Prosiłam Jędrka, żeby się oszczędzał, żeby zatrudnił jakiegoś chłopaka do pomocy. Ale on się uparł, sam przydźwigał cement i cegły na ten mój wymarzony kominek. Odkąd przeszłam na emeryturę, zamiast mieć więcej wolnego czasu, mam go coraz mniej. Sąsiadka mówi, że to dlatego, że nigdzie już mi się nie śpieszy, i wszystko robię dużo wolniej. Co prawda, to prawda, lecz mimo że się nie śpieszę, czas gna coraz szybciej.
Ledwo się zacznie tydzień, a już piątek
W każdą niedzielę chodzę do kościoła na 9. Nie tylko dlatego że jestem pobożna, ale też trochę dla rozrywki, bo zawsze po mszy idziemy z kilkoma paniami do kawiarenki na pogaduchy, a jak jest ładna pogoda, to do parku na spacer. W tygodniu się nie spotykamy, bo moje znajome mają jeszcze dużo obowiązków, a to pilnowanie wnuków, a to gotowanie posiłków dla całej rodziny. Wiadomo, etat babci jest na czas nieokreślony. Jedynie w niedzielę mamy okazję do spotkania się po mszy, posłuchania ploteczek i ciekawostek z okolicy. Potem one wracają do domów, a ja idę na cmentarz odwiedzić groby; rodziców, męża, siostry. W drodze powrotnej robię zakupy.
Do domu docieram koło południa i od razu nastawiam obiad. W ostatnią niedzielę zaspałam na całego. Obudziłam się z lekkim niepokojem, bo słońce zaglądało mi do okien. Sięgnęłam ręką po okulary, założyłam na nos i spojrzałam w kierunku komody, na której stoi duży kominkowy zegar.
– O, Boże, to już 11!? – zerwałam się wystraszona. – Znowu zaspałam. Moje znajome pewnie czekały i martwią się, czy coś mi się nie stało – utyskiwałam półgłosem.
Niezadowolona poczłapałam na bosaka do kuchni nastawić wodę na kawę. Zawsze u mnie pierwsza jest kawa, potem dopiero śniadanie. Lubię chodzić boso po domu. Wieczorem ścieram na mokro podłogi w kuchni i w łazience, żebym mogła rano postawić stopy na czystej. W pokoju mam dywan, ale marzy mi się podłoga z desek, takich surowych, pachnących lasem. Wiem, że to marzenie się nie spełni, ale lubię marzyć. Dawniej marzyłam o kominku. Nawet kupiłam w desie piękny kominkowy zegar…
– Helenko, zbuduję ci kominek w prezencie na 60. urodziny – zadeklarował mąż, oglądając mój nabytek. – O, tu będzie stał – wskazał ręką róg pokoju. – A naprzeciwko zrobię siedzisko wyłożone baranimi skórami i będziemy mogli odpoczywać w blasku ognia i ciepełku.
Ucieszyłam się jak dziecko. Wyściskałam go z całych sił. Mój Jędrek lubił mi sprawiać przyjemności. A kiedy ja się cieszyłam, on chodził dumny jak paw. Był zdolnym fachowcem od wszystkiego. Lubił dłubać w domu, po pracy. Meble w kuchni, wystrój przedpokoju, regał na książki, to wszystko jego robota.
2 tygodnie przed datą urodzin zrobił projekt kominka, kupił materiał i, na tym się skończyło.
Zamiast kominka na urodziny, miałam pogrzeb męża
To były najsmutniejsze moje urodziny. Gdyby mnie Jędrek posłuchał, to może żyłby nadal.
– Nie noś tych worków z cementem, bo ciężkie – prosiłam. – Masz nadciśnienie, jeszcze ci się coś stanie. Zawołaj sąsiada do pomocy.
– Nic mi nie będzie, nie jestem ułomek – oburzył się i wniósł wszystek materiał na kominek z podwórka na półpiętro.
Widziałam, że się bardzo zmęczył, ale dalej pracował. Wieczorem zaczęła go boleć głowa, miał zaburzenia widzenia, więc wezwałam pogotowie.
– To wylew – lekarz postawił od razu diagnozę, a mnie ścięło z nóg.
Wyrzucałam sobie ten pomysł z kominkiem i czułam się winna. Mąż przeleżał ponad tydzień na OIOM–ie, nie odzyskawszy przytomności. Cały czas przesiedziałam przy nim w szpitalu, a kiedy już w moje urodziny pod wieczór odzyskał przytomność, ucieszyłam się, że zagrożenie minęło. Jednak to była złudna nadzieja. Maleńka chwila darowana przez los. Chwila, w której zdążył pożegnać się ze mną świadomie i na zawsze. Od tamtego dnia już nie obchodzę urodzin i przestałam marzyć o kominku. Tylko ten mosiężny zegar mi pozostał jak wyrzut sumienia. Niemal od razu po pogrzebie, przeszłam na emeryturę.
Moje życie zmieniło się z dnia na dzień
Poczułam się niepotrzebna i nieprzydatna do niczego. Już nie było komu rozmawiać ze mną do północy, nie miałam na kogo czekać z obiadem, komu piec szarlotki, prasować koszul… Teraz niekiedy wstawać mi się nie chce, bo i po co. Roboty w domu nie ma za wiele, moi najbliżsi już po tamtej stronie tęczy, a dalsza rodzina na drugim końcu Polski. Przyjaciele się wykruszyli, toteż tkwię samotnie w swoim azylu, nikomu niepotrzebna. Sama dla siebie jak dryfująca na mieliźnie zużyta łódź. Jedyną rozrywką jest właśnie niedzielna msza i spotkania.
Ta ostatnia niedziela była niefortunna. Pierwszą kawę wypiłam w południe, zjadłam spóźnione śniadanie, rozmyślając, czym wypełnić resztę dnia. Włączyłam telewizor, przeleciałam po kanałach, i zaraz wyłączyłam.
– Nic nie ma – burczałam do siebie.
Podeszłam do regału. Lubię czytać książki, a tak dawno nic nowego nie kupiłam. Kiedyś kupowałam z każdej wypłaty, dzięki temu mam pokaźną bibliotekę, ale już wszystkie przeczytane. Nowości żadnych, bo teraz książki drogie, a emerytura… wiadomo, ledwo starcza na życie. Wzięłam do ręki starą, zniszczoną książkę. Z czułością pogładziłam wytartą okładkę, potem usiadłam w fotelu, otworzyłam książkę i zaczęłam kartkować. Nie czytać, tylko kartkować, bo znam ją na pamięć. To moja pierwsza, kupiona za pierwszą pensję. Ileż to lat minęło, ile przeprowadzek, a ta książka ze mną jak najwierniejszy przyjaciel…
Uśmiechnęłam się do swoich myśli, przypominając sobie, jak pewnego dnia zasłabłam i mąż wezwał pogotowie. Kiedy mnie zabierali do szpitala, poprosiłam Jędrka słabym głosem:
– Pamiętaj, jeśli umrę, koniecznie włóż tę książkę do mojej trumny!
Mąż mnie wyśmiał, ale obiecał, że jakby nie daj Boże tak się stało, to spełni moje życzenie. Nie musiał, bo po kilku dniach wyzdrowiałam. Teraz on już nie żyje, a ja nie mam kogo o to poprosić. Odłożyłam książkę na półkę, obrzuciłam spojrzeniem zapchany regał i zrobiło mi się ciężko na sercu.
– Co z wami będzie, gdy mnie zabraknie? Kto was będzie czytał? Kto odkurzał? Jaki los was czeka, moje kochane? – wyszeptałam z tkliwością.
Książki milczały, ale miałam wrażenie, że mnie rozumieją
Nagle tę intymną chwilę zakłócił ostry dzwonek telefonu. Nie lubię tego jazgotliwego dźwięku, od razu dostaję drżączki z obawy, że wieszczy złą wiadomość.
„Pewnie pomyłka” – pomyślałam, biorąc słuchawkę do ręki.
– Dzień dobry, Heleno – usłyszałam chrapliwy głos mojego kuzyna. – Zmarła moja żona, pogrzeb w środę. Jak możesz, to przyjedź, proszę.
– O, Boże, tak mi przykro, współczuję ci, Janku. Taka jeszcze młoda, szkoda mi jej… Ale co się stało? Coś nagłego, bo przecież nie chorowała…
– Helena, co ty gadasz, jaka młoda? – zdziwił się kuzyn. – Hanka przecież w zeszłym miesiącu skończyła 70 lat. To jak, przyjedziesz?
– Janku, oddzwonię, muszę się zastanowić, bo to szmat drogi, a wiesz, że mam już swoje lata.
Odłożyłam słuchawkę. Stałam przy stoliku, zapatrzona w aparat telefonu i nagle ogarnął mnie bezbrzeżny smutek. Uświadomiłam sobie, że coraz częściej odbieram telefony z informacjami o pogrzebach. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ktoś zadzwonił z pytaniem o moje zdrowie albo tak po prostu, żeby tylko pogadać.
– Trzeba zrobić jakiś obiad – zdecydowałam, chociaż wcześniej nie miałam takiego zamiaru. – Muszę przyrządzić coś, co mi poprawi nastrój.
Zawsze, gdy dopada mnie przygnębienie, gotuję swoje ulubione potrawy. Teraz miałam ochotę na gulasz wołowy z kopytkami i surówką z kiszonej kapusty i marchewki. Nie powinnam tego jeść, bo jestem na diecie, ale w takiej chwili, kto by myślał o diecie!
– Dopóki żyję, będę jeść to, co lubię – postanowiłam pół godziny później, ubijając ziemniaki na kopytka.
Po chwili już śmiałam się głośno, patrząc na bulgoczący w garnku sos.
– Po śmierci będę na ścisłej diecie po wsze czasy – powiedziałam sama do siebie, a potem zamilkłam, zawstydzona swoim śmiechem. – Hanka nie żyje, a mnie się zbiera na głupie żarty – zganiłam się. – O, matko! Teraz moja kolej – dotarło do mnie nagle. – Jestem najstarsza w rodzinie, jestem najstarsza, jestem najstarsza… – powtarzałam, załamując ręce.
Boję się śmierci...
Nie chcę jeszcze umierać, czuję się wewnętrznie młoda, mimo swoich siedemdziesięciu lat. Ciało się postarzało, zwiędło, lecz mój umysł jest sprawny, sił też mi nie brakuje. Kiedy tylko pomyślę, że mogę się rano nie obudzić, od razu włączam radio albo telewizor, żeby zagłuszyć złe myśli. Od lat na noc włączam po cichutku radio i zapalam maleńką lampkę.
Czuję się wtedy bezpieczna i lepiej mi się śpi. Nawet gdyby już w nocy przyszła śmierć, to lżej będzie odchodzić przy muzyce i świetle. Nikomu o tym nie opowiadam, bo wiem, że to dziwactwo, i nie chcę narazić się na śmieszność. Po skończonym obiedzie pozmywałam naczynia, zaparzyłam sobie herbaty i usiadłam przy biurku. Z szuflady wyjęłam dużą białą kartkę i długopis.
„Moja ostatnia wola”– pieczołowicie wykaligrafowałam nagłówek.
– Muszę to napisać – mówiłam sama do siebie. – Muszę, bo nie wiem, ile jeszcze czasu mi zostało, ile takich niedziel przeżyję, na ile mszy nie dojadę, ile zjem gulaszu, ile kaw wypiję… A przecież to wszystko, co mam w domu, nie może się zmarnować! Moje ukochane książki, obrazy, fotografie, porcelana, cenne bibeloty… Jest tego trochę – wyliczałam swoje dobra, spoglądając z dumą i troską w głąb mieszkania.
Kiedy skończyłam, ostatnie błyski słońca przedzierały się przez korony drzew przed domem. Czułam zmęczenie i smutek. Zostawiłam zapisaną kartkę i wyszłam na podwórko. Na klombie pyszniły się bordowe i fioletowe astry, moje ulubione kwiaty. Wyciągnęłam rękę i delikatnie pogładziłam palcami aksamitne płatki.
– Moje wy biedne, za parę dni stracicie swój urok, zwiędnięcie, znikniecie, tak jak wszystko, co żyje – szepnęłam, pochylona nad klombem.
Gdzieś z oddali dobiegł mnie krzyk dzieci, czyjś śmiech, ujadanie psów. Wyprostowałam plecy, wsłuchałam się w odgłosy, wciągnęłam do płuc rześkie, wrześniowe powietrze. I poczułam przypływ radości. Gdzieś tam tętniło życie… Pomyślałam, że mimo wszystko kocham swoje życie. I niech ono trwa jak najdłużej, nawet w tej mojej samotni, byle tylko zdrowie dopisało.
– Dzień się kończy, ale będą następne, muszą być! – rzuciłam przed siebie.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”