Zawsze lubiłam zwiedzać cmentarze. Gdy byłam małą dziewczynką, często chodziłam z babcią na warszawskie Powązki, gdzie pochowani są nasi przodkowie. Babcia porządkowała grób i modliła się żarliwie, ja zaś biegałam między pomnikami i oglądałam zdjęcia na pokrytych mchem tablicach. Eleganccy panowie w surdutach, panie w krynolinach i kapeluszach z piórami. A także dzieci… Dziewczynki w sukienkach z falbankami i chłopcy w marynarskich ubrankach. Patrzyłam na ich podobizny i zastanawiałam się, jak żyli, kim byli. I dlaczego umarli.
Do dziś pamiętam karcący wzrok babci i jej słowa:
– Zosiu, czy chociaż przez chwilę mogłabyś postać spokojnie, powspominać swoich, a nie myśleć o obcych?
Przecież zawsze dotrzymywał słowa
Gdy dorosłam, swoją pasją do zwiedzania Powązek zaraziłam męża, Mateusza. Odwiedzaliśmy grób moich najbliższych, potem spacerowaliśmy wąskimi ścieżkami nekropolii. Im dalej zapuszczaliśmy się od głównej bramy, tym bardziej byliśmy zaciekawieni i przejęci. Odkrywaliśmy ciągle nowe detale i napisy znajdujące się na nagrobkach.
I właśnie podczas jednego z takich spacerów przystanęliśmy przy okazałym grobowcu. Wyleciało mi z głowy, kto jest tam pochowany. Wiem tylko, że człowiek niezwykle dla Warszawy i Polski zasłużony. Tak przynajmniej wynikało z długiej listy funkcji, które sprawował, a którą wykuła równiutko w piaskowcu wprawna ręka rzemieślnika. Uczestnik walk… Sędzia sądu… Minister w rządzie… I jeszcze kilka… Zamykały ją dwa słowa: „ostatecznie emeryt”. Mateuszowi bardzo się ten fragment spodobał.
– Obiecaj, że zafundujesz mi na grobie taki napis. W sumie jestem przecież emerytem. Może dużo wcześniejszym niż ten, ale też zasłużonym! – śmiał się.
Potwornie się na niego wtedy zdenerwowałam. Wykrzyczałam, żeby nie kusił losu i nie mówił przy mnie o śmierci, że już dość pogrzebów w swoim życiu przeżyłam, że został mi tylko on, że bez niego sobie nie poradzę. A potem się rozpłakałam. Pamiętam, że bardzo przestraszył się moich łez. Przytulił mnie mocno i powiedział, żebym zapomniała o tym napisie, bo on absolutnie nie wybiera się w żadne zaświaty. Tylko żartował…
I żebym się nie martwiła, bo mężczyźni w jego rodzie dożywają nawet dziewięćdziesiątki. A że on ma ze mną rajskie, bo spokojne życie, to jak nic będziemy razem na tym świecie jeszcze ze trzydzieści parę lat! Uwierzyłam mu. Przecież zawsze dotrzymywał słowa.
Dwa lata później Mateusz zmarł. Nagle, na zawał. Pewnego wrześniowego poranka jak zwykle odwiózł mnie do pracy, a godzinę później już nie żył. Policjant powiedział, że znaleziono go w samochodzie, na poboczu. Pewnie gdy źle się poczuł, zjechał z drogi, aby nie spowodować wypadku i nikomu nie zrobić krzywdy.
Nie potrafiłam pogodzić się z jego śmiercią. Nie docierało do mnie, co się stało. Jak to, nie żyje?! Przecież dwa tygodnie wcześniej był u lekarza. Doktor mówił, że ma świetne wyniki badań, że jest zdrów jak ryba. No i co, tak nagle zachorował? Niemożliwe! Byłam pewna, że to tylko straszny sen, za chwilę się obudzę i wszystko będzie jak dawniej. Przerażona zbiegnę na dół do kuchni i opowiem Mateuszowi o nocnym koszmarze. A on jak zwykle poda mi poranną kawę i zacznie mnie uspokajać. Powie, że sny tłumaczy się na odwrót, więc to oznacza, że będzie żył ze sto lat. I za chwilę oboje będziemy się z tego śmiać.
Zawsze, gdy było mi smutno lub czegoś się bałam, mąż potrafił mnie pocieszyć i rozbawić. Robił z wideł igłę. Tak, tak, nie przekręciłam przysłowia. Tak umiał wszystko wytłumaczyć, że z każdego wielkiego problemu robił się zupełnie malutki…
Jednak mijały kolejne godziny, dni, a ja się nie budziłam. Choć mrugałam oczami, szczypałam się w rękę, straszliwy sen nie mijał. Jacyś ludzie kazali mi coś podpisywać, o czymś decydować, coś tam załatwiać… Nie bardzo rozumiałam, czego ode mnie chcą. Czułam się bezsilna, jakaś taka odrętwiała. Marzyłam tylko o tym, by się ode mnie odczepili, zostawili mnie w spokoju. Dobrze, że chociaż przyjaciółki przyjechały, żeby mi pomóc w załatwianiu tych wszystkich formalności. Inaczej nawet bym chyba męża nie pochowała.
Jak mógł mnie z tym wszystkim zostawić?
W czasie pogrzebu kościół był pełen! Nawet nie wiedziałam, że Mateusz miał tylu przyjaciół. No tak, ludzie go bardzo lubili… Dla każdego miał dobre słowo. Potrafił dogadać się ze wszystkimi: z profesorem i pijaczkiem spod budki z piwem. I obaj jednakowo go szanowali.
Pamiętam, jak jeszcze przed ślubem wprowadził się do mojego domu. Mieszkałam w nim już ponad 15 lat, ale nie zdążyłam poznać wszystkich sąsiadów. Mijaliśmy się na ulicy, mówiliśmy sobie „Dzień dobry” i tyle. Tymczasem Mateusz zaprzyjaźnił się z nimi wszystkimi po miesiącu! W czasie uroczystości żegnali go, płakali. Ja nie uroniłam ani jednej łzy. Do dziś zastanawiam się dlaczego. Chyba ciągle nie wierzyłam w to, co się stało.
Nie wiem, kiedy tak naprawdę zrozumiałam, że Mateusz nie żyje. Chyba dzień, może dwa po pogrzebie. Nagle uświadomiłam sobie, że miejsce przy stole, gdzie zawsze piliśmy poranną kawę, jedliśmy kolację, jest puste, że nie słyszę jego śmiechu. Jestem sama. Poczułam żal. Wszechogarniający, nie do zniesienia. Zaczęłam płakać. Łzy płynęły mi ciurkiem po twarzy, a ja, choć bardzo się starałam, nie potrafiłam ich powstrzymać… Płakałam w domu, płakałam w pracy.
Koleżanki próbowały mnie pocieszać. Mówiły, że ból minie, że czas leczy rany, że wszystko się ułoży. Ale zamiast pomóc, tylko mnie denerwowały. Skąd do cholery mogły to wiedzieć?! Przecież ich mężowie żyli. A mój nie! Potem pojawiła się złość. A właściwie nie złość, tylko wściekłość. Przecież miało być tak wspaniale! Rok temu przeprowadziliśmy się wreszcie do wymarzonego domku pod lasem. Cieszyliśmy się, że wreszcie będziemy mieli ciszę i spokój.
No i bardzo blisko na grzybobranie. Oboje mieliśmy fioła na tym punkcie. Czasem przed pracą wyskakiwaliśmy do lasu, chociaż na godzinkę. A teraz? Teraz nawet nie miałam czasu o tym pomyśleć. Wszystko mi się zwaliło na głowę. Niespłacone kredyty, stos rachunków, trudności z dojazdem do pracy…
Dzień w dzień do kolejki podmiejskiej musiałam chodzić na piechotę pięć kilometrów w jedną stronę. Co z tego, że przed domem stał samochód, skoro nie miałam prawa jazdy?! Sześć razy podchodziłam do egzaminu. A jak się okazało, że nie widzę po zmroku, to do następnego nawet nie chcieli mnie już dopuścić. Czułam się coraz bardziej bezradna, słaba, samotna.
Winiłam za to Boga, ale przede wszystkim męża. Codziennie biegałam na cmentarz i go… wyzywałam. Od najgorszych. Nie obchodziło mnie, że obok stoją ludzie i przyglądają mi się z oburzeniem. Klęłam jak szewc. Mówiłam, że jak go tam kiedyś dorwę, na tym drugim świecie, to mu nogi powyrywam. Wiadomo z czego. Nie rozumiałam, jak mógł mnie zostawić z tym wszystkim.
Przyjaciółka powtarzała, że przecież on tego nie planował; na pewno chciał jeszcze żyć. Ale ja i tak wiedziałam swoje. Żeby chociaż raz przyszedł do mnie we śnie lub na jawie, przeprosił, powiedział, dlaczego odszedł, poradził, jak mam dalej funkcjonować, co robić… Ale nie! Żadnego znaku, niczego. Jakby nigdy mnie nie kochał, nigdy mu na mnie nie zależało.
Zaczyna nowy rozdział swojego życia
Postanowiłam go ukarać. Pierwszego listopada, niespełna dwa miesiące po jego śmierci, poszłam na cmentarz po raz ostatni. Położyłam kwiaty i zapowiedziałam, że mnie już nie zobaczy. Niech sobie tu leży sam, niech poczuje się tak opuszczony jak ja. O Boże, jaka byłam głupia! Gdy dziś przypominam sobie swoje zachowanie, czuję wstyd. Jednak wtedy byłam przekonana, że mam prawo tak się zemścić. Człowiekowi w cierpieniu różne absurdy na myśl przychodzą.
Gdzieś kiedyś czytałam, że żałoba to skomplikowany proces. Dzieli się na trzy etapy i wreszcie mija. U jednych po roku, u innych po dwóch. U mnie trwała znacznie dłużej, bo aż trzy lata. Tyle czasu wściekałam się na męża; nie mogłam darować mu, że odszedł. I tyle czasu nie byłam na cmentarzu.
Znajomi namawiali mnie, żebym poszła, proponowali podwiezienie. Odmawiałam. Uparcie trwałam przy swoim. Bo po co miałam tam iść? Żeby znów go przeklinać? Nie mogłam mu darować, że tak mnie skrzywdził. Co pomogło mi „wyzdrowieć”, pozbyć się złych emocji? Kolejny cios. Kilka dni po trzeciej rocznicy śmierci Mateusza wyrzucono mnie z pracy. Wpadłam w panikę. Zostałam bez pieniędzy, z kredytami do spłacenia. „Jak ja sobie poradzę? Co teraz zrobię?!” – panikowałam.
Nie miałam się komu wypłakać, wyżalić, bo znajomi przestali odbierać ode mnie telefony. Pewnie bali się, że będę od nich czegoś chciała, poproszę o pomoc w znalezieniu pracy lub o pożyczkę. Wsiadłam w autobus i pojechałam na Powązki. Gdy stanęłam nad grobem męża, poczułam jakiś dziwny spokój. Uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze…
I rzeczywiście było. Pracę znalazłam błyskawicznie i to za lepsze pieniądze niż przedtem. Przestałam być wściekła na cały świat, a przede wszystkim na zmarłego męża. Czuję, że zaczynam nowy rozdział swojego życia...
Właśnie szykuję się na wyprawę na Powązki. Mam znicze, kwiaty. I jeszcze niespodziankę: tablicę z granitu. Kamieniarz postawi ją tuż przed świętem. Niech Mateusz ma tego swojego „ostatecznego emeryta”… Niech się cieszy.
Czytaj także:
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”
„10 miesięcy po śmierci męża związałam się z jego przyjacielem. Teściowa wpadła w szał i zwyzywała mnie od najgorszych”
„Po śmierci męża nie wiedziałam jak utrzymać dom. Całe życie pracowałam tylko na swoje przyjemności”