Kiedy dowiedziałam się, będąc w ciąży, że urodzę syna, a nie wymarzoną córkę, przez chwilę poczułam ukłucie rozczarowania. Ech, nie dla mnie te wszystkie piękne ubranka, lale, a później babskie ploteczki. Zaraz jednak nadeszło uczucie szczęścia: syn! Byle zdrowy był. Poza tym usłyszałam od innych matek, że z synem będzie łatwiej i taniej. Odpadną ciuszki, kosmetyki, biżuteria i różne inne babskie koszty. Też mi się tak wydawało – że z chłopcem życie będzie mimo wszystko prostsze. Tymczasem wystarczyło kilka lat, bym zrozumiała, że nie w płci problem, a w presji otoczenia.
Nie zarabialiśmy z mężem kokosów. On pracował w urzędzie, ja uczyłam historii w szkole. Nasze pensje oscylowały w granicach „ciut więcej niż minimalna krajowa” i czasem naprawdę zastanawialiśmy się, jak związać koniec z końcem. Dla mnie ratunkiem były korepetycje, ale czas im poświęcany zabierałam rodzinie. Bartek nie mógł zbyt wiele dorobić, za to zajmował się domem i synem, gdy ja jeździłam do uczniów po lekcjach. Jakoś dawaliśmy sobie radę, choć większe wydatki, takie jak wakacje, ferie dla Henia, większe zakupy ubraniowe wymagały planowania.
Skąd oni na to wszystko mają?
W dodatku chłopak w domu wcale nie oznaczał mniejszych wydatków. Póki był mały, nie obchodziło go, w czym chodzi, czy to z lumpeksu, czy z sieciówki, ale potem…
– Naprawdę nie możesz mi kupić czegoś fajniejszego? Z robotami, laserami, z postaciami z gier albo filmów? – prośby padały z prędkością światła.
Mogłam, oczywiście, że mogłam kupić takie ubrania. Tyle że za cenę jednej takiej koszulki mogłam wziąć trzy inne, mniej „fajowe”. Starałam się jakoś połączyć jedno z drugim i znaleźć coś modnego, lecz po entej przecenie, ale za chwilę pojawiały się nowe wymagania. Bo Wojtek to ma taką ekstragrę, a Franek to ma świecące buty. A inni to w weekendy jeżdżą do parków wodnych, a my nigdzie. A na wakacje to on by wreszcie chciał za granicę, a nie ciągle do dziadków na wieś!
Poza prośbami w głowie mojego dziecka pojawiało się coraz więcej pretensji. Cóż, większość rzeczy, o których mówili moi uczniowie – licealiści, dopiero zaczynający wchodzić w dorosłość – dla mnie była szczytem marzeń. Wakacje za granicą. Kurs językowy w Londynie. Markowe stroje. Skąd na to wszystko brać?
Kiedyś uczennicy zginęły buty z szatni, spisywałam z nią protokół i gdy podała cenę butów, aż się spociłam. Sześćset złotych! Za adidasy dla nastolatki. Sprawdziłam w internecie, tak, tyle kosztowały. Dla mnie to było nie do pomyślenia, żeby kupić jedną parę butów za takie pieniądze. Zwłaszcza dla dziecka, któremu rośnie stopa, które nie uważa, niszczy to, co dostaje, gubi…
Henio też chciał drogich ubrań, wyjazdów za granicę, na biały piasek i pod palmy, wypadów w weekendy na basen, do kina, centrum rozrywkowego, chciał drogich, elektronicznych gadżetów, którymi chwaliły się inne dzieci. Rozumiałam to, naprawdę, ale nie byłam w stanie przeskoczyć siebie samej i zapewnić mu wszystkiego, o co poprosił. Już pomijając fakt, że to byłoby niepedagogiczne.
Ferie spędzał w osiedlowym domu kultury, gdzie dobrze się bawił, ale wstydził się do tego przyznać kolegom po powrocie do szkoły. Na wakacje jechaliśmy na tydzień w góry, a potem młody szalał na wsi u dziadków, jednak nie przywoził z tych wakacji drogich pamiątek, pięknych zdjęć i godnych zazdrości opowieści, jak jego koledzy. Czuł się więc gorszy, choć ciągle tłumaczyłam mu, że inaczej to wcale nie znaczy gorzej. Jeśli ktoś ma mniej pieniędzy, też może cieszyć się życiem, ale nie w dokładnie taki sam sposób jak ten, który zarabia więcej.
Nie mogłam też uwierzyć, by wszystkie dzieci w klasie, absolutnie wszystkie poza moim synem, dostawały od rodziców, cokolwiek sobie zażyczą. Przecież wielu pracowało za podobne pensje jak my z mężem, nie każdy od razu miał średnią krajową na głowę w rodzinie. To niemożliwe! Porozmawiałam sobie z jedną czy drugą matką, gdy odbierałam syna ze szkoły. Wzruszały ramionami i stwierdzały, że lekko nie jest, ale gdzie mogą, to biorą raty albo kredyt, byle spełnić marzenie dziecka o nowym smartfonie, komputerze, grach, ciuchach, treningach, dodatkowych lekcjach.
Nie ogarniałam tego… Brać kredyt na buty dla dzieciaka, z których za pół roku wyrośnie? Jeszcze rozumiałam wzięcie kredytu na laptopa albo rozłożenia na raty płatności za kurs językowy – to była inwestycja w przyszłość, w naukę – ale zabawki? Przecież to jakaś równia pochyła! Nakręcająca się spirala zadłużenia. Kredyty trzeba spłacać, może biorąc kolejne pożyczki, a dodając koszty bankowe, finalnie te drogie rzeczy robiły się jeszcze droższe, a w kolejce do kupienia czekały już następne!
Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy...
Miarka się przebrała, kiedy Henio zaczął wracać ze szkoły z płaczem. Bo koledzy mu dokuczają. Bo wyzywają go od biedaków, a nas od nierobów. Bo tylko nieroby nie potrafią zarobić na porządne życie. Podobno używali też słowa „patologia”. O nie, tego nie zamierzałam puścić płazem. Niemniej tłumaczenie własnemu dziecku takich oczywistości to jedno, a walka z kilkorgiem innych rozpuszczonych dzieciaków to już coś innego.
Wybrałam się do wychowawczyni Henia i poprosiłam, by porozmawiała z uczniami. Może akurat pasowałby jakiś temat w podręczniku, żeby poruszyć tę kwestię. Nauczycielka przyznała mi rację, owszem, ale po pogadance, którą urządziła w klasie, Heniek stwierdził, że nigdy w życiu nie pójdzie już do szkoły.
– Wszyscy wiedzieli, że chodzi o mnie! Wszyscy się śmiali, że mamusia przyszła bronić biedaka, bo inni są lepsi! I że teraz oni mają siedzieć cicho, żeby mi nie było przykro! – Henio, który zwykle trzymał się dzielnie, teraz po prostu się rozpłakał. – Nie pójdę do szkoły! Nigdy!
Nie zmuszałam go i nazajutrz faktycznie nie poszedł do szkoły. Odpuściłam mu też kolejny dzień. To był piątek. Liczyłam na to, że przez weekend emocje opadną, dzieciaki przemyślą to i owo, i może zaczną nowy tydzień z innym nastawieniem. Oj, naiwna ja… Henio wrócił ze szkoły, kopnął plecak w kąt i nie chciał mi powiedzieć, co się stało.
– Już nigdy nic ci nie powiem! Nigdy! Potem mam tylko problemy! I nigdy więcej nie pójdę do szkoły! Jeśli jeszcze raz mnie tam wyślesz, to się zabiję!
Byłam przerażona takimi słowami w ustach dziesięciolatka. Może tylko mnie straszył, naoglądał się jakichś filmów, ale… nie mogłam nie zareagować. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby moje dziecko coś sobie zrobiło. Choćby w formie protestu. A najwyraźniej sytuacja w szkole eskalowała na tyle, że Heniek zaczął o tym myśleć.
Długo rozmawialiśmy z Bartkiem w nocy, nie mając pojęcia, co zrobić. Czyli co? Też mamy brać kredyty i udawać bogaczy? A z czego będziemy je spłacać? Tłumaczyć dziecku w nieskończoność, że nie dostanie tego czy tamtego, bo nas nie stać, licząc na to, że dzieciaki w klasie w końcu się znudzą i dadzą mu spokój? A jak nie? A jak do kpin i wyzwisk dojdą przepychanki, prześladowania? Przepiszemy go do innej klasy albo nawet szkoły? To coś da w ogóle? Dzieci wszędzie są takie same, problemy się powielają. Nie ma wyjścia, trzeba znaleźć inny sposób, taki na dłuższą metę.
Bartek zrezygnował więc z pracy w urzędzie, choć ją uwielbiał. Wyjechał na kilka miesięcy za granicę. W ciągu tych kilku miesięcy zarobi więcej niż w poprzedniej pracy przez rok. Jest mu ciężko, tęskni za nami, a my za nim, ale Heniek ma wreszcie markowe buty i nowy telefon. Dzieciaki dały mu spokój, a gdy jeszcze powiedział, że tata siedzi w Belgii… Oho, można powiedzieć, że jego gwiazda rozbłysła. Szkoda, że takim kosztem.
Ciągle zastanawiam się, czy dobrze zrobiliśmy. Owszem, żyje nam się łatwiej, nawet biorąc pod uwagę fakt, że żyjemy na dwa domy i kraje. Pytanie tylko, czy obraliśmy słuszny kierunek? Czy nie poddaliśmy się za szybko presji otoczenia, by mieć, zamiast być?
Z drugiej strony, Bartek choć pracuje teraz fizycznie, w fabryce, wreszcie nie wstydzi się swojej wypłaty. I nie jest pewien, czy chce wracać do Polski. Może zostanie na dłużej, nawet na rok, żeby zarobić na remont mieszkania, jakiś samochód? Albo może my z Heniem do niego dołączymy? To też jest jakaś opcja, nawet jeśli nie będę mogła uczyć historii. Co z tego, że to kocham, skoro po pracy w szkole muszę biec do kolejnej, dodatkowej, byśmy związali koniec z końcem.
Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza świat. Nie na wszystko mamy jednak wpływ. Kijem Wisły nie zawrócę, płynie, meandruje, takie jest życie. A płynięcie pod prąd czasem zabiera zbyt dużo siły i trzeba się poddać. Oby nie zemściło się to na nas za kilka lat. Obyśmy wciąż byli rodziną, dla której dokonaliśmy takiego właśnie wyboru.
Czytaj także:
„Choć Mela nie jest moją rodzoną wnuczką, to przychyliłabym jej nieba. Staram się, ale nie umiem być babcią”
„Sąsiad truje nas dymem z papierosów, a w spółdzielni rozkładają ręce. Cóż, będzie trzeba, to pogonię śmierdziela miotłą”
„Szwagierka obiecała zeznawać na moją korzyść podczas rozwodu. Niestety, sprzedała się teściom i załatwiła mnie na cacy”