„Mąż był pełen życia, a stał się szarą kukiełką w szpitalnym łóżku. Zamiast czułych słów, słyszę mechaniczne pikanie”

załamana żona fot. iStock, ProfessionalStudioImages
„Chciałam być silna i cierpliwa. Dojrzała i emocjonalnie stonowana. A byłam żałosną kupką nieszczęścia z czerwonym, cieknącym nosem. Żenujące”.
/ 17.10.2023 18:30
załamana żona fot. iStock, ProfessionalStudioImages

Siedziałam na twardym krzesełku w szpitalnej sali, jakich w Polsce tysiące. Ściany pomalowane olejną farbą, metalowe łóżka, pod sufitem jarzeniówki, świecące okropnym zimnym światłem. Złe wrażenie potęgowała brzydka pościel i twoja trupioblada twarz, z zapadniętymi policzkami, sinym cieniem zarostu. Ale kiedy przymykałam powieki, na chwilę zapominałam, gdzie się znajduję, w uszach rozbrzmiewał dźwięk twojego śmiechu.

Chciałabym wierzyć, że do mnie wrócisz

– Biegnijmy – wołałeś. – Zdążymy.

Wyciągałeś do mnie rękę, a ja łapałam twoje palce. Ciepłe, lekko wilgotne, żywe. Teraz ich dotyk był zupełnie inny: chłodny i suchy. Zmuszałam się do wiary, że w środku, w tym martwym z pozoru ciele, wciąż jeszcze jesteś. Ty: mądry, radosny, opiekuńczy i kochający. Po prostu zasnąłeś i ta drzemka trochę się przeciągnęła. Ale przecież się obudzisz. Obudzisz się! Obiecałeś, że mnie nie zostawisz…

– Weź, bo odpadną ci te małe paluszki.

– Nie mogę. Jeśli je wezmę, to tobie zmarzną ręce.

– Nie wiesz, że duże dłonie marzną wolniej?

„Wariat" – pomyślałam. Co ma jedno z drugim wspólnego?".

Ale byłam naprawdę zmarznięta, więc w końcu wzięłam rękawiczki i wsunęłam w nie zimne jak dwa sople lodu dłonie. Pogoda była parszywa, a cholerny autobus spóźniał się już pół godziny. Kiedy w końcu nadjechał i wsiedliśmy do niego oboje, ściągnęłam rękawiczki, które prawdopodobnie uratowały mi czucie w palcach, i wyciągnęłam je w twoją stronę.

– Dziękuję.

– To nie wystarczy – odpowiedziałeś. Miałeś zmarszczone czoło i bardzo poważny wyraz twarzy. – Musisz zapłacić.

– Słucham?!

– Stawiasz mi herbatę. Przez ciebie mam zmarznięte ręce!

– Ale…

– Nie ma „ale". Za pół godziny będziemy w centrum, niedaleko przystanku jest mała knajpka. Tam mnie zapraszasz.

Coś we mnie pękło

Skapitulowałam na widok roześmianych oczu. W końcu aż tak mi się nie spieszyło, a herbata ci się należała. Potem, już w kawiarni, odkryłam, że jesteś wesołym, otwartym człowiekiem z dużym dystansem do siebie. Gdzieś po pół godzinie przestałam żałować, że nie dotarłam do domu na czas. Przecież program, który chciałam obejrzeć w telewizji, na pewno będą jeszcze powtarzali.

– Siedzieliśmy tam chyba ze trzy godziny, pamiętasz? Bez przerwy gadałeś! Byłeś taki pogodny, że wcale nie chciało mi się wyjść. A potem pozwoliłam, żebyś odprowadził mnie do domu, choć prawie się nie znaliśmy. Mama byłaby przerażona moją lekkomyślnością.

Nie wiem, do kogo to mówię. Łudzę się, że do ciebie, że słyszysz, tylko nie możesz odpowiedzieć. Trzymam się tej myśli, by nie wpaść w otchłań pustki, którą jest świadomość, że już nigdy do mnie nie wrócisz. Za wszelką cenę starałam się tego uniknąć, ale czuję, że jestem bliżej i bliżej. W miarę upływu czasu coraz trudniej mi nie przekraczać tej magicznej granicy. Obudź się, proszę – wyrwało mi się i runęła ostatnia tama.

Wiara, której rozpaczliwie się trzymałam, żeby nie utonąć. Łzy popłynęły wbrew mojej woli. „Gdzie jesteś, do diabła?! Jak mogłeś tak po prostu odejść, zostawić mnie samą, zniknąć, zapaść się w to martwe ciało? Żyj, cholera jasna, żyj!!!". Złapałam cię za rękę i szarpnęłam w złości, rozpaczy i nienawiści do całego świata.

Stojący przy łóżku aparat, który do tej pory wydawał z siebie regularne pikanie, zachwiał się, a dźwięk przyspieszył. Przestraszona puściłam twoją dłoń, a po chwili drzwi się otworzyły, ukazując zmęczoną i poszarzałą twarz lekarza. Ogarnął wzrokiem pomieszczenie, łóżko z bezwładną lalką udającą ciebie, aparat od pikania i w końcu moją zalaną łzami twarz.

– Wszystko w porządku – stwierdził raczej, niż zapytał.

Nie dość, że nie potrafię tego wszystkiego znieść, to jeszcze przyłapał mnie na kompletnie absurdalnym zachowaniu i płaczu. Przyglądał mi się z pewną rezygnacją, potem westchnął, wszedł do sali i przysunął do mnie drugie krzesło.

Metalowe nóżki nieprzyjemnie zachrobotały o podłogę. Lekarz ciężko opadł na siedzisko i spojrzał na mnie. Pomyślałam, że pewnie jestem czerwona i spuchnięta, a tusz do rzęs mam wszędzie, tylko nie na rzęsach. Zagulgotało mi w nosie, więc wytarłam go rękawem. Nie zabrałam ze sobą chusteczek, przecież nie zamierzałam płakać. Chciałam być silna i cierpliwa. Dojrzała i emocjonalnie stonowana. A byłam żałosną kupką nieszczęścia z czerwonym, cieknącym nosem. Żenujące.

Milczałam, upokorzona

– Jak masz na imię?

Pytanie lekarza wyrwało mnie z wewnętrznego samooskarżania się.

– Marta – wymamrotałam.

– Czasem tracę poczucie rzeczywistości, Marto. Kiedy ciągle przebywasz z ludźmi, którzy niby są, a jakby ich nie było, to zaczynasz w pewnym sensie mieszkać w alternatywnej rzeczywistości. Bywa, że zastanawiam się, czy jeszcze żyję. A może to Matrix?

Spojrzałam mu w oczy. Były niebieskie, jak twoje. Ale takie wyprane z koloru. Bardzo, bardzo zmęczone. Zauważyłam też sińce pod oczami. Żal mi się go zrobiło.

– To pewnie trudne...

Westchnął.

– Kiedyś, dawno temu, tak dawno, że już zapomniałem kiedy, miałem marzenia i ideały. Chciałem leczyć ludzi. Widzieć, jak dzięki mojej pomocy stają na nogach, jak żegnają się z bólem, odzyskują radość życia. Ale tutaj rzadko widuję takie sytuacje. W dodatku cały czas w głowie mi pika.

To ostatnie wyznanie jakoś idiotycznie mnie rozbawiło. Naprawdę nie chciałam się roześmiać, ale dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji i zareagowałam odruchowo. Lekarz też się uśmiechnął, a potem podał mi paczkę chusteczek higienicznych.

– Pamiętaj, że masz prawo płakać, to bardzo trudne tak czekać i wierzyć.

– Myśli pan, że on mnie słyszy?

– Nie wiem. Ale na pewno nie zaszkodzi, jeśli będziesz do niego mówiła. A jeśli słyszy, pomożesz mu walczyć.

Wyjęłam jedną chusteczkę i usiłowałam zrobić porządek ze swoją twarzą. Kiepsko mi szło.

– Zrób sobie chwilę przerwy – podpowiedział lekarz. – Nie musisz tu siedzieć cały czas, my przecież czuwamy. Idź do łazienki, ogarnij się, zamów sobie kawę w barze. Albo przejdź się po parku.

Poczułam, że bardzo chcę stąd wyjść

Spotkać żywych ludzi, poczuć ich emocje, posłuchać rozmów, nawet niespecjalnie mądrych. Dostrzec kolory, inne niż w tym przedsionku prosektorium.

– To pójdę – odparłam. – Pójdę i niedługo wrócę.

– No i dobrze. Jeśli dasz radę, to się też trochę prześpij.

Noga za nogą wlokłam się przez miasto. Wcześniej wydawało mi się, że spacer po parku to dobry wybór, ale po chwili namysłu wybrałam ulicę. Parkowe alejki i cisza są dla ludzi, którzy chcą odpocząć od gwaru, a ja potrzebowałam hałasu i zwyczajnej obecności drugiego człowieka. Chciałam zobaczyć, jak ktoś się śmieje, jak dzieci biegają albo kłócą się między sobą. Chciałam dotknąć życia.

Pogoda była piękna. Ciepło powodowało, że wszyscy poruszali się nieco wolniej niż zwykle, w końcu i mnie zrobiło się za gorąco, więc przysiadłam przy stoliku w ogródku jakiejś kawiarenki, zamówiłam dużą, mrożoną kawę i sącząc ją powoli, patrzyłam na toczące się wokół życie. Ludzie mijali mnie obojętnie, zajęci własnymi sprawami. Przez chwilę przyglądałam się młodej mamie z długim, pszenicznym warkoczem, biegającej żwawo za blond-aniołkiem w białych spodenkach.

Dzieciak przemieszczał się naprawdę szybko i dziewczyna była wyraźnie zmęczona nieustającą pogonią. W każdym razie ja zmęczyłam się samym patrzeniem. Przeniosłam wzrok na drugą stronę ulicy, gdzie na przystanku siedziała para licealistów. Byli całkowicie nieobecni – patrzyli sobie w oczy, uśmiechali się i od czasu do czasu wymieniali jakieś uwagi. Byli tacy młodzi i zakochani, aż dziw, że wokół nie unosiły się motyle. Przegapili jeden autobus, potem drugi.

Trwali niemal nieruchomo, wpatrzeni w siebie. Podjechał trzeci autobus i dziewczyna się ocknęła. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzała się, chyba zrozumiała, że się zasiedzieli, więc zerwała się z ławki i pociągnęła chłopaka za sobą. Dobiegli do autobusu w ostatniej chwili, wsiedli i odjechali. Uśmiechnęłam się do siebie, wspominając, jak wokół nas wszystko zamierało i przestawało się liczyć. I w tym momencie ból powrócił ze zdwojoną siłą.

– Źle się czujesz, dziecko?

Koło mnie stała starsza pani w kwiecistej sukience, malutkim kapelusiku i przyglądała mi się z uwagą. Gdzieś w środku czułam taki straszny ucisk, że nie potrafiłam zbyć jej zwyczajnym „wszystko w porządku”.

Myślę, że Bóg nie jest złośliwy

– Tak – odpowiedziałam. – Czuję się źle. Bardzo źle.

– Potrzebujesz pomocy? Jesteś taka bledziutka – zaniepokoiła się.

Sama nie wiem dlaczego, ale podniosłam głowę i wymamrotałam:

– Bardzo potrzebuję pomocy, tylko nikt nie może mi jej udzielić.

Patrzyła na mnie w zamyśleniu, a potem skinęła w stronę krzesełka przy moim stoliku.

– Mogę na chwilę tutaj usiąść? Gorąco dzisiaj, zmęczyłam się.

Nie chciało mi się toczyć rozmów, ale dobre wychowanie zwyciężyło.

– Proszę bardzo – odparłam.

Starsza pani usiadła, a po chwili kelner przyniósł jej espresso i szklankę wody. Na moje zdziwione spojrzenie, bo przecież nie zauważyłam, żeby coś zamawiała, odpowiedziała subtelnym chichotem.

– Mieszkam w okolicy od siedemdziesięciu lat. Znają mnie tutaj. Od kiedy nie żyje mój mąż, czuję się w domu samotna. No to wychodzę na spacer, a kiedy się zmęczę, odpoczywam w tej kawiarence. Zdążyli zapamiętać, co lubię.

– Dawno umarł? – spytałam i zaraz się zawstydziłam swojego wścibstwa.

Starsza pani zauważyła moje zmieszanie i poklepała mnie po ręce.

– Nic się nie stało, dziecko. Jestem już stara i też zbieram się w drogę. Swoje przeżyłam. Poza tym Stasinek tam na mnie czeka, jestem pewna. Żyliśmy razem sześćdziesiąt lat, a potem mnie zostawił. To było dwa lata temu. Staram się myśleć, że urządza tam dla nas lokum i chce, żebym przyszła na gotowe. Zawsze był taki troskliwy – wytłumaczyła. – Ty też jesteś sama?

– Nie wiem.

– Nie wiesz? – zdziwiła się.

– Miał wypadek, jest w śpiączce. Żyje, ale jakby go nie było.

– Rozumiem – pokiwała głową.

– Kiedy jest się młodym, takie rzeczy są o wiele trudniejsze.

– Kiedy jest się starym, to są łatwe?

Odstawiła filiżankę.

– Tak naprawdę to nie, bo samotność i bezradność zawsze człowieka bolą. Ale kiedy jesteś stara, to wiesz, że coś się nieodwołalnie kończy. Staram się dobrze wykorzystać każdy dzień z myślą, że może być ostatni. I nie martwić się tym, tylko czekać na spotkanie ze Stasiem. Może mam tu jeszcze coś do zrobienia, a tam spotkam mojego ukochanego chłopaka z bujną czupryną. Myślę, że Bóg nie jest złośliwy i pozwoli nam znów stać się młodymi ludźmi. Spędzenie wieczności z bólem w kolanie byłoby doprawdy nie do zniesienia!

„Faktycznie" – pomyślałam i uśmiechnęłam się pod nosem.

– Są jeszcze inne aspekty tego zagadnienia… – w oczach starszej pani dostrzegłam błysk.

– Kiedy człowiek jest młody, może realizować przeróżne marzenia. Och, jak my się ze Stasieńkiem narealizowaliśmy, ho, ho! Z przyjemnością przypomnę sobie wszystkie, najdrobniejsze szczegóły.

Wyobraźnia podsunęła mi obraz siwiuteńkiej pani w kwiecistej sukience rozrzucającej po pokoju buciki i pończochy w szale uniesień. Widok był tak odrealniony, że parsknęłam śmiechem.

– Widzisz, rybko, młodość jest czymś absolutnie wyjątkowym. Nie rezygnuj. Namawiaj go, żeby do ciebie wrócił. Opowiadaj mu, co się wokół dzieje. Szepcz do ucha o tych pięknych sprawach, które są waszą tajemnicą. Poczytaj na głos dobrą książkę. Przynieś kawę i pozwól, żeby jej aromat wabił go do ciebie. Ale jeśli jednak będzie musiał odejść, to mu pozwól. Nie zatrzymuj z całej siły, bo oboje będziecie nieszczęśliwi. Na niektóre sprawy nic nie da się poradzić. Opłacz go i żyj dalej. Nic dwa razy się nie zdarza i nie warto rezygnować, bo można stracić coś pięknego.

– Myśli pani, że jest jakieś życie po śmierci ukochanej osoby?

– Och, jestem tego pewna. Świat się nie zatrzymuje, tylko biegnie dalej. Towarzyszenie mu ma głęboki sens, wierz mi. W moim wieku radości są już niewielkie, ale ważne jest to, co z nimi robię i jak o nich myślę. Dlatego staram się myśleć najlepiej, jak potrafię, bo radość i miłość nigdy się nie dzielą, tylko mnożą. Kiedy umarł Stasio, wyszło na jaw, że wokół mnie skupia się mnóstwo dobrych ludzi. Wcześniej tego nie dostrzegałam, bo byliśmy zajęci sobą, a potem skupiłam się na jego chorobie i opiece nad nim. No i w końcu na rozpaczy. Ale ludzie nie dali mi utonąć we łzach.

– Nie przeszkadzało pani, że się wtrącali?

– Wtrącali? – żachnęła się. – Skąd! To było zupełnie inaczej.

Wszystko odzyskuje sens

Okazało się, że po śmierci męża była potwornie samotna. Nie widziała już w niczym sensu i też chciała umrzeć. Leżała w łóżku, obojętna na wszystko. Któregoś dnia do jej drzwi zastukała sąsiadka. Pomogła się ubrać, zrobiła herbatę. Następnego dnia przyszła z drugą sąsiadką.

Otworzyły na oścież okna, złapały za odkurzacz, wiadro, mop. Posprzątały całe mieszkanie, aż lśniło. A potem przyniosły ciasto. O nic nie pytały, opowiadały ploteczki, śmiały się i kruszyły na stół. Przychodziły codziennie i każdego dnia opowiadały nowe rzeczy. A to o sąsiedzie z drugiego piętra, który remontował mieszkanie i na koniec zachwiał się na drabinie, trącił puszkę z farbą i na środku ściany zrobił wielką plamę. I jego żona, zamiast się złościć, kupiła małe puszeczki z innymi kolorami i domalowała obrazek.

A to o młodych sąsiadach z drugiej klatki, którzy bardzo chcieli mieć dzidziusia, ale im nie wychodziło. I pewnego dnia okazało się, że dziewczyna jest w ciąży i… będą mieć trojaczki! Najpierw byli przerażeni, ale w miarę upływu czasu zaczęli coraz bardziej się cieszyć. Teraz mają w domu trzy śliczne dziewczyneczki, kropla w kroplę podobne do siebie.

A potem o sąsiadce z piątego, która sama wychowuje niepełnosprawnego synka. Chłopczyk prosi o pieska, ale ona nie pozwala, bo nie ma siły pracować, zajmować się nim, a do tego jeszcze wyprowadzać psa. No i chłopczyk jest przez to bardzo smutny. Następnego dnia starsza pani ubrała się, uczesała i wjechała windą na piąte piętro. Zadzwoniła do drzwi tej sąsiadki od niepełnosprawnego synka i zaoferowała, że jeśli zgodzi się wziąć dla chłopczyka malutkiego pieska, to ona zobowiązuje się każdego dnia wyprowadzać go na spacer.

I na ten spacer zabierze też jej synka na wózku. Nieoczekiwanie sąsiadka wyraziła zgodę, zaś chłopczyk o mało nie oszalał ze szczęścia. I teraz codziennie starsza pani wsiada do windy, wjeżdża na piąte, gdzie czeka na nią mikroskopijny pieseczek i radosny, rezolutny siedmiolatek.

Odzyskałam nadzieję

– Nie wyobrażasz sobie, ile przemyśleń ma taki malec – podsumowała starsza pani. – A ja mam niezbędną porcję ruchu. Mam zajęcie, dzięki czemu życie odzyskało sens.

Podeszłam do metalowego łóżka i spojrzałam na twoją bladą twarz.

– Kochanie, teraz ci poczytam. Mam tę nową powieść, na którą oboje czekaliśmy. 

Wsłuchując się w wspomagany maszyną oddech, pochyliłam się nad łóżkiem i przesunęłam palcami po bujnej czuprynie, a potem szepnęłam ci do ucha:

– Kiedy skończę, pogadamy o tym, co mam pod sukienką. Kupiłam nową bieliznę. Już myśl o szczegółach!

Czytaj także:
„Nikt nie zadba o mojego syna lepiej niż ja. Obrzydzałam mu wszystkie kobiety, żeby nie trafił w łapy pierwszej lepszej”
„Nadgodziny mojego męża miały rude włosy i nogi po samą szyję. Mówił, że pracuje, a w tym czasie figlował w lesie”
„Chłopak zostawił mnie z brzuchem, a teraz wrócił i nagle chciał być tatusiem. Tylko że mój syn już ma innego ojca”

Redakcja poleca

REKLAMA