„Mąż znęcał się nade mną jak psychopata. Złamał mi rękę, potrafił mnie głodzić, zabraniał chodzić do toalety”

Mąż znęcał się nade mną i dzieckiem fot. Adobe Stock, blackday
Kuliłam się, patrząc na czubki starych, znoszonych kapci. Nie pozwalał mi kupić nowych i musiałam dbać o te, bo inaczej wybuchała awantura. Uważał, że marnuję pieniądze, na które on ciężko pracował. A wtedy mnie tłukł i wyzywał.
/ 01.11.2021 05:49
Mąż znęcał się nade mną i dzieckiem fot. Adobe Stock, blackday

Ostatnie, co pamiętam, to przeraźliwy lęk, kiedy straciłam grunt pod nogami i bezwładnie leciałam do tyłu, po tym jak dostałam pięścią w twarz. Później była już tylko ciemność.

– Mamo, mamo, słyszysz mnie?

Ktoś wołał, ale słyszałam słabo, jakby przez watę. Spróbowałam otworzyć oczy, ale powieki były strasznie ciężkie. Skupiłam się na głosie. Ciekawe, kto to i do kogo mówi?

– Mamusiu… proszę. Otwórz oczy, popatrz na mnie. Mamusiu... Tak bardzo się martwię.

Znam ten głos! Już gdzieś go słyszałam… O, wiem! Mała dziewczynka ze śmiesznymi kitkami patrzy na mnie, śmieje się i woła:

„Mamo, pats, jak ja skace z mulku!”.

I rzeczywiście skacze, kitki unoszą się w powietrzu, ląduje w kucki na ziemi, podnosi się i otrzepuje rączki. Jest śliczna i czuję, że bardzo ją kocham. Zaraz potem inna sytuacja: jej wielkie przerażone oczy – patrzy gdzieś nad moją głowę, zasłania się chudziutkim ramieniem i szepce:

„Nie, proszę, już będę grzeczna…”.

Ale ten ktoś, do kogo mówi, nie słucha

Widzę, jak na drobniutką rączkę spada ciężki, skórzany pas. Dziecko płacze, a ja czuję ból w klatce piersiowej, ból w brzuchu, przeraźliwy strach o tę kruszynę.

– Nie!

Z moich spierzchniętych ust wydobył się krzyk. Szarpnęłam się do przodu, wyciągnęłam ręce, chcąc ją zasłonić i otworzyłam gwałtownie oczy. Ostre światło wdarło się pod powieki, zabolało. Gdzie ja jestem?

– Spokojnie, mamuś, leż spokojnie. Jesteśmy w szpitalu – dobiegł mnie głos i w polu widzenia pojawiła się znana buzia.

Tylko już nie dziewczynki, ale dorosłej kobiety. Rysy miała napięte, a oczy smutne, kosmyk ciemnych włosów wymknął się z kucyka i łaskotał ją w nos. Moja córeczka.

– Kasiu…

– Obudziłaś się, co za szczęście! – jej oczy rozpogodziły się. – Tak się martwiłam.

– Co się stało, kochanie? – wyszeptałam, bo w gardle mi zaschło i mówienie sprawiało ból.

– To co zawsze – posmutniała. – Tyle razy cię prosiłam, żebyś go zostawiła. Jeśli tego nie zrobisz, on cię w końcu zabije.

Przypomniałam sobie.

Widziałam, że jest wściekły, gdy tylko otworzył drzwi

Starałam się nie podnosić na niego wzroku i schodzić mu z drogi. Ciepły obiad już czekał na stole, ale jak zwykle okazało się, że coś jest nie tak. Zaczął wrzeszczeć, pomstować, wyzywać mnie od najgorszych. Kuliłam się, patrząc na czubki starych, znoszonych kapci, które miały chyba z dziesięć lat.

Nie pozwalał mi kupić nowych i musiałam dbać o te, bo inaczej wybuchała awantura. Uważał, że marnuję pieniądze, na które on ciężko pracował. Prałam te kapcie, cerowałam, ale znowu ze starości przetarły się na palcu. To były naprawdę tanie kapcie, najtańsze w całym sklepie.

Co się dziwić, że po dziesięciu latach praktycznie się rozpadały? Żeby tylko nie zauważył tej dziurki, żeby tylko nie zauważył…

– Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, idiotko!

Podniosłam głowę i spojrzałam na niego. Już się porządnie nakręcił – twarz miał czerwoną, a na czole krople potu, pięści zaciśnięte. Poczułam lęk. Znowu będzie bił.

– I co tak stoisz jak cielę?! Nie masz nic do powiedzenia? Haruję jak wół, a ty wszystko niszczysz i marnujesz! Za dobrze ci? Za dobrze?

Złapał mnie za ramię i potrząsnął. Zabolało, ale wciąż miałam nadzieję, że jeśli będę robić, co mi każe, to może mu przejdzie. Czasem się udawało.

– Przepraszam – szepnęłam, patrząc mu w oczy.

– Co „przepraszam”?! Co „przepraszam”?! Ty głupia szmato, z „przepraszam” obiadu się nie ugotuje! Za dobre warunki ci stworzyłem. Siedzisz w domu, nic nie robisz, a i tak zawsze coś spieprzysz. Wydaje ci się, że pieniądze rosną na drzewach? Gadaj!

– Nie.

– Co: nie?

– Nie wydaje mi się. Wiem, że bardzo ciężko pracujesz na nasze utrzymanie i bardzo przepraszam. Nie chciałam. Będę się bardziej starała, bardziej dbała – wyrzucałam z siebie, bo widziałam, że żyłka na skroni zaczyna mu pulsować. – Wszystko będę robić jak trzeba, tylko nie bij…

– Suka! – wrzasnął i walnął mnie w twarz na odlew.

Zapiekło okropnie, więc zacisnęłam powieki i zaczęłam się modlić, żeby tylko przetrwać.

Teraz już nie można było tego zatrzymać

Szturchnął mnie znowu w ramię, popchnął. Straciłam równowagę i poleciałam na podłogę, boleśnie zahaczając o krzesło, które upadło na bok z hukiem. Wtedy naprawdę się wściekł i kopnął mnie po raz pierwszy. W brzuch. Straciłam dech.

„Boże, proszę, zmiłuj się nade mną” – modliłam się w duchu.

Kopał mnie i wrzeszczał, razy spadały na plecy, pośladki, nogi. Zwinęłam się w kłębek, osłaniając głowę i brzuch. I to rozsierdziło go jeszcze bardziej.

– Wstawaj i patrz na mnie! – wrzasnął.

Zaczęłam zbierać się z podłogi, ale tak strasznie ciężko mi szło. Wszystko potwornie bolało. W końcu stanęłam przed nim, podniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy zgodnie z poleceniem. Okazało się, że za długo to trwało. Zobaczyłam jeszcze, że bierze zamach, a jego pięść zbliża się coraz bardziej do mojej twarzy. Jakby w zwolnionym tempie.

Coś chrupnęło, a ja bezwładnie poleciałam do tyłu

A potem była już tylko ciemność. Przez okno w szpitalnej sali wpadały promienie słońca. Patrzyłam na nie z uśmiechem. Lubię te dni, kiedy lato przechodzi w jesień, dni wciąż jeszcze są długie, w południe bywa naprawdę ciepło, ale liście już powoli żółkną, a ptaki zbierają się do odlotu. W szpitalu było cicho i spokojnie.

Dobrze się tu czułam, wszyscy byli mili, zaglądali do mnie, by sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuję. I jedzenie mieli smaczne. I nikt na mnie nie krzyczał, nie szarpał, nie upominał, niczego mi nie kazał. Brakowało tylko szumu fal – ot, wczasy po prostu.

Gdy tak sobie leżałam, czując rozlewający się po całym ciele spokój, rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Obróciłam głowę. Do sali weszła pani w nieokreślonym wieku – pewnie już nie taka młoda, bo jej ciemne włosy poprzetykane były srebrnymi niteczkami, a miły uśmiech namalował w kącikach oczu subtelne kreseczki.

„Kurze łapki” – pomyślałam, dziwiąc się trafności tego określenia.

– Dzień dobry, pani Mario – przywitała mnie wchodząca. – Nazywam się Urszula Dębska i jestem szpitalnym psychologiem. Zajrzałam do pani, żeby dowiedzieć się o samopoczucie.

– Dzień dobry – odpowiedziałam, a ona przysunęła krzesło do mojego łóżka i usiadła, wciąż uśmiechając się w taki szczególny, ciepły sposób.

Zapytała o moje dolegliwości, czy dobrze się czuję, czy czegoś mi nie brakuje. Rozmowa zeszła na piękną, słoneczną pogodę i od słowa do słowa, sama nie wiem kiedy, opowiedziałam jej historię mojego życia.

Słuchała uważnie, ze skupieniem, nie oceniając, nie dając żadnych „dobrych” rad. Pierwszy raz w życiu ktoś tak mnie słuchał, pierwszy raz czułam, że nie jestem trędowata, zła, głupia, nieudaczna.

Byłam dla niej ważna

Opowiadałam o tym, jak poznałam męża i że nie od początku był taki. Kiedyś otaczał mnie opieką, odnosił się z czułością, zaspokajał wszystkie moje potrzeby, przynosił kwiaty. Było mi z nim dobrze.

Powoli, stopniowo przejmował nade mną władzę, ale nie zauważałam tego, bo wydawało mi się, że robi to dla mojego dobra. Zaproponował, żebym rzuciła pracę i zajęła się domem. Zrobiłam to, żeby się o niego troszczyć. Potem przekonał, żebyśmy wyprowadzili się na drugi koniec Polski.

Było mi żal zostawiać przyjaciół i rodzinę, ale opowiadał, że znajomych będziemy mieć nowych, a tam czeka znakomita, dobrze płatna praca, śliczne mieszkanie, które urządzimy bez wtrącających się teściowych. Mówił, że będziemy razem, tak jak marzył, i że będziemy mieli dla siebie mnóstwo czasu.

W końcu się zgodziłam i poszłam za nim w świat. Sama

Bez niczyjego wsparcia, bez ochrony bliskich osób. Nie miałam pojęcia, w co się pakuję. Później robiło się coraz mniej kolorowo. Mąż zaczął mnie kontrolować, pilnować, wydzielać mi pieniądze. I cały czas mówił, że się o mnie troszczy, że mam dobrze, bo nie muszę pracować jak inne kobiety, że mam czas dla siebie.

Zaszłam w ciążę i urodziła się Kasia. Wtedy zmieniło się wszystko. Wtedy też uderzył mnie po raz pierwszy. Bo dziecko go denerwowało. Malusia, wesoła, rozszczebiotana dziewczynka nie potrafiła na początku podporządkować się wszystkim zaleceniom ojca. Płakała, gdy spał i nie zawsze udawało mi się uciszyć ją w porę.

Potem zaczęła chodzić – dreptała niezdarnie na swoich maleńkich nóżkach, łapała się mebli, czasem ściągnęła coś na podłogę. Wściekał się, bo nienawidził, żeby przedmioty leżały w innym miejscu niż to przez niego wyznaczone.

Wszystko miało być tak, jak kazał. Kiedy Kasia poszła do szkoły, bił mnie już regularnie. Zaczął też bić ją. Mówił, że dziecko trzeba trzymać krótko, ale prawda była taka, że moja córeczka nie mogła sprostać jego oczekiwaniom.

Zawsze znalazł jakąś dziurę w całym i w ruch szedł skórzany pas. Błagałam na kolanach, żeby ją oszczędził, więc przerzucał się na mnie i bił, bił, bił.

A Kasia patrzyła na to tymi swoimi smutnymi oczyma

Była taka cichutka, spokojna i grzeczna. Świetnie się uczyła, nauczyciele zawsze ją chwalili. Ojciec nigdy. Zawsze było mu mało. Wreszcie dorosła i wyprowadziła się z domu. Awantura była potworna. Wyrwała się spod jego władzy, nie chciał się na to zgodzić za żadne skarby świata.

Wyniosła się, gdy nie było go w domu. Poczekałyśmy, aż wyjdzie, spakowałyśmy wszystkie niezbędne rzeczy i stanęłyśmy naprzeciw siebie ze łzami w oczach.

– Chodź ze mną, mamusiu – prosiła Kasia. – Inaczej on cię zabije.

– Nie mogę – odpowiedziałam. – Nie mam żadnych środków do życia ani pracy, nie chcę być dla ciebie ciężarem. Musisz zacząć nowe życie bez kuli u nogi.

– Ale mamo…

– Biegnij, kochanie, bo ojciec niebawem wróci. Gdy znajdziesz mieszkanie, zadzwoń do pani Gieni z parteru i podaj jej swój numer.

Pożyczyła mi kiedyś pieniądze i kupiłam sobie taką tanią komórkę i kartę. Oddaję pożyczkę po grosiku, oszczędzam na zakupach. Komórkę mam dobrze schowaną.

Ojciec nie może się dowiedzieć. Zadzwonię do ciebie i ustalimy, jak będziemy się kontaktować – powiedziałam.

To był bardzo trudny dzień i koszmarna noc

Serce mi pękało z żalu za córeczką, z którą nie mogłam się już widywać, a mąż… Dochodziłam do siebie przez trzy miesiące, bo złamał mi rękę, a ta źle się zrastała. Ale Kasia była bezpieczna. Daleko, poza jego władzą, uratowana.

Ułożyła sobie życie, poznała miłego chłopca, znalazła pracę, skończyła studia, pobrali się. Duma po prostu mnie rozpierała. Wypracowałyśmy sposób na utrzymywanie kontaktów, dobry, bo mąż przez lata nie zauważył.

Bardzo się musiałam nagimnastykować, żeby ukryć przed nim te grosiki, które udawało mi się oszczędzać z codziennych wydatków, żeby co jakiś czas doładować komórkę – choć trochę, bo to Kasia do mnie dzwoniła, ale telefon musiał działać.

Jakoś się udawało, chociaż kilka razy mnie przyłapał, więc przyznawałam się do jakichś maleńkich przestępstw, które tak naprawdę nie miały miejsca: a to, że lody sobie w lecie kupiłam, bo gorąco, a to wodę, bo bardzo byłam spragniona, w końcu, że dołożyłam się do akcji charytatywnej na rzecz dzieci z domu dziecka.

Owszem, zawsze była kara – bił, kazał mi stać godzinę z podniesionymi rękami albo nie pozwalał korzystać z ubikacji przez długi czas. Ale się nie zorientował. I to mi wystarczało. Do dziś.

Nawet nie zauważyłam, jak wiele czasu upłynęło – cienie się wydłużyły, a światło słoneczne zmieniło barwę.

W sali zapadła cisza, nagle zachciało mi się płakać

Pani psycholog wzięła mnie za rękę, spojrzała w oczy i powiedziała:

– Przeżyła pani straszne rzeczy, pani Mario. Chcę, żeby pani posłuchała mnie teraz uważnie. Pierwsze i najważniejsze, co musimy ustalić: to nie pani wina. A drugie… mogę pomóc. Jeśli pani zechce.

– Pomóc? – zapytałam. – Jak? Nie mam nic swojego, nie mam pieniędzy, pracy, żadnej rzeczy. Nie mam wykształcenia, zawodu, nic nie potrafię. Nawet uciec nie mogę, bo jak będę żyła?

– Ma pani mnie. I Kasię. Wystarczy, że pani powie „tak”. Resztą to już my się zajmiemy.

Patrzyłam w te jej dobre, ciepłe oczy i nagle poczułam, że rzeczywiście coś może się zmienić. Miała w sobie jakąś magiczną siłę i ona do mnie płynęła. Nabrałam powietrza w płuca…

– Tak.

Uścisnęła mnie serdecznie.

– Nie mówię, że będzie łatwo, ale będziemy walczyć i uda się nam. W końcu jesteśmy trzema bardzo fajnymi kobietami, prawda?

Uwierzyłam. W nią. W siebie. I w siłę, która w nas drzemie. Przychodziła do mnie codziennie, rozmawiałyśmy o życiu, o tym, skąd człowiek bierze hart ducha i jaką ma wartość. Wartość, której nie można szukać w swoim odbiciu w cudzych oczach, lecz musi ją znaleźć w sobie.

Powoli wprowadzała mnie w plan przyszłych działań

Ogromnie się bałam, ale obudziła się we mnie nadzieja na normalne, spokojne życie. To była piękna wizja i bardzo pragnęłam jej realizacji.

– Już tam nie wrócisz, Marysiu – powiedziała pani psycholog któregoś dnia. – Oswajaj się z tą myślą.

Oswajałam się.

– Pats, jak ja skace z mulku! No, pats!

Dziecięcy szczebiot wyrwał mnie z zamyślenia. Leniwie odwróciłam twarz od chyba ostatnich ciepłych promieni słońca tej jesieni i otworzyłam oczy...

Mała dziewczynka skoczyła, kitki uniosły się w powietrzu, wylądowała w kucki na ziemi. Była śliczna i poczułam, jak bardzo ją kocham.

– Pięknie! – zawołałam, zachwycona tą ulotną sceną.

Podniosła się i otrzepała małe pulchne rączki. Potem podbiegła, zarzuciła mi ramionka na szyję, wtuliła nosek we włosy i wyszeptała do ucha:

– Kocham cię, babciu.

– Ja też cię kocham, krasnalku – odpowiedziałam przez ściśnięte gardło. – Kocham cię najbardziej na świecie. Jesteś moim cudem.

– Ty tes jesteś moim cudem – wytarła rączką nosek. – Co lobimy telas?

– Zobaczę tylko, która godzina – rzuciłam okiem na zegarek. – Ojojoj, jak późno! Musimy się zbierać do domu. Zaraz wróci mama, a na babcię czeka huk pracy!

– Huk! – powtórzyła maleńka. – Huk, huk, huk! Jesteśmy samolotami i lecimy.

– Lecimy – potwierdziłam.

– Babciu?

– Tak, kochanie?

– Cem misia. Obiecałaś.

– Tak, pamiętam. Dziś, gdy tylko skończę pracę, uszyję dla ciebie misia.

– Bo jesteś klafcowa. I mas masyne. Ona lobi stuk, stuk, stuk. Nie wkładać lącki, bo będzie niescęście.

Porwałam maleńką w ramiona i zakręciłam się wokół własnej osi. I jeszcze raz, i jeszcze. Jej śmiech niósł się po parku.

– Masz rację, mój samolociku. Jesteś bardzo mądrą dziewczynką. Babcia uszyje ci najpiękniejszego misia na świecie.

– Blonzowego.

– Brązowego, z miękkiego futerka. A nosek będzie miał czarny.

– I ocka.

– I oczka też. Jak mu damy na imię?

– Flanek. Flanek mieska obok nas. Lubie Flanka i jego mame.

– Ja też ich lubię. Miś Franek, bardzo pięknie. A teraz to już musimy biec.

I pobiegłyśmy. Do Kasi, do naszego domu, mojej maszyny do szycia, Franka i jego mamy z naprzeciwka. Do zwykłego, codziennego szczęścia. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA