Codziennie po kolacji, kiedy dzieci szykują się do spania, siadamy z mężem w kuchni i rozmawiamy o minionym dniu. Kilka dni temu Marek znów wspomniał o Adamie – swoim szefie, a zarazem dobrym koledze. Ostatnio zmarła mu mama i miał jakieś problemy osobiste.
– Został całkiem sam i dosłownie się rozsypał. Strasznie schudł, wygląda jak cień człowieka, a to przecież młody facet – mąż szczerze martwił się o kolegę. – Udało mi się go namówić na wizytę u lekarza, bierze jakieś prochy, ale chyba jeszcze nie działają. Chciałbym mu pomóc, tylko jak?– zastanawiał się Marek.
– Już mu pomogłeś, skoro cię posłuchał w sprawie lekarza – stwierdziłam. – A może by nas odwiedził? Niech przyjdzie w sobotę na obiad – zaproponowałam, chociaż prawie nie znałam Adama.
– Mówisz poważnie?
Kiwnęłam głową, więc Marek niewiele myśląc, sięgnął po komórkę. W ostatnim momencie odłożył jednak telefon i przypomniał mi, że to przecież będą moje imieniny.
– Przyjdą twoi rodzice, moja mama, sama rodzina… Trochę głupio obcego faceta w takim dniu gościć przy stole – zastanawiał się Marek.
Sama też już nie byłam całkiem pewna, czy to dobry pomysł. W końcu Marek jest zwierzchnikiem męża, jest między nimi zależność służbowa, więc mógłby pomyśleć, że Markowi o coś chodzi, o załatwienie jakiejś sprawy. Ale mąż szybko rozwiał moje wątpliwości.
– Tym w ogóle się nie przejmuj, naprawdę się kumplujemy, więc nie ma mowy o jakichś nieczystych zagraniach. A poza tym nie zapominaj, że i tak szykuje mi się awans. Adama przenoszą do innego zakładu, no i niedługo już nie będzie moim szefem. Nawiasem mówiąc, szkoda.
– To postanowione! Zaproś go koniecznie. W końcu to bez różnicy, czy będzie 11, czy 12 osób, i tak trzeba w garnkach namieszać – roześmiałam się; widziałam, że Markowi od początku ten pomysł się spodobał.
– Jesteś kochana, Aduś… – pocałował mnie w policzek, a ja mimo woli wróciłam myślami do swoich imienin sprzed ponad 20 lat.
Przepraszam, mamo, ale to MOJE święto i MOI goście
Byłam wtedy w innej rodzinie, miałam innego męża, którego szczerze kochałam. Nic nie zapowiadało, że to może się zmienić… Akurat zbliżał się 8 września, imieniny Adrianny. Wieszałam zasłony w naszym pierwszym wspólnym mieszkaniu, które właśnie kończyliśmy urządzać.
Był czas wielkich przemian, początek lat 90. Konrad, mój pierwszy mąż, zdobył dobrze płatną pracę, ja do spółki z przyjaciółką zajęłam się prowadzeniem niewielkiego sklepiku na obrzeżach miasta. W szybkim tempie dorobiliśmy się na tyle, że z pomocą rodziców mogliśmy kupić własny kąt: dwupokojowe mieszkanie w starym budownictwie.
Patrzyłam z dumą na swoje dzieło – zasłony uszyłam sama – gdy zadzwonił telefon.
Teściowa najpierw wypytała, co u nas słychać, a potem – jak to ona– przeszła do rzeczy. Rzadko dzwoniła bez konkretnego powodu.
– W sobotę są twoje imieniny, kochanie. Przyjdziemy razem z Frątczakami. Żebyś nie musiała wszystkiego robić sama, ja upiekę sernik i może placek ze śliwkami. A ty zrobisz tylko kolację. Już się cieszę, bo nadarza się taka świetna okazja, żeby Lucynce i Jurkowi pokazać wasze gniazdko – teściowa dosłownie piała zachwycona własnym pomysłem, a mnie odebrało mowę.
Po chwili odzyskałam rezon i z zaciśniętego gardła wydobyłam głos.
– Dlaczego z Frątczakami? Przecież to mamy znajomi, a nie moi – zapytałam, zdumiona propozycją.
– No tak, Aduniu, masz rację. Ale to są bardzo wpływowi ludzie, pomogli nam nieraz w różnych sytuacjach. Jurek załatwił Zbyszkowi pracę, a wiesz, że to nie jest takie proste znaleźć dobrą posadę…
Teściowa jeszcze coś paplała o tym, jak to pan Frątczak uratował mojego szwagra przed niechybnym bezrobociem, i o innych jego zasługach dla rodziny mojego męża. Napomknęła również, że nigdy nie wiadomo, kiedy ja czy Konrad znajdziemy się w trudnej sytuacji, a wtedy pan Frątczak na pewno pomoże.
– Ale mamo, mimo wszystko ten pan jest obcym dla mnie człowiekiem, a to będą moje imieniny. Przyjdą moi rodzice, mój brat z rodziną, no i oczywiście wy… Nie wyobrażam sobie, żeby w tym gronie znaleźli się państwo Frątczakowie.
Usłyszałam wtedy, jaka to jestem niewdzięczna, bo przecież rodzice dołożyli nam na mieszkanie, w prezencie kupili nam szafki do kuchni, a ja nie umiem tego docenić i nie chcę ugościć ich przyjaciół. Na koniec dowiedziałam się, że w tej sytuacji na imieninach nie stawi się nikt z rodziny mojego męża. Bo skoro jestem tak samolubna, to bez łaski.
Kiedy tamtego dnia Konrad wrócił z pracy, od razu wiedziałam, że jego matka już zdążyła przekazać mu treść naszej rozmowy.
Byłam w szoku, że wziął stronę swojej matki
– Rany, Ada, co ci strzeliło do głowy, żeby się na to nie zgodzić! Ty wiesz, jak mama się teraz czuje? Musi odwołać zaproszenie! Nie wiem, co wymyśli, żeby się Frątczakowie nie obrazili! – ciskał się.
Patrzyłam na Konrada szeroko otwartymi oczami i nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
– Twoja matka zaprosiła ich na moje imieniny? Przecież to MOJE imieniny, to ja zapraszam gości, a nie moi goście zapraszają innych! – byłam wściekła. – Powinna była mnie wcześniej zapytać, czy może ich zaprosić, a zresztą, co to za pomysł? Z jakiego powodu miałabym prosić obcych ludzi na taką uroczystość, to bez sensu – pytałam męża.
Konrad podniesionym głosem powtórzył to, co mówiła teściowa o wielkiej wdzięczności wobec państwa Frątczaków, zobowiązaniach za załatwienie pracy dla szwagra, za to, że rodzice, czyli moi teściowie, zawsze mogą liczyć na pomoc wpływowych przyjaciół.
Byłam załamana, bo po raz pierwszy tak diametralnie różniłam się z mężem w ocenie sytuacji. W sobotę rano zadzwonił jeszcze teść, mówiąc, że mam ostatnią szansę zmienić swoją decyzję. Nie zmieniłam.
Ostatecznie tamten wieczór spędziliśmy w gronie mojej najbliższej rodziny. Około 21 mąż poszedł się położyć, bo podobno słabo się czuł. Przez następnych kilka dni nie odzywał się do mnie wcale. Potem jeszcze dowiedziałam się, że teściowie zaprosili swoich przyjaciół do restauracji i tam „świętowali imieniny synowej”.
Jak się okazało, mój mąż był bardzo pamiętliwy
W moich relacjach z rodzicami męża coś się popsuło bezpowrotnie. Owszem, spotykaliśmy się przy różnych okazjach, ale wyczuwałam niejaki chłód wiejący w moją stronę.
Przed historią z imieninami byłam „kochaną Adą”, „najlepszą synową”. W rodzinnym domu męża mówiono o mnie, że jestem świetnie zorganizowana, doskonale radzę sobie w życiu, jestem przedsiębiorcza, na pewno będę doskonałą matką… Po całej aferze z niezaproszeniem Frątczaków byłam już tylko Adą.
O to akurat nie miałam żalu. Zawsze uważałam, że teściowa niepotrzebnie wychwalała mnie przed drugą swoją synową. Wyobrażam sobie, co biedna Justyna myślała o mnie w głębi serca, i jak musiała przeklinać tę moją rzekomą perfekcyjność. Tak naprawdę była (pewnie jest nadal) fajną, przyzwoitą dziewczyną, miała tylko pecha, że trafiła na nieciekawego typka, z którym nie było jej łatwo żyć. Mój szwagier był bowiem egoistą, obibokiem i utracjuszem.
Na szczęście ja miałam Konrada. Mój mąż był ambitny, awansował, dobrze zarabiał i mnie kochał…
Tak mi się wydawało.
Chcieliśmy mieć dzieci, ale – jak mówił Konrad – we właściwym czasie
– Kiedy już pewniej stanę na nogi, będziemy mieli trójkę…
Brałam więc środki antykoncepcyjne i czekałam na ten właściwy moment. W następnym roku we wrześniu wyjechaliśmy z mężem na urlop. Tym razem Konrad zapomniał o moich imieninach, ale machnęłam na to ręką. Przez kilka miesięcy poprzedzających wyjazd do Egiptu bardzo intensywnie pracował. Był już na dyrektorskim stanowisku, wracał późno do domu. Pewnie ze zmęczenia zapomniał o tej dacie.
Pewnego dnia po powrocie z urlopu, poprosiłam Konrada o pieniądze na płaszcz zimowy.
– To będzie imieninowy prezent od ciebie… Zapomniałeś o nich, jak byliśmy w Egipcie, ale to nie szkodzi. Kupisz mi płaszczyk i dam się przeprosić – powiedziałam zalotnie, kiedy szliśmy spać.
Konrad zrobił dziwną minę, chrząknął i zaczął przemowę:
– Nie zapomniałem o twoich imieninach, Ada. Raczej nie chciałem o nich pamiętać. Rok temu z tej okazji zrobiłaś przykrość moim rodzicom, no i w pewnym sensie mnie też to dotknęło. Powinienem wtedy kazać ci zaprosić Frątczaków. Głupio się zachowałaś, postawiłaś mnie w niekorzystnym świetle…
Nie spodziewałam się, że ta sprawa znowu wróci. Nie rozumiałam, jak obcy ludzie – niezależnie od tego, jak zasłużeni – mogą aż tak wpłynąć na moje osobiste życie.
Od samego początku nie przepadałam za przyjaciółmi teściów. Wydawali mi się pozerami, a pan Jurek dodatkowo robił na mnie wrażenie obleśnego satyra – nieprzyjemnie kleił się do mnie przy każdym powitaniu…
Raz nawet podzieliłam się swoim spostrzeżeniem z mężem, Konrad jednak tylko się roześmiał i powiedział, że starsi panowie lubią się czasem przytulić do młodego ciała. Nie mogłam uwierzyć, że mój mąż tak lekceważąco o tym mówi.
Wtedy błysnęła mi głowie nieprzyjemna myśl, że być może on sam – był ode mnie starszy o 6 lat – tak będzie niedługo się zachowywał wobec obcych młodych dziewczyn. Poczułam się dotknięta.
Chyba nie pasowałam do „otoczenia” pana dyrektora
Kilka miesięcy później pan Frątczak przeszedł na emeryturę i problem niejako sam się rozwiązał, bo dawny dyrektor już miał niewielkie możliwości. Tymczasem jednak w górę piął się mój małżonek i tak się złożyło, że pewnego dnia państwo Frątczakowie poprosili go, aby załatwił pracę ich synowi.
Mimochodem byłam świadkiem tej rozmowy. Mieliśmy już wtedy domek z ogródkiem i tym razem w pojednawczym geście sama zaprosiłam teściów z przyjaciółmi na grilla. Okazało się, że młody Frątczak nie ma konkretnych kwalifikacji, bo skończył zaledwie jakieś pomaturalne studium, lecz mój mąż zobowiązał się, że załatwi mu pracę.
Wtedy już naprawdę byłam spokojna, że nikt więcej nie będzie wracał do dawnej sprawy. I rzeczywiście.
Mąż na kolejne imieniny i urodziny kupował mi drogie prezenty, czasem zabierał w romantyczną podróż. Kilka tygodni przed 5. rocznicą naszego ślubu z tajemniczą miną oznajmił, że ma dla mnie niespodziankę, ale nie może tak zupełnie mnie zaskoczyć w dniu rocznicy, bo prezent wymaga pewnych przygotowań.
– Zabieram cię w długi rejs. Lecimy do Miami i tam wsiadamy na statek. Wyobraź sobie te wyspy – Aruba, Curaçao, Barbados, Grenada, Martynika… Niezapomniane karaibskie wakacje, cały miesiąc na morzu. Co ty na to, Adusiu?
W pierwszej chwili oczywiście oniemiałam. Złapałam męża za szyję i mocno się przytuliłam. Po chwili jednak moją radość zmąciły wątpliwości: z jednej strony się cieszyłam, z drugiej – byłam zmartwiona. Nie mogłam przecież zamknąć sklepiku, a zostawienie Iwony, mojej wspólniczki, samej z całym interesem na tak długi czas w ogóle nie wchodziło w rachubę.
– Będę musiała zatrudnić kogoś do pomocy do sklepu. Iwona sama nie da sobie rady – westchnęłam.
– Sklep i tak musisz zamknąć albo niech Iwona cię spłaci i zakończ tę zabawę. Nie mogę pozwolić, by moja żona pracowała w spożywczaku.
– Ale ja kocham ten sklep! Ja go stworzyłam i przynosi całkiem przyzwoity dochód – przekonywałam.
– Nic nie rozumiesz, tu chodzi o prestiż. O mój prestiż, kochanie – zaznaczył Konrad takim tonem, jakby mówił do dziecka. – Człowiek na moim stanowisku musi mieć odpowiedni dom, samochód, musi też otaczać się odpowiednimi ludźmi, to znaczy na poziomie…
– Chcesz powiedzieć, że ja jestem twoim „otoczeniem”? Że nie jestem na odpowiednim poziomie, bo prowadzę mały osiedlowy spożywczak? Za pieniądze ze sklepiku zbudowaliśmy kawał domu!
On wyjechał, ja zaś podjęłam ważną decyzję
Nie pamiętam już dokładnie, co wtedy odpowiedział Konrad. Pamiętam jednak, że pokłóciliśmy się strasznie, a miesiąc później mój mąż zabrał na Karaiby swoją matkę.
Gdy go nie było, złożyłam do sądu pozew o rozwód. Na pewno działałam wtedy pod wpływem impulsu, bo przecież wciąż kochałam Konrada. Byłam jednak na niego tak wściekła za nieliczenie się z tym, czego ja chcę i co czuję, że musiałam zrobić coś, co by go otrzeźwiło.
Wtedy nie rozumiałam, że podjęłam najlepszą decyzję z możliwych…
Konrad bowiem przyjął wiadomość o pozwie bez zmrużenia oka. Nie chciał o mnie walczyć, nie zapewniał, że kocha… Nie stało się nic, na co w głębi serca czekałam. Kiedy opalony i wypoczęty rozpakowywał walizki, stwierdził jedynie, że rozwód będzie rozsądnym wyjściem z sytuacji, która chyba mnie przerosła…
Potem jeszcze dodał, że po prostu nie pasowałam do jego otoczenia, nie potrafiłam budować jego prestiżu. A pierwszą okazją, kiedy wyszło na jaw, że nie znam życia i nie wiem, jak się zachować, były moje pierwsze od dnia ślubu imieniny.
Długo nie mogłam się otrząsnąć po rozwodzie. Zadawałam sobie pytanie, czy rzeczywiście to ja nie nadawałam się na żonę, czy może po prostu o co innego mnie i Konradowi w życiu chodziło. On niewątpliwie zaszedł wysoko i wciąż jest na topie. Niektórzy mówią, że warto mieć jego prywatny numer w spisie telefonów…
Ani ja, ani mój drugi mąż nie wdrapaliśmy się na szczyt. Żyjemy jak przeciętni ludzie i cieszymy się każdym dniem. Mamy zwyczajną pracę, normalny dom, dwoje dzieci, rodzinę, zwyczajnych przyjaciół, na których w zwykłych życiowych sprawach możemy liczyć, i którym sami pomagamy, kiedy tego potrzebują.
A może to jest właśnie szczyt?
Kolega Marka z entuzjazmem przyjął zaproszenie. Zjawił się punktualnie z bukietem kwiatów i butelką wina. Został długo po obiedzie i wyszedł ostatni.
Przy stole posadziłam go obok mojego brata. Panowie – jak się okazało w identycznym wieku – od razu znaleźli wspólny temat. A moja rodzina zupełnie zwyczajnie potraktowała nowego gościa przy stole, i prawdę mówiąc, nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że Adam jest zwierzchnikiem męża.
To był naprawdę udany dzień.
– Widzisz, Mareczku, chyba dobrze się stało, że twój szef do nas przyszedł? – spytałam męża, kiedy kładliśmy się spać.
– No pewnie. Już dawno nie widziałem go w tak dobrym humorze. I zupełnie nie podejrzewałem, że się dogada z twoim bratem, że mają wspólną pasję. Pojęcia nie miałem, że też jest takim zwariowanym speleologiem i schodzi do jaskiń. Wcale się tym nie chwalił…
Zasypiałam w poczuciu szczęścia i wielkiego spokoju.
Czytaj także:
„Helena to moja przyjaciółka, ale odkąd poznała Tadzika, zachowuje się bezwstydnie. Tylko seks jej w głowie”
„Teściowie nadal spędzają wakacje i święta ze swoją byłą synową. Czy już zawsze będę musiała siedzieć z nią przy stole?”
„Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Napisałam tylko do niego kartkę. Z Indii, do których wyjechałam bez niego”