„Mąż zmarł w dniu narodzin córeczki. Żałoba uniemożliwiała mi pokochanie dziecka, zajmowałam się nim automatycznie"

Mąż zmarł, kiedy urodziłam córkę fot. Adobe Stock, kieferpix
„– Powinieneś się badać, dbać o siebie. Schudłeś, były sygnały, że dzieje się coś złego, ale to zlekceważyłeś. Gdyby wykryto raka wcześniej, mógłbyś żyć. - zachowałam się podle, bo byłam przerażona. Kochałam go nad życie, byłam w ciąży, a on umierał”.
/ 30.07.2021 10:49
Mąż zmarł, kiedy urodziłam córkę fot. Adobe Stock, kieferpix

Michał był mężczyzną mojego życia. Jak opisać naszą niezwykłą miłość słowami? To trudne, ale spróbuję. Zawsze potrafił mnie rozśmieszyć, nawet w najbardziej ponury dzień. Kiedy mnie całował, czułam motyle w brzuchu, nawet gdy byliśmy już kilka lat po ślubie.

Nazywał mnie swoim promyczkiem i często dawał prezenty bez okazji. Raz był to złoty łańcuszek, a kiedy indziej kasztan znaleziony w parku. Każdy z tych podarunków miał dla mnie wartość, bo niósł ze sobą przesłanie.

„Myślę o tobie, jesteś dla mnie ważna” – tak to odczytywałam.

Kiedy wracałam zła i zmęczona z pracy, parzył mi herbatę z melisy i masował kark tak długo, aż opadał ze mnie cały stres, a napięcie odpuszczało.

Nasz związek był wyjątkowy, bo mój facet też taki był

Nie wstydził się rozmawiać o uczuciach, był całkowicie szczery i nie uciekał się do złośliwości. Potrafił się zezłościć, krzyknąć na mnie, ale nie chował długo urazy i zawsze pierwszy wyciągał rękę do zgody. Szczerze mówiąc, bywało tak, że specjalnie prowokowałam sprzeczkę, żeby móc się z nim potem słodko godzić.

Oczywiście, nie był ideałem, miał też wady, jak każdy. Na przykład suche i popękane pięty, których nie chciało mu się smarować kremem, pomimo mojego gderania. Był też uzależniony od gier planszowych, o tę pasję byłam nawet trochę zazdrosna. Ale to wszystko były w gruncie rzeczy drobiazgi. Wiedziałam, że Michał jest tym jedynym.

Nasze wspólne życie układało się niemal jak bajka: zakochani po uszy, bez problemów finansowych, z mieszkaniem i do tego spodziewaliśmy się dziecka. Michał na wieść, że zostanie tatusiem, oszalał z radości.

Wyręczał mnie we wszystkich pracach domowych, podtykał pod nos zdrowe smakołyki, głaskał mnie po brzuchu, przemawiał do niego, a nawet śpiewał mu kołysanki, upierając się, że maluch już wszystko słyszy.

Może inną kobietę taki ogrom czułości by irytował, ale ja nie narzekałam

Lubiłam być rozpieszczana i traktowana w ten sposób. A potem nasze szczęście prysnęło jak bańka mydlana. Dobiegał końca trzeci miesiąc mojej ciąży, kiedy Michał poczuł się bardzo źle i trafił do szpitala. Diagnoza była jak wyrok śmierci: zaawansowany rak trzustki.

Lekarze stawiali sprawę jasno: nie ma szans na wyzdrowienie, nie ma nadziei, chyba że zdarzy się cud. Michał ich nie słuchał.

– Uda mi się. Pokonam chorobę, zobaczysz, promyczku – powiedział z przekonaniem.

– Nie kłam! Nie pocieszaj mnie kłamstwami – wydarłam się na niego. – Powinieneś się badać, dbać o siebie! Schudłeś, były sygnały, że dzieje się coś złego, ale to zlekceważyłeś! Gdyby wykryto raka wcześniej, mógłbyś żyć. Nienawidzę cię – zaczęłam go okładać pięściami, zanosząc się płaczem.

Zachowałam się podle, bo byłam przerażona. Kochałam go nad życie. Byłam w ciąży z naszym dzieckiem. A on umierał!

– Kocham cię. Kocham cię bardzo. Proszę, musisz się trzymać. Bądź silna, proszę – szepnął mi do ucha, tuląc.

– Nie możesz mnie opuścić. Zabraniam ci! Słyszysz? – łkałam.

Wszystko się ułoży, zobaczysz. Urodzi się nasze dziecko, będziesz miała dla kogo żyć. Jeszcze będziesz szczęśliwa, obiecuję – pocieszał mnie.

Ciąża nie była dla mnie stanem błogosławionym

Była koszmarem, istnym przedsionkiem piekła. Spędziłam ją niemal w całości w szpitalu, towarzysząc mojemu słabnącemu coraz bardziej mężowi. Chemia mająca na chwilę powstrzymać nowotwór – bo przecież nie pokonać, o nie – wyniszczała Michała do szczętu.

Stracił włosy i wychudł do tego stopnia, że przypominał szkielet obleczony skórą, tak bladą, że niemal przeźroczystą. Codziennie wymiotował. Nierzadko samą żółcią albo krwią. Wyglądał naprawdę potwornie, jak więzień obozu koncentracyjnego.

Czy to możliwe, że Bóg jest sadystą? – pytałam samą siebie w bezsenne noce. Nie bałam się, że w ten sposób bluźnię, nie obawiałam się kary, byłam wściekła na Boga. Co jeszcze mógłby mi zrobić? Zabrać dziecko? Może lepiej, żeby tak się stało, bo bałam się, że i tak nie dam rady sama go wychować.

Czasami myślałam, że chcę umrzeć razem z nim, skończyć z tym wszystkim i odpocząć. Byłam u kresu sił. Nie mogłam patrzeć, jak się męczy.

– Michał, przerwij chemioterapię, błagam cię! – zaklinałam ukochanego.

– Jeszcze nie teraz, promyczku. Jeszcze trochę powalczę. Dla ciebie i dla naszej córeczki – odpowiadał.

Ustąpił kilka tygodni przed porodem

Nie była to jednak rezygnacja czy poddanie się. Nie zrobił też tego, bo nie mógł wytrzymać bólu. Mój mąż podjął decyzję o przerwaniu leczenia głównie ze względu na mnie. Decyzję pomogła mu podjąć szpitalna pani psycholog.

Po rozmowach z nią doszedł do wniosku, że liczy się jakość czasu, jaki spędzimy razem, a nie jego ilość. Pielęgnowałam męża w naszym domu, nie chciałam nawet słyszeć o oddaniu go do hospicjum czy o przyjęciu czyjejkolwiek pomocy. Zostało nam bardzo mało czasu i chciałam go spędzić tylko z nim. Nasze mieszkanie było naszym miłosnym gniazdkiem i naszym azylem.

Pobrzmiewały w nim echa naszych najszczęśliwszych chwil, a żółte, słoneczne ściany chroniły nas przed mrocznym światem. To było nasze miejsce – na dobre i złe – a ja opiekowałam się nim jak żona, matka, przyjaciółka i pielęgniarka.

Michał nie mógł już jeść. Podawałam mu płynny pokarm, czyli specjalne koktajle białkowo-witaminowe przeznaczone dla ciężko chorych. Załatwiał się w pieluchy, które zmieniałam bez cienia obrzydzenia. Chociaż ani razu się przy tym nie skrzywiłam, widziałam, jak bardzo ta sytuacja go upokarzała.

Mój mąż nie użalał się nad sobą

Starał się rozładować sytuację humorem.

– Trenuj, trenuj, niedługo będziesz co chwilę zmieniać pieluchy naszej maleńkiej – żartował.

– Mogę zmieniać wam obojgu. I karmić oboje butelką. Oby jak najdłużej – zapewniałam go.

– Ja też cię kocham – odpowiadał.

Nie wyobrażałam sobie życia bez niego, ale bywały chwile, kiedy on autentycznie wył z bólu. Zachowywał się jak ranne zwierzę. Środki przeciwbólowe już nie skutkowały. Kusiło mnie, by podać mu większą dawkę. Dużo, dużo większą. I zrobiłabym to, skróciłabym jego męki, gdyby chodziło tylko o niego i o mnie.

Ale byłam odpowiedzialna za naszą nienarodzoną córkę i nie mogłam ryzykować, że zostanę oskarżona o zabójstwo z litości. Pozostała mi tylko modlitwa. Prosiłam Boga o śmierć dla mojego męża. Skoro nie chciał go uratować, niech chociaż jak najszybciej go zabierze, niech już się nad nim nie znęca. Potem zrozumiałam, że jego ogromne cierpienie miało swój sens.

Michał doczekał narodzin córki

Wziął malutką na ręce, pocałował ją w czółko. Był taki rozpromieniony i szczęśliwy! Czekał na nią, to dla niej tyle wytrzymał. Nie mógł odejść z tego świata bez przywitania się z istotą, której dał życie. Umarł tego samego dnia. Narodziny i śmierć obok siebie…

Załatwianie pogrzebu w połogu było ponad moje siły. Zajęły się tym nasze rodziny. Bliscy bardzo pomogli mi też przy dziecku. Przez pierwsze miesiące macierzyństwa byłam pogrążona w tak głębokiej żałobie, że nie potrafiłam cieszyć się z narodzin córeczki. Dbałam o nią z automatu i obowiązku, lecz nie nawiązałam z dzieckiem prawidłowej więzi.

To zmieniało się bardzo powoli. Z każdym dniem wyraźniej docierało do mnie, że ta maleńka dziewuszka to jedyne, co mi zostało po Michale, a on pragnąłby z całego serca, abym była dla niej dobrą mamą. Na początku kochałam więc Anię dla Michała i za niego, a potem, kroczek po kroczku, zakochiwałam się w niej sama.

Dzisiaj Anulka chodzi już do szkoły. Minęło dobrych kilka lat. Udało mi się pozbierać, skleić moje życie, ale wciąż za Michałem tęsknię. Często chodzę na cmentarz, staję przy jego grobie i opowiadam mu, co u nas słychać.

Jednak pomimo ogromnej tęsknoty za ukochanym nie ma już we mnie goryczy ani smutku. Mam wspaniałą córeczkę, kochającą rodzinę i dobrych przyjaciół. Jak mała podrośnie, chcę z nią podróżować. Snuję plany, czasem nawet marzę, coraz rzadziej płaczę, oglądając zdjęcia Michała i wspominając nasze szczęście.

Być może, tak jak prorokują przyjaciółki, jeszcze kiedyś się zakocham. Ale nawet jeżeli tak się stanie, to Michał pozostanie największą miłością mojego życia. Nikt nigdy mi go nie zastąpi, bo takie uczucie jak nasze można przeżyć tylko raz. Wiem, że on patrzy na mnie gdzieś z góry, czuję to.

Wiem, że na mnie czeka. Jest cierpliwy, nie chce, bym się spieszyła, chce, bym przeżyła moje życie, nie marnując go, korzystając z danych chwil, dzieląc je z córką, patrząc, jak rośnie, dorasta, znajduje szczęście. Spotkamy się, gdy przyjdzie czas. Nie wcześniej, nie później.

Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"

Redakcja poleca

REKLAMA