Wino się skończyło. Na szczęście jest jeszcze owocowa nalewka. Słodkie to, ale mocne. I o to właśnie chodzi. Niech będzie mocne, niech działa… Co? Flaszka prawie pusta, trzeba zejść do piwnicy. Boże, jak ja tam dotrę? Byle tylko nie spieprzyć się ze schodów. I nie spotkać żadnego z sąsiadów.
Okej, udało się. Ściany dopomogły. Smukłe butelki stoją w szeregu jak pluton wojska od lata, zapobiegliwa ze mnie pani. Biorę jedną i drapię się z powrotem na górę. Klatka schodowa pusta, nikogo. Uff… Naprawdę mocne. Robi mi się błogo, bardzo błogo, ciepło rozlewa się po całym ciele. I duszy. Wino wprowadza mnie w stan euforii, radosnego podniecenia, nalewka wycisza, uspokaja, przyjemnie otępia. Sprawia, że łatwiej zasnąć i spać, spać, spać. Aż do nieuniknionego świtu.
Mój były tak bardzo się o mnie troszczy...
Po pierwszym kielichu wina (uwielbiam cienkie szkło, delikatne, często igram z myślą, by je zmiażdżyć w dłoni, skruszyć w pył) robi mi się lekko i jakby nawet wesoło. Nabieram ochoty, by z kimś pogadać, dzwonię do dawno niesłyszanych koleżanek, bliższych i dalszych znajomych. Nagle zaczyna mnie interesować, co u nich słychać. Opowiadam też o sobie, same fajne rzeczy.
Z wdziękiem kłamię – z kim się spotykam, gdzie się wybieram, jak fantastyczne mam plany. Nigdy nie robię tego na trzeźwo. Na trzeźwo jestem zatrzaśnięta jak stary zardzewiały zamek. Zimna, milcząca, profesjonalna i raczej ponura. Rzadko się uśmiecham, nigdy nie śmieję.
Większość ludzi woli mnie pijaną, tak jak i ja samą siebie. Nie zdają sobie sprawy z przyczyn nagłego otwarcia, a nawet jeśli, bagatelizują mój stan. Aneta na rauszu – i co z tego, przynajmniej staje się sympatyczniejsza i bardziej ludzka. Każdy coś tam czasem wypije, nic w tym złego. A ja dobrze się kamufluję. Po pierwszej flaszce, w trakcie drugiej, już przestaję dzwonić. Ani też nie odbieram telefonów. Wyczuwam, kiedy język zanadto mi się plącze, a wątek myśli rwie, kontroluję to.
Nikt nie będzie słyszał mnie bełkoczącej. Mówię: dość. Nie alkoholu, o nie. Ile bym wypiła, mniej czy więcej, i tak rano czeka kac. Łupanie w czaszce, kołatanie serca i to przygnębiające odbicie w lustrze, wymięta twarz, zszargane opuchnięte spojrzenie.
Więc jak piję, to już piję. Choć bywa, owszem, że codziennie. Dlatego że wieczorem już się nie pamięta bólu głowy, za to jeszcze mocniej odczuwa się ten drugi ból, a właściwie pierwszy. Podstawowy, elementarny, niedający spędzić się aspiryną ani żadnym innym modnym środkiem z apteki. Ból samotności i rozpaczy, odpowiedzialności i zwątpienia. Po co i na co to życie? Mnie? Na nic.
– Aneta, otrząśnij się, coś z tym zrób wreszcie. Naprawdę chcesz się zapić na śmierć? Szkoda cię. Są sposoby, kuracje, pozwól sobie pomóc, alkoholizm to choroba jak każda inna.
– Czyżby?
Krzysiek, mój były mąż, bardzo się o mnie troszczy. Mądrala, rozgryzł mnie. Chciałby pomóc. Dręczy go ta wysypka na sumieniu. Spałby spokojniej, gdybym tylko zechciała na trzeźwo targać swój parszywy los. A najlepiej, jakby jeszcze z kimś. Byle nie z nim.
– Jesteś przecież niczego sobie, ładna i inteligentna kobieta, niestara jeszcze. Odnosisz zawodowe sukcesy…
– Ho ho ho!
– A co, nie? Mogłabyś znaleźć faceta, ułożyć sobie życie na nowo, być szczęśliwa. Nigdy nie jest na to za późno.
– No, patrząc na ciebie…
– Nie bądź złośliwa. Co w tym złego, że jestem szczęśliwy? Nie wypominaj mi!
– Skądże.
– Mnóstwo ludzi żyje w samotności, cierpią tak samo jak ty. Trzeba się szukać i odnajdywać. Jest internet, specjalne strony, kupa tego. Zrób coś, zamiast chlać i rozczulać się nad sobą.
I co ja mam mu powiedzieć? Odpieprz się, to już nie twój interes?
Nigdy nie pogodziłam się z tym, że mnie zostawił
Nie chcę. Chcę, żeby dalej się o mnie troszczył. Chcę nadal mieć w nim przyjaciela, jedynego, jakiego mam. Miłość nigdy nie umiera, kocham go, nie tak jak kiedyś, zanim złamał mi serce, ale jednak, wciąż. To takie niezręczne: wytłumaczyć mu to, że nie chcę innego faceta. Jak mogę wiązać się z kimkolwiek, skoro czuję się związana z nim? To niemożliwe, byłoby też strasznie nieuczciwe wobec tego hipotetycznego człowieka.
Byliśmy z Krzyśkiem małżeństwem przez tyle lat, prawie dwadzieścia. W jakimś sensie nadal nim jesteśmy. „Co Bóg złączył, niechaj człowiek nie rozłącza”. Brałam to na poważnie, wtedy, lata temu w kościele, i nadal biorę. Zdradził, odszedł, wypisał się z małżeństwa, ale ja nie. Miesiącami wyłam, potem tylko cichutko szlochałam, potem zamknęłam rozpacz w sobie. Kiepski ze mnie materiał na nowe życie. Recykling – to dobre dla plastiku, papieru i szkła. Nie dla człowieka.
– Nie przejmuj się mną tak bardzo, Krzysiu. Żyj swoim życiem. Każdy odpowiada za siebie.
Żeby tylko.
– Anetko! Chcemy jechać z ciotką na działkę – słyszę w telefonie.
– Znowu?!
– Czemu nie? Pogoda ładna się zrobiła.
– Słyszałam, że w weekend ma padać i być zimno – zastrzegłam.
– Tere fere kuku, ja tam, jak wiesz, nie wierzę w ich prognozy. U nich ciągle pada, nawet jak na niebie jednej chmurki nie ma, to ja słyszę w telewizorze, że pada. Nie chce im się głowy za okno wystawić i po prostu zobaczyć. Ciekawe jednak, czemu ta ziemia schnie. O czym tu zresztą dyskutować, trzeba pojechać, liście zgrabić, domek do zimy przygotować.
– Ale ja…
Ja mam bóle w krzyżu i nie czuję się na siłach grabić liści, ostatecznie i mnie nawet, wiecznej dziewczynce, małej córeczce oddanej rodzicom, sześćdziesiątka niebawem stuknie. I tak strasznie się nadwyrężałam w te ostatnie miesiące taty, po wylewie. Podnosiłam go, dźwigałam, a przecież nie ważyłam wtedy nawet pięćdziesięciu kilo. Czy matka nie mogłaby o tym pamiętać? Nie minęło tak wiele lat.
– Nie powiesz mi, dziecko, że w weekend nie masz czasu. To by dopiero była niespodzianka. Obawiam się, że bym nie uwierzyła.
Ach, to szyderstwo w głosie rodzicielki.
– Mam, jasne, ale…
– Ale o czym tu mówić? Ciocia w dobrej formie, ja też ostatnio nie najgorzej się czuję. Pooddychamy świeżym powietrzem, przynajmniej to nam się od życia należy, nieszczęsnym staruchom. Jedziemy! Zrobisz coś do jedzenia, żeby już na działce nie pichcić? Trzeba się skupić na ważniejszych sprawach. No ale zjeść też trzeba.
Moja matka mnie tylko wkurza
Trzeba, trzeba, trzeba – całe życie taka była. Póki tata żył, brał to na siebie, żona wiecznie chora, od pewnego momentu poruszająca się o kulach, wszystko spadało na jego głowę, cała proza życia: zakupy, sprzątanie, nawet gotowanie. To był człowiek najświętszy ze świętych i jedyne, o co mogę mieć do niego żal, to że nauczył mamę totalnego braku samodzielności. Całe szczęście, że po jego śmierci nie chciała się do mnie wprowadzić, postanowiła zostać w swoim domu, ale to przecież i tak nieuchronna perspektywa, przed którą trzęsę się ze strachu.
Póki co zamieszkały z ciotką, prawie niewidomą, bywam u nich niemal codziennie, przynoszę zakupy, gotowe jedzenie, załatwiłam sprzątaczkę i pana, który za opłatą wozi je do lekarzy. I niemal codziennie słyszę:
– Gdybyś jak każda normalna kobieta miała dzieci, one byłyby już dorosłe i wszystkim nam dopomogły. Nawet bez tego twojego łachudry – bylibyśmy prawdziwą rodziną, a nie jakimś godnym pożałowania jej strzępem.
– Gdybyś jak normalna kobieta miała więcej dzieci, też by dopomogły. Obecnie bardziej brakuje mi siostry i brata, niż dziecka, nawet dorosłego – odpowiadam na to.
– Jak śmiesz! Przecież wiesz, jakim ryzykiem dla mojego zdrowia było urodzenie ciebie. Powinnaś być mi wdzięczna, że w ogóle jesteś na tym świecie, a nie pyskować. Bezczelna egoistka!
Nie jestem wdzięczna. Chyba wolałabym, żeby mnie tu nie było. Nienawidzę swojej samotności, ale jeszcze bardziej tego w istocie godnego pożałowania strzępka rodziny. Przyssana do nas ciotka, tak zwana niegdyś „stara panna”, budzi we mnie litość, chwilami wzruszenie. Ale matka… Nawet nie jestem w stanie powiedzieć do niej „mamusiu”. Mam do niej żal, że zatyrała tatę na śmierć, może to głupie, ale ja w to wierzę. Wydawał się taki niezniszczalny, silny i mocny jak dąb. A ona oplotła go niczym powój i wyssała wszystkie soki. Pasożyt. To samo prędzej czy później zrobi ze mną.
Niemniej jest to moja matka.
Nie będę słuchać żadnych kazań!
Białe wino najlepsze, wchodzi jak woda mineralna, można pić szklankami. I znów ogarnia mnie euforia – jak ja kocham ten stan. Dzwonię do koleżanki z ławki szkolnej, Małgorzaty.
– Widziałam nowe zdjęcie profilowe. Superlaska z ciebie. Te brwi i te usta, a jaka jesteś gładka! Pupcia niemowlaka.
– Coś muszę czasem z sobą zrobić. Tobie też polecam jakiś botoks. Mówię ci, za każdym razem, gdy spoglądam w lustro, uśmiecham się do siebie. To lepsze niż psychoterapia, lepsze niż jakaś zasrana randka, która wiadomo czym się skończy.
– Ja tam nigdy się do siebie nie uśmiecham.
– Więc po prostu zacznij. Już sam uśmiech uczyni cię ładniejszą i poczujesz się lepiej.
– Znam lepsze sposoby, żeby się poczuć lepiej.
– Wiem. Ale to bardzo krótkotrwałe poczucie, nie? Iluzoryczne. Mocno kłamliwe. Aneta… Ogarnij się. Proszę.
– Łatwo ci powiedzieć.
– Skąd wiesz, że łatwo? Dlaczego zakładasz, że każdemu jest łatwiej niż tobie? To nieprawda. Każdy nosi swoje brzemię. Ja też.
– Gośka, nie zacznij prawić mi kazań.
– Spróbuj kiedyś kogoś posłuchać, Aneta. Nie tylko wyłącznie tych swoich lamentów na temat siebie samej.
Gośka wie, jako jedna z nielicznych, w co zamieniają się moje „rausze”. Niejeden raz była tego świadkiem, niejeden raz wspólnie się upiłyśmy, choć przyznać muszę, że jej picie to przedszkole w porównaniu z moim.
– Tylko ja… Tylko mnie… Tylko we mnie… Daj spokój, Małgosia. Cześć.
Gorycz, gorycz, straszna gorycz. I znów trzeba zejść po słodką nalewkę. Ciężko, ale ściany dopomogą.
Czytaj także:
„Mąż zostawił mnie dla pani architekt w połowie budowy wspólnego domu. Zostałam sama z kredytem i z problemem”
„Jestem adwokatem od rozwodów i nie wierzę w miłość. Codziennie widzę zdrady i wojny. A przecież wszyscy się kiedyś kochali”
„Zaszłam w ciążę z bratem bliźniakiem mojego męża. Byłam zmęczona bezskutecznymi staraniami, a tak nikt się nawet nie połapie”