„Mąż wyjechał do Anglii za chlebem. Twierdził, że dobrze mu się wiedzie, ale wkrótce odkryłam, że wcale nie jest tak różowo”

kobieta, której mąż pije fot. Adobe Stock, Damir Khabirov
„Gdy zdesperowana chciałam wracać do Polski, znowu przepraszał i obiecywał poprawę. Płakał, nawet klękał przede mną, przysięgając na wszystkie świętości, że się poprawi. Gdyby nie duma, wróciłabym do domu. Ale ja chciałam pokazać innym, a szczególnie tacie, że nie miał racji, wróżąc porażkę naszemu szczeniackiemu małżeństwu, jak je nazywał”.
/ 31.03.2023 07:15
kobieta, której mąż pije fot. Adobe Stock, Damir Khabirov

Mimo upływu czasu wciąż trudno mi wracać do tamtych wydarzeń. Nie dlatego, że czuję się rozgoryczona czy rozczarowana niespełnionym marzeniem, ale po prostu… na zawsze odszedł ktoś mi bliski. Mój mąż. Czasem myślę, że wolałabym, gdyby zwyczajnie mnie porzucił dla innej kobiety. Przynajmniej mogłabym go znienawidzić. A jak nienawidzić kogoś, kto spadł na samo dno, kto przegrał swoje życie, kto zabijał się na raty?

Nie planowałam ciąży, po prostu się przytrafiła. Jako nastolatka marzyłam o wspaniałym weselu, najpiękniejszej i wzbudzającej zazdrość koleżanek sukni, a wszystko odbyło się na szybko i trochę byle jak. Marek nawet się ucieszył, gdy mu powiedziałam, że zaszłam w ciążę, ale mnie świat zawalił się na głowę. Spotykaliśmy się dopiero od kilku miesięcy i nie znałam go tak dobrze, jak należałoby znać ojca własnego dziecka.

Fajny był – trochę zabawny, trochę zamyślony, intrygująco wrażliwy, a przy tym uparty. Niekiedy odnosiłam wrażenie, że ma swój odrębny świat, do którego nikogo nie dopuszcza. Kiepski kandydat na głowę rodziny, ale się zakochałam, a na miłość nikt jeszcze lekarstwa nie wymyślił. Na aborcję nie potrafiłam się zdecydować, nawet gdybym wiedziała, do kogo się zwrócić i skąd wziąć pieniądze. Może niektórym się wydaje, że dla młodej dziewczyny to zwykły zabieg porównywalny z wyrwaniem zęba. Nie dla mnie. Nie mogłabym żyć z myślą, że zabiłam własne dziecko.

Bałam się dorosłości i odpowiedzialności

Marek zapewniał, że sobie poradzimy, że będzie się starał, a w razie czego pomogą nam rodzice. Miał na myśli wyłącznie moich rodziców, bo jego mama nie żyła, a ojciec interesował się wyłącznie tym, jak zdobyć kasę na kolejną flaszkę. No nic, klamka zapadła, daliśmy na zapowiedzi, choć tata mnie przestrzegał; od początku nie miał zaufania do swojego przyszłego zięcia.

Ślub wzięliśmy niejako w zastępstwie. Tymon, najlepszy kumpel Marka, zrezygnował z wynajętej sali balowej, bo rozstał się z narzeczoną i wyjechał do Anglii. Czasu na przygotowania zabrakło – stąd bylejakość całej uroczystości.

Potem na usg okazało się, że to ciąża mnoga. Marek znowu tryskał optymizmem. Twierdził, że świetnie się stało, bo za jednym zamachem odchowamy dwójkę dzieci, a on zawsze chciał mieć chłopca i dziewczynkę. Ja nie byłam już taka radosna; przerażała mnie ilość pracy przy bliźniakach oraz fakt, że w wieku dwudziestu lat zostanę żoną i matką dwójki dzieci, na której spoczywa odpowiedzialność za ich wychowanie. Na zawsze zniknie ślad po dziewczynie, jaką dotąd byłam. Skończy się beztroska. Nie byłam gotowa na tę całą dorosłość. A jednak stało się i musiałam to jakoś udźwignąć. Nie miałam wyjścia.

Po ślubie zamieszkałam z rodzicami, a Marek poleciał do Londynu. Ściągnął go tam Tymon do pracy w magazynach Tesco. Z początku nie chciałam się zgodzić, ale przekonywał mnie, że zarobi na mieszkanie, a ja dołączę do niego po porodzie, bo w Wielkiej Brytanii jest wysoki socjal. Minęło kilka miesięcy i urodziły się dziewczynki. Marek nie mógł przyjechać, bo ciągnął nadgodziny, by nazbierać na mieszkanie. Trudno. Na szczęście byli przy mnie rodzice.

Bliźniaczki rosły jak na drożdżach i gdy skończyły roczek, zdecydowałam się na wyjazd. Miałam dość szarpaniny, spotkań co kilka miesięcy, a nasze córki potrzebowały ojca. Moi rodzice protestowali, próbowali mnie zatrzymać, apelowali do mojego rozsądku. Nie mogłam odmówić im racji, ciągnięcie rocznych dzieci w nieznane nie było szczytem odpowiedzialności. Ale uznałam, że nasza rodzina powinna być razem. Bo wkrótce córki zaczną traktować tatusia jak „wujka” pojawiającego się od święta. Musieliśmy dać sobie szansę, inaczej zawsze bym żałowała.

Marek wszystko przygotował, załatwił zezwolenie rodzinne, tak zwane „family permit”, przeprowadził się od Tymona do samodzielnego, wynajętego mieszkania, a nawet postarał się o dwa łóżeczka dla dziewczynek. Zarabiał wystarczająco dużo, żebym nie musiała pracować, przynajmniej nim Ola i Kasia pójdą do przedszkola. Nadano mi NIN, taki odpowiednik naszego peselu, i otrzymałam benefity na dzieci. Całkiem spore.

Marek wytrzymał trzy miesiące. Potem zaczął się horror w odcinkach. Najpierw raz w tygodniu wracał dużo później i śmierdział alkoholem. Rano robiłam mu awanturę, a on mnie przepraszał, mówił, że kolega z pracy miał imieniny, urodziny albo trafiła się jakaś inna okazja, której nie mógł przepuścić. Za późno dowiedziałam się, że spędzał czas głównie u Tymona. Stopniowo zmieniał się ton naszych kłótni. Zaczął mi wytykać, że jestem na jego łasce. To on zarabia, haruje na nas wszystkich, więc należy mu się chwila odpoczynku. Krzyczał, że jest jeszcze młody i chce coś mieć z tego cholernego życia. A gdzie w tym wszystkim byłam ja i nasze córeczki?

Na moich oczach staczał się po równi pochyłej

Gdy zdesperowana chciałam wracać do Polski, znowu przepraszał i obiecywał poprawę. Płakał, nawet klękał przede mną, przysięgając na wszystkie świętości, że się poprawi. Gdyby nie duma, wróciłabym do domu. Ale ja chciałam pokazać innym, a szczególnie tacie, że nie miał racji, wróżąc porażkę naszemu szczeniackiemu małżeństwu, jak je nazywał.

Niestety robiło się coraz gorzej. Dotarło do mnie, jak wyglądało życie Marka, gdy mieszkał wspólnie z Tymonem – ciągłe imprezy, upijanie się do nieprzytomności, a może nawet korowody dziewczyn na jedną noc. Tak żyje wielu młodych Polaków w Anglii. Mój mąż znikał na całe weekendy i wracał w niedzielę wieczorem pijany lub na ostrym kacu.

Marek ciągle pracował, utrzymywał nas, ale przestał dbać o swój wygląd i zaczął miewać „doły”. Zamykał się wtedy w pokoju i nie chciał ze mną rozmawiać ani na mnie patrzeć.

Kiedy pierwszy raz mnie pobił, byłam w takim szoku, że nikomu nic nie powiedziałam. Za bardzo się wstydziłam. Niestety odtąd zdarzało się to coraz częściej. Gdy było bardzo źle, zabierałam córki do koleżanki, gdzie spędzałyśmy czasem kilka dni.

Kasia i Ola chodziły już do miejscowego przedszkola, więc pojawił się problem z transportem. Mieszkaliśmy w dzielnicy, w której życie bez samochodu przypominało koszmar. Prawo jazdy zrobiłam jeszcze w Polsce i bez problemu przestawiłam się na ruch lewostronny, ale co z tego, skoro nasz jedyny samochód zabierał mój mąż.

Do odległego centrum handlowego jeździłam rowerem, kiedy dziewczynki przebywały w przedszkolu, a gdy rower mi się popsuł, chodziłam na piechotę. Mieszkająca niedaleko angielska rodzina zorientowała się w sytuacji, a ponieważ mieli córeczkę w wieku bliźniaczek, która uczęszczała do tego samego przedszkola, Helen zaproponowała pomoc w dowożeniu i przywożeniu dziewczynek. Zgodziłam się. Dumę schowałam do kieszeni – zwyczajnie nie było mnie na nią stać.

Zwłaszcza że Marek staczał się już po równi pochyłej. Pił coraz więcej. Chciałam, żeby poszedł się leczyć, ale on twierdził, że nad wszystkim panuje. Bałam się zgłaszać problem, żeby nie zabrano mi dzieci. Nie miałam pracy, a bez pensji Marka nie dałabym sobie rady. Przestałam odbierać telefony od rodziców. Bo co im miałam powiedzieć? „Mieliście rację, ratujcie!”. Powinnam, ale zostały mi resztki wstydu. Aż dobrnęłam do ściany…

Angielska przygoda okazała się horrorem

Marka w końcu wyrzucili z pracy. Znalazł się na dnie. Przegrał z nałogiem jak wielu innych. Dużo czytałam o alkoholizmie, chcąc pomóc Markowi i nam wszystkim. W każdym poradniku wyraźnie pisano, że aby alkoholik zaczął się leczyć, musi upaść na samo dno, musi być mu tak źle, że zacznie szukać pomocy. Bliscy nie mogą go wciąż wspierać, tłumaczyć, rozgrzeszać, ratować. Musi zrozumieć, że został sam i tylko on sam może sobie pomóc.

Poprosiłam rodziców o pieniądze na bilety i wróciłam z córkami do naszego miasteczka. Pierwsze miesiące były dziwne: bez strachu, krzyków, rękoczynów, awantur. Paradoksalnie czułam się zagubiona. Musiałam na nowo nauczyć się żyć w ciszy i spokoju, w poczuciu bezpieczeństwa. Zrozumie mnie tylko ktoś, kto przetrwał piekło życia z kimś uzależnionym.

Marek zadzwonił raz. Naubliżał mi od najgorszych, a potem się rozpłakał i obiecał, że pójdzie na leczenie. Kilka miesięcy później dostałam informację, że po pijaku wjechał prosto pod tira. Zginął na miejscu. Mógł to zrobić specjalnie, ale pewności nie mam.

Ja na wieść o jego śmierci nie poczułam nic. Ani ulgi, ani żalu, ani złości. Kiedyś kochałam Marka, ale po tym wszystkim coś się we mnie wypaliło. Poleciałam na pogrzeb do Londynu, bo na sprowadzenie ciała do Polski nie było nas stać. Moja angielska przygoda okazała się horrorem. Nie na wszystkich za granicą czeka ziemia obiecana. Wielu młodych Marków, Adamów, Bożen czy Beat płaci straszną cenę za oderwanie od korzeni.

Czytaj także:
„Mąż wyjechał za granicę, by zarobić na markowe ciuchy i gadżety dla syna. Żyjemy osobno, ale nie wyzywają nas od biedaków”
„Mąż wyjechał do Irlandii za pieniądzem i zaczęliśmy się od siebie oddalać. Postanowiłam zawalczyć o nasze małżeństwo”
„Mąż wyjechał, by zapewnić nam byt. Zamiast tego zrobił dziecko obcej babie, a ja zostałam samotną matką bez pracy”

Redakcja poleca

REKLAMA