, siostrą… Tuliłam Robcia z całych sił i przekonywałam, że jeszcze będzie mu w życiu dobrze. A gdy któregoś dnia powiedział: „Babciu, a ja wiem, że to moja mama mi ciebie zesłała”, rozkleiłam się na dobre.
Na opiece nad Robertem minęło mi kilka kolejnych miesięcy. Czułam, że szczerze pokochałam to dziecko! Dlatego gdy nadszedł czas, kiedy Robert miał iść do szkoły, poprosiłam dyrekcję domu dziecka, abym mogła codziennie odprowadzać go i przyprowadzać ze szkoły, żeby nie czuł się gorszy od rówieśników.
Dostałam zgodę. A że mały skradł nie tylko moje serce, ale też Agaty i Tomka, to córka i zięć pomagali mi, jak mogli. W oczach szkolnych kolegów i koleżanek Robert miał więc pełną, kochającą rodzinę. Nikt mu nie dokuczał, a mój przyszywany wnusio nie miał już smutnych oczu – był wesoły, rezolutny.
Wieczorami bywałam umęczona, ale taka szczęśliwa. Patrzyłam na twarz Stasia na zdjęciu i mówiłam do niego w myślach: „Pewnie maczałeś w tym palce”. Bo możecie się śmiać, ale tak jak mały Robert wierzył, że mnie zesłała mu jego mama, tak ja, stara baba, wierzyłam, że Staś też w tej sprawie zadziałał – żebym nie była już smutna i odnalazła w życiu sens.
– Niezłą macie koalicję w tym niebie! – żartobliwie dogadywałam Stasiowi.
Moje zaangażowanie w opiekę nad Robertem przyniosło z czasem kolejne efekty. Dostałam zgodę, by zabierać go do siebie na weekendy! Na noce musiał wprawdzie wracać do placówki, ale dni były nasze! Basen, kino, spacery, wycieczki, pizza, lody – sama nie wiedziałam, które z nas było szczęśliwsze! Już nie wyobrażałam sobie życia bez Roberta. A córka i zięć chętnie towarzyszyli nam w weekendowych szaleństwach. Byliśmy wszyscy bardzo szczęśliwi.
Jednak coś spędzało mi sen z powiek: choć byliśmy z Robusiem jak najfajniejsza rodzina, to on przecież wciąż mieszkał w domu dziecka! I to była straszna prawda, z którą coraz trudniej było mi się pogodzić… Nie wiedziałam, co zrobić, żeby to zmienić.
Nie mogłam go adoptować – starszej, samotnej kobiecie nikt przecież nie powierzy na wychowanie kilkulatka! Nawet biorąc pod uwagę, że z wykształcenia byłam pielęgniarką. A ja już nie umiałam żyć bez Robcia… Gdy zostawiałam go na noc w placówce, to po powrocie do domu wciąż myślałam: czy zaśnie spokojnie, czy nie będzie go bolał brzuszek, jak napisze jutrzejszy sprawdzian… Przychyliłabym mu nieba, a nie wiedziałam jak.
To najpiękniejszy prezent!
Mijał już ponad rok od chwili, gdy poznałam Roberta. Na tamten wtorek przypadały moje urodziny. Nie spodziewałam się jednak gości – Agata i Tomek zapowiedzieli się dopiero na sobotę. Wieczorem rozsiadłam się więc na kanapie i włączyłam telewizor. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. W progu domu ujrzałam… całą moją rodzinkę! Byli w komplecie: córka, zięć i… Robercik!
– A co wy tu robicie? – spytałam zaskoczona.
– Sto lat, sto lat! – w odpowiedzi Robuś zaczął śpiewać, a mi łzy same zaczęły płynąć ze wzruszenia. A potem mały wyciągnął w moją stronę jakiś dokument.
– Babciu, kocham cię! – wykrzyknął.
I choć próbowałam przeczytać, co jest w tym dokumencie, to jednak łzy wszystko mi zamazywały.
– Dobrze, mamo, to ci powiemy – uśmiechnęła się Agata i przytuliła do siebie Roberta. – Otóż to jest wniosek do sądu. Postanowiliśmy adoptować Robcia! W tajemnicy przed tobą przeszliśmy szkolenia i zdaliśmy egzaminy. Dom dziecka nas poparł, więc adwokat twierdzi, że nie ma już żadnych przeszkód: za kilka tygodni Robert będzie naszym synkiem i twoim oficjalnym wnukiem! To jest nasz prezent na twoje urodziny! – uśmiechnęła się córka.
– Boże mój… Kocham was! I dziękuję! – tylko tyle zdołałam powiedzieć przez łzy.
Piękniejszego prezentu nie mogłam sobie przecież wymarzyć! Wtuliłam się w tę moją kochaną trójkę i byłam taka szczęśliwa! Odruchowo popatrzyłam na zdjęcie Stasia. „Dziękuję, kochany. I rodzicom Robcia też bardzo dziękuję! To wszystko, co się dzieje, to przecież nie może być przypadek!” – mówiłam do męża w duchu.
A potem wzięłam Robercika na ręce i obiecałam mu, że będę dla niego najlepszą babcią na świecie.
– No przecież wiem! – odparł rezolutnie i objął mnie z całych sił.
Czytaj także:
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”
„10 miesięcy po śmierci męża związałam się z jego przyjacielem. Teściowa wpadła w szał i zwyzywała mnie od najgorszych”
„Po śmierci męża nie wiedziałam jak utrzymać dom. Całe życie pracowałam tylko na swoje przyjemności”