Jako dziecko czekałam na pierwszą wiosenną burzę. Wsłuchiwałam się w grzmoty, najpierw odległe mruczenie, potem coraz bliższe, coraz głośniejsze huki, wreszcie ekscytujące eksplozje gigantycznych fajerwerków. Lubiłam obserwować na niebie błyski i zygzaki, słuchać szumu deszczu, a potem wdychać świeże, naozonowane powietrze. Uwielbiałam chwilę tuż po burzy, bo zwiastowała, że niebawem będzie lato, gorące dni, wakacje i zabawa od rana do wieczora.
Przeszło mi, gdy dorosłam i zostałam mamą
Michał urodził się podczas wiosennej burzy. To było dla mnie jak znak. Nie umiałam tylko zgadnąć, czy ów znak to przestroga, przepowiednia czy rodzaj metafory? Mój synek będzie targany jakimiś gwałtownymi emocjami? Będzie miał burzliwe życie? Czy będzie jak ten wiatr: porywczy i mocny? Często zastanawiałam się nad tym, gdy był malutki. A kiedy podrósł… Zaczęłam się o niego bać. Burze są piękne, majestatyczne, ale groźne. Dlatego zawsze ostrzegałam syna, że w czas burzy trzeba się schronić w bezpieczne miejsce. Można podziwiać pioruny z domu, zza okna, nie trzeba koniecznie stać pod gołym niebem albo nie daj Boże, pod drzewem.
Brawura, podobnie jak głupota i nierozwaga, mogą źle się skończyć. Wichura na spółkę z ulewą potrafią w kilkanaście minut zniszczyć dorobek całego życia, poważnie zranić, a nawet zabić. Ludzie ginęli przygnieceni przez drzewa, gruzy zawalonych budynków albo od porażenia piorunem. Mój mąż był innego zdania i kpił ze mnie, nazywał strachajłem, asekurantką. On kochał adrenalinę i dreszczyk emocji. Spływ kajakiem w strugach deszczu to było coś dla niego. W góry wybierał się najchętniej zimą, kiedy warunki były trudniejsze, bo dopiero wtedy czuł prawdziwe wyzwanie. W tym samym duchu starał się wychowywać naszego syna, który wcale nie protestował, bo jak większości dzieci nie znosił nudy, a kochał ruch i przygodę. Prosiłam ich tyle razy, żeby uważali, niepotrzebnie nie ryzykowali, nie igrali z losem, biegając po kałużach w deszczu.
Drażniłam ich strachem
Śmiali się ze mnie, mówili, że przesadzam, psuję im zabawę, że skoro się boję, to mogę sobie siedzieć i robić na szydełku, ale oni pójdą „łapać burzę”. Nie umiałam ich przekonać do moich złych przeczuć. Michał urodził się podczas burzy i bałam się, że burza mi go zabierze. Czułam to w głębi serca i każdą komórką mojego ciała. Nie miałam pojęcia, skąd to wiem, ale wiedziałam…
Powietrze było gęste i parne. W prognozach zapowiadano burzę, a moi panowie wyszli sobie na rowery, mimo moich ostrzeżeń i próśb, by choć raz mnie posłuchali. Od rana męczyło mnie silne przeczucie, że coś się wydarzy. Chodziłam od okna do okna, wyglądając ich powrotu, a mój niepokój rósł. Tej nocy śniły mi się pioruny, które uderzały w wodę, jakieś jezioro albo morze. Na wodzie była łódka, a w niej my, nasza rodzina. Tak potwornie się bałam się, że za chwilę pioruny uderzą prosto w nas, spalą nas na popiół.
Obudziłam się zlana potem, przerażona, dłuższą chwilę nie mogłam złapać oddechu. Potem cały dzień byłam niespokojna. Boże, powinnam im zabronić, kategorycznie! Niechby się śmiali, obrazili. Ustępowałam, bo nie chciałam zarażać ich swoich strachem, ale dziś nie tylko ja alarmowałam. Na komórki słano alerty ostrzegające o silnych burzach i wyładowaniach. Natychmiast zadzwoniłam, ale ani jeden, ani drugi nie odebrał, włączyła się poczta głosowa.
Wyglądałam przez okna, wypatrywałam
Nie zdążyli wrócić przed burzą; jak ich znam, pewnie nawet nie próbowali zdążyć. Tymczasem burza, jaka rozpętała się nad miasteczkiem, była naprawdę potężna, nie tylko w oczach spanikowanej matki. Gromy waliły, wiatr szalał, giął drzewa, porywał śmieci, strugi wody smagały okna i parapety. Ja byłam bliska omdlenia… Kiedy wreszcie wrócili, powitałam ich z ulgą i płaczem.
– Mamo, nie przesadzaj, rany... – syn przewrócił oczami. – Przeczekaliśmy burzę w knajpie nad jeziorem. Zasięgu tam nie było. Już nie przeginaj z tym zamartwianiem się, bo się rozchorujesz…
– Kochanie, było super, trochę pojeździliśmy w deszczu, ale to już było w drodze powrotnej, więc się nie przeziębi, bez obaw, zahartowany jest. Naprawdę mogłaś jechać z nami.
– Nie mogłam, śniło mi się…
– Te twoje sny… – teraz mąż przewrócił oczami i poszedł do łazienki, żeby zrzucić z siebie mokre ubrania.
Tak, ja i te moje sny. Kwitował je wzruszeniem ramionami. Nie wierzył w moje przeczucia i prorocze wizje. Może przywykł, może mu się znudziły, bo od kiedy Michał się urodził, w snach widziałam burzę, która mi go zabiera. Ale nic się nie działo. Co nie znaczy, że chciałam, by naprawdę się coś stało. Mój „stan” się pogarszał, bo im Michał był starszy, tym częściej śniłam o zagrażającej mu burzy. I tym mniejszy miałam wpływ na to, co młody robił. Nie mogłam go trzymać pod kloszem. Musiałam dawać mu więcej swobody, bo zatrzymywanie nastolatka w domu skończyłoby się buntem. Sporo tego było – szkoła, zajęcia dodatkowe, korepetycje, koledzy, kino, sport z ojcem – ciągle gdzieś biegał. A w moich snach pioruny waliły wokół niego…
Michał był jak jego ojciec i lekceważył moje obawy
Nawet się ze mną drażnił i specjalnie wychodził wtedy, gdy na niebie zbierały się burzowe chmury. Złośliwiec. Zresztą kiedy pokłóciłam się z mężem, on też potrafił trzasnąć drzwiami i wybyć z domu, gdy akurat padało. Tacy mi się faceci trafili.
Tego dnia wyszli razem pobiegać. Mieli wrócić na obiad, ale się rozpadało. Nie denerwuj się, nie denerwuj się, powtarzałam sobie, to tylko deszcz… Burza rozpętała się znienacka, taka, jakiej najstarsi górale nie pamiętają. Ptaki i zwierzęta się pochowały. Ludzie uciekali do domów i sklepów. Nawałnica się nasilała, wiatr zrywał wiaty ze śmietników i czapki z głów, woda lała się z nieba jak z wiadra, pioruny waliły jeden za drugim…
– To dzisiaj – szepnęłam. – To dzisiaj!
Drżącymi rękami wybierałam numery do męża i syna, ale włączała się poczta. Rozpłakałam się. Albo na złość mnie wyłączyli komórki, albo nie mają zasięgu, albo… coś się im stało. Oby nie. Oby to tylko brak zasięgu, zakłócenia z powodu burzy, która szalała nad miasteczkiem. Nie odpuszczała, nie odchodziła, a ja, skulona w kącie, liczyłam sekundy, które mijały od błysku do grzmotu. Nie udawało mi się doliczyć nawet do trzech. Kiedy wreszcie burza ustała, miałam nadzieję, że mąż i syn zaraz wrócą. Zwykle wpadali do domu już po wszystkim, przemoczeni i roześmiani. Nie tym razem. Nie mogłam się doczekać odgłosu ich kroków na schodach. Wreszcie zadzwonił telefon. Obcy numer.
– Dzień dobry, dzwonię ze szpitala…
Miałam wrażenie, że moje serce się zatrzymało. Bodźce odbierałam opóźnione, rozmyte, przytłumione, jakbym znalazła się pod wodą. Kobieta coś mówiła, ale prawie jej nie słyszałam i w ogóle nie rozumiałam, czego ode mnie chce. Pamiętam, że kilka razy spytałam, jaki to szpital, zanim informacja do mnie dotarła. Wezwałam taksówkę, bo nie dałabym rady sama prowadzić auta. Nie wiem, jak trafiłam do szpitala, jak zapytałam o drogę na oddział. We wspomnieniach są tylko strzępki, jakby jednosekundowe nagrania. Zobaczyłam ich w szpitalnej sali, obu pod białą, sztywną pościelą, żywych, sądząc po pikaniu urządzeń, do których byli podłączeni. Stałam w drzwiach, bojąc się głębiej odetchnąć, bojąc się odezwać, zrobić krok, by nie spłoszyć tak kruchego życia.
– Potrzebuje pani pomocy? – spytała pielęgniarka. – Coś na uspokojenie?
– Nie. Ja… Co z nimi?
– Mieli wyjątkowe szczęście. Męża ominęło, tylko ogłuszyło, ale syn był na tyle blisko, że załapał się na tatuaż.
Nie wiedziałam, o czym mówi, póki Michał nie obudził się i nie usiadł na łóżku. Całe prawe ramię i żebra pokrywał „rysunek” pioruna. To było niesamowite, dziwaczne i straszne. Moje dziecko, urodzone podczas burzy, miało na ciele tatuaż w postaci rozgałęzionej błyskawicy. Jak to rozumieć? Lekarz wyjaśnił, że to naczynia włosowate, uszkodzone przez bliskie uderzenie pioruna, utworzyły taki wzór pod skórą. Powinny zniknąć po kilku tygodniach… nie zniknęły. Moi niesforni, żądni przygód panowie wyszli ze szpitala po kilku dniach, o własnych siłach. Akurat była piękna pogoda. Wykaraskali się niemal bez szwanku. Z drobnymi problemami neurologicznymi u mojego męża uporała się fizjoterapia. Michałowi zaś została pamiątka na skórze.
Choć minęły już dwa lata od tamtej burzy i bliskiego spotkania z piorunem, wciąż ma ów oryginalny tatuaż. Może ku przestrodze? Obaj mieli ogromne szczęście, że udało im się przeżyć, gdy piorun uderzył w drzewo, które mijali, by skryć się pod jakimś dachem. Już nie przewracają oczami, gdy proszę, by uważali. Dostali nauczkę od żywiołu i spokornieli. A mnie wreszcie przestały męczyć koszmary o burzy i jej zachłannej potędze.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”