Singielki. Szczęściary, którym mężczyzna do szczęścia nie jest potrzebny. Sama znam taką jedną. Rozwiodła się z mężem z siedem lat temu, firmę założyła i całkiem dobrze jej się wiedzie. Albo te wszystkie gwiazdy, co je w telewizji pokazują! Wcale chłopów nie mają, a nie widać, żeby czegoś im brakowało. Zazdroszczę im, nie powiem. Też bym tak chciała. Sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Wolna. Zadowolona.
Niestety – mnie tak już wychowano, że bez tej dodatkowej pary spodni w domu to ani rusz! Pewnie dlatego tak szybko zaczęłam się oglądać za chłopakami.
Tylko małżeństwo mogło dać mi szczęście
Piętnastu lat nie miałam, jak chodziłam z pierwszym „narzeczonym”. Potem z drugim i trzecim. Wesoło się bawiliśmy, nie powiem, ale do ołtarza mi się nie spieszyło. Wiedziałam, że jak już dam się wybrać temu jedynemu, to do grobowej deski. Inaczej sobie nie wyobrażałam. W szkole policealnej poznałam Krzyśka. Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Uczył się na kucharza, miał plany rozkręcenia własnej firmy. Przystojny, dobrze zbudowany. A przy tym pomocny, życzliwy, dobry – ot, jak marzenie.
Zakochałam się po uszy, a że rodzice też nie mieli nic przeciwko naszej znajomości, dwa lata później bawili się na naszym weselisku.
Potem to już normalnie – kredyt na dom, jedno dziecko, drugie, własna firma… jak to w życiu. Do głowy by mi nie przyszło, że ta nasza zwykła codzienność tak szybko runie – jak domek z kart! A zaczęło się całkiem niewinnie.
Mąż rozkręcał firmę, ja siedziałam w domu z dziećmi
Jeszcze na początku trwania naszego małżeństwa Krzysiek spełnił swoje kawalerskie marzenie i założył z bratem cukiernię. Specjalizowali się w tortach, a że czasy dla takiej działalności były wtedy wymarzone i kto mógł, brał sprawy we własne ręce, szybko dorobili się i drugiego lokalu.
Niby dobrze, bo niczego dzięki temu ani mnie, ani dzieciom nie brakowało, ale z własną firmą, to wiadomo, jak jest – jeżeli człowiek sam wszystkiego nie dojrzy, to interes nie będzie się kręcił.
I Krzysiek doglądał. A to musiał jechać po towar, a to obejrzeć nowy wzór tortów na jakimś cukierniczym pokazie… Wielki świat! Ja tymczasem siedziałam w domu z dziećmi i jedynym moim oknem na świat powoli stawała się telewizja.
Pewnie, nieraz człowiek gdzieś by się wyrwał z domu, ale przecież ani ubrać się nie miałam w co, ani nikogo, kto z dziećmi miałby siedzieć, skoro Krzysiek całe dnie był w rozjazdach…
Nieraz on sam mi nawet wyrzucał, że stałam się taką zwyczajną kurą domową, a przecież nie taką kobietę sobie brał. Nie przejmowałam się, dopóki „życzliwi” nie zaczęli mi donosić na męża…
Wyrzucał mi, że jestem zwykłą kurą domową
Zaczęło się od sąsiadki, która prowadziła interes obok cukierni Krzyśka:
– Baśka, pilnuj lepiej tego swojego – powiedziała mi pewnego razu bez ogródek – bo się jakaś koło niego kręci, niby nowa pracownica, ale mi się ona nie widzi. Rozumiesz, niby tu do ciast i mąki, do brudnej roboty, a oko zawsze podmalowane, bucik na obcasie, a spódniczka krótka, że hej! Miej oko, dobrze ci radzę.
Nie zamierzałam puścić tej uwagi mimo uszu. Mało to się człowiek naoglądał w telewizji o zdradach? Tym bardziej że Kaśka nie była jedyną, której nowa pracownica Krzyśka się nie podobała. Nawet mój szwagier pewnego dnia, niby żartem, powiedział:
– Słodka ta Ula, słodka. Żeby tylko Krzyś się w słodkim nie rozsmakował…
Tego było już za wiele!
Pewnego pięknego dnia postanowiłam zrobić rozpoznanie. Wybrałam się do cukierni Krzyśka zobaczyć to cudo. I, nie powiem, oko mi zbielało: szczupła, młodsza ode mnie z dziesięć lat, roześmiana, wygadana. Taka, jak to się mówi, babka z iskrą w oczach. Krzyśkowi zawsze się takie podobały. Jak ja kiedyś…
Szybko zrozumiałam, że mój mąż nie zamierzał się długo wesołej Uli opierać. Kiedy kilka dni później weszłam do cukierni, obejmował ją właśnie czule ramieniem i z czegoś się zaśmiewali! Zaczęłam krzyczeć, wyzywać tę lafiryndę.
Od dawna nic do mnie nie czuł
Spodziewałam się, że on przestraszy się awantury, że będzie chciał ratować nasze małżeństwo. Niestety, gorzko się rozczarowałam. Krzysiek chyba właśnie takiej okazji potrzebował, żeby wyznać mi prawdę. I tak oto, niespodziewanie, w biały dzień, przy tej babie, powiedział mi, że tak naprawdę to on od dawna nic już do mnie nie czuje.
Powiedział, że mogę sobie wziąć dzieci, bo on chce zacząć wszystko od początku i zbudować swoje szczęście z Ulą, bo ją kocha nad życie! Po prostu.
Kilka dni później spakował swoje rzeczy i wprowadził się do tej Ulki, a ja zostałam prawie bez środków do życia, z dwójką dzieci, czterdziestką na karku, bez zawodu i bez perspektyw. Na początku próbowałam się jeszcze jakoś trzymać, tym bardziej że wszyscy naokoło powtarzali mi, że to tylko chwilowy kryzys, że to wiek średni, że chłopu przejdzie, kiedy tylko zobaczy, jakie to sielskie życie ma się z taką Ulką, co lubi cudzych mężów. Ale miesiące mijały, a mój ślubny ani myślał do mnie wrócić.
Zostałam z dziećmi, bez środków do życia
Widywałam ich na mieście, widziałam, że chodzi dumny jak paw za rękę z tą zdzirą (łzy od razu na taki widok napływały mi do oczu, bo nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy to my ostatnio szliśmy za rękę!). Potem zobaczyłam, że kupili sobie nowy samochód, a potem usłyszałam najgorsze. Ktoś doniósł mi, że Krzysiek i Ula zamierzają wystąpić o unieważnienie naszego kościelnego ślubu i… chcą się pobrać. To już całkowicie mnie załamało!
Postanowiłam walczyć, choćby do upadłego. Najpierw zwykłymi babskimi metodami. Włos zrobiłam, oko podmalowałam, za ostatnie pieniądze kupiłam sobie nowy płaszczyk i buty na obcasie. Wszyscy znajomi się mną zachwycali. Co z tego, skoro mi zależało na opinii jednej tylko osoby.
Nie zwracałam uwagi na najstarszą córkę, która prosiła na wszystkie świętości:
– Mamusiu, ty lepiej nie idź tam do taty, niech sobie będzie z tą Ulką!
A sąsiadka dodawała:
– Wystarczy, że cię taką odmienioną z daleka zobaczy, to rozum mu wróci.
Ale ja, jak mucha do lepu ciągnęłam do cukierni męża. Wystawałam przed wystawą, wchodziłam co i rusz na ciastko, choć nigdy w życiu nie przepadałam za słodyczami. Aż się doczekałam. Krzysiek wyszedł, ironicznie uśmiechnięty, obrzucił mnie takim wzrokiem, jakbym była trędowata, i wycedził:
– Z przodu liceum z tyłu muzeum! Kogo ty chcesz na to nabrać, kobieto, kogo?! Jesteś żałosna, wiesz! Nikt cię już nie zechce! O czym z tobą rozmawiać, czy ty masz jakieś zainteresowania, czy ty gdziekolwiek byłaś? Z czym do ludzi!
Przepłakałam po tym kilka dni, pewnie. Ale nie odpuściłam. Zaczęłam roznosić plotki o tej całej Ulce. Temu szepnęłam, że ona jest nosicielką jakiejś strasznej choroby, tamtemu, że ma na koncie ze cztery skrobanki. Liczyłam, że w końcu dotrze to i do uszu mojego męża. Myślicie, że Krzysiek się przestraszył? Śmiał mi się w twarz!
Sąd przyznał marne alimenty na dzieci
Momentami nie wiedziałam już, co robić. Chciałam się zemścić, odebrać mu majątek, ale z tej złości to mi rozum chyba odebrało i na rozprawie zamiast mówić, że bez wysokich alimentów to nie będę miała co do garnka dzieciom włożyć, ja – uniosłam się honorem i powiedziałam, że całkiem nieźle sobie z pomocą moich rodziców radzę.
Nie wiem, co mnie podkusiło. Alimenty dostałam po czymś takim żałosne, tyle co z urzędu. Myślicie, że Krzysiek tę moją dobrą wolę docenił? Ależ skąd! Słyszałam, jak śmiał się na korytarzu sądu, że dzięki głupiej babie (to niby ja!) będzie miał na futro dla Ulki.
Wróciłam do domu, zawinęłam się w koc i zaczęłam płakać, łkać, szlochać… nie potrafiłam przestać. Czułam się tak, jakbym przegrała całe swoje życie. Bo jakże to tak? Było dwoje ludzi, była rodzina, a teraz nie ma nic?!
Na początku ludzie próbowali mnie pocieszać. Moja siostra sprowadziła się nawet na kilka dni do mnie i zajmowała się dziećmi, codziennie mi powtarzając, że mam dla kogo żyć.
Koleżanki zachodziły z jakąś zupą czy czymś dla dzieci. Z czasem jednak ludzie wrócili do swoich spraw, dochodząc widocznie do wniosku, że i ja muszę się pozbierać. Nie pierwsza przecież i nie ostatnia jestem, którą mąż zostawił! Zostałam sama. A wcale nie czułam się lepiej.
Przez większość dnia po prostu leżałam w łóżku i patrzyłam w ścianę. Nie chciało mi się ugotować, ubrać się, ba, nawet umyć.
Dzieci na początku próbowały mnie jakoś motywować, potem jednak chyba dotarło do nich, że mama do niczego się nie nadaje, bo same się zorganizowały – gotowały jakieś obiady, robiły kanapki, próbowały nawet prasować ubrania. Ja patrzyłam na to wszystko jak przez szybę, zupełnie obojętnie. Tak, jakby prawdziwe życie toczyło się gdzieś tam, koło mnie. Byłam owładnięta jedną myślą, ta myśl stała się moją obsesją: co zrobić, żeby Krzysiek do mnie wrócił. Ubzdurałam sobie, że jeśli tylko go do tego zmuszę, wszystko będzie jak dawniej. Będziemy zgodną, szczęśliwą rodziną. I wymyśliłam. Najgorzej jak to tylko możliwe.
Chciałam wziąć go na litość
Postanowiłam wziąć go na litość. Gdy połykałam silne leki ukradzione z apteczki mojego teścia, wyobrażałam sobie tylko, że obudzę się w szpitalu, a obok mnie będzie stał skruszony Krzysiek. Nie brałam pod uwagę, że mogę naprawdę umrzeć.
Tyle się słyszało o ludziach, których odratowano – wierzyłam, że będę jedną z nich. Zadbałam o to, by o mojej próbie samobójczej dowiedziała się sąsiadka, żeby wyrzuty sumienia nie dały Krzyśkowi spokojnie cieszyć się nowym związkiem. I połknęłam garść leków.
Obudziłam się, tak jak się spodziewałam, w szpitalu. Tylko że jednej rzeczy nie przewidziałam. Obudził mnie straszny ból. Krzyśka obok mnie nie było. Po serii bolesnych i upokarzających zabiegów usłyszałam od lekarza słowa, których nie zapomnę do końca życia:
– I po co pani to było?! Nigdy nie zrozumiem ludzi takich jak pani, którzy mają wszystko, młodość, zdrowie, piękne dzieci, a na siłę chcą pogorszyć swój los. Wątroba i nerki są poważnie uszkodzone, nigdy nie odzyska pani pełnej sprawności! Byle tylko serce wytrzymało.
Straciłam zdrowie, a dzieci się ode mnie odwróciły
Następne tygodnie, a potem miesiące, były jeszcze gorsze. Kiedyś byłam zdrową, w pełni sprawną kobietą. Nigdy nie chodziłam do lekarza, nie miałam takiej potrzeby. Teraz stałam się poważnie chorą starowinką. W jednej chwili doszło mi dwadzieścia lat.
Leki poczyniły prawdziwe spustoszenie w moim organizmie – nie mogę już bez zadyszki wejść na schody, nie mogę iść na dłuższy spacer, nieustannie towarzyszy mi ból wątroby. I, co najstraszniejsze, odwróciły się ode mnie dzieci, nie mogąc wybaczyć mi tego strasznego kroku.
I co z tego, że ludzie rzeczywiście donieśli Krzyśkowi, że próbowałam się przez niego zabić? I nawet sobie dośpiewali, że może to właśnie przez moją krzywdę Ula straciła swoje pierwsze dziecko, które miała mieć z moim mężem?
Powinnam czuć satysfakcję na tę myśl, przecież tego chciałam, prawda? Tymczasem nie czuję żadnego szczęścia, żadnej radości z ich smutku i bólu. Szczerze im współczuję. Ile bym dała, żeby cofnąć czas.
Krzysiek nawet był u mnie, oferował, że zaopiekuje się mną w chorobie. Przegoniłam go jednak – nie chcę jego litości. Choć wciąż go kocham. Muszę zacząć życie na własny rachunek. Najwyższa pora. Muszę to zrobić dla siebie, a przede wszystkim dla dzieci.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Mąż zostawił mnie bez grosza przy duszy. Żeby opłacić rachunki, musiałam zostać prostytutką”
„Mój mąż wyprowadził się do kochanki, jak byłam w pracy i więcej się do mnie nie odezwał. W życiu nie czułam się gorzej”
„Zaniedbałam się, ale to nie jest wytłumaczenie dla zdrady. Mój mąż rzucił się w ramiona cycatej sąsiadki”