Już od dziecka byłem pulchny, lubiłem dobrze zjeść, a za słodycze dałbym się zabić. Byłem najgrubszy w klasie, koledzy nazywali mnie Baryła, ale wcale się tym nie przejmowałem. Każdy miał jakieś przezwisko. A mnie nikt nigdy nie dokuczał z powodu tuszy, byłem lubiany przez rówieśników. Co prawda nie biegałem tak szybko jak moi kumple, ale przecież ktoś musi stać na bramce podczas gry w nogę. A że duży byłem, nieźle ją blokowałem.
Zapragnąłem schudnąć dopiero wtedy, gdy wkroczyłem w wiek dojrzewania i zacząłem oglądać się za dziewczynami. Jako śmieszny grubasek nie miałem żadnych szans u ładnych lasek i oczywiście chciałem to zmienić. Zawziąłem się: przestałem jeść słodycze, zacząłem biegać i bardzo szybko zgubiłem nadmiarowe kilogramy. Młodość i buzujące hormony czynią cuda. W dodatku pokochałem sport i oprócz biegania trenowałem też na siłowni.
Leniwy „hipcio” odszedł w zapomnienie, a zastąpił go pełen energii młodzieniec. Wspinałem się na ściance, pływałem, próbowałem też boksu. Wraz ze zmianą mojego wyglądu pojawiło się też powodzenie u dziewczyn i… już niczego mi w życiu nie brakowało. Szczerze mówiąc, szybko zapomniałem, że w dzieciństwie byłem otyły. Jako dorosły mogłem jeść, co chciałem, i pozostawałem szczupły.
Złamałem nogę i utknąłem na kanapie
Niestety, nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Skończyłem trzydziestkę, pracowałem na pełen etat i często brałem nadgodziny. Już nie miałem tyle wolnego czasu na sport. Regularnie wychodziłem z domu bez śniadania, a w pracy zadowalałem się przekąskami i batonikami. Porządny posiłek jadłem dopiero wieczorem.
Zacząłem powoli, ale nieubłaganie tyć. Najpierw nawet nie zauważyłem, co się dzieje, później mówiłem sobie, że to tylko kilka kilogramów, a potem… ocknąłem się, mając już kilkanaście kilo nadwagi!
Obiecywałem sobie, że wezmę się za siebie i zgubię ten balast, ale brakowało mi zapału i wciąż przekładałem rzecz na później. Kiedy byłem nastolatkiem, do odchudzania zdopingował mnie brak powodzenia u dziewczyn, ale po trzydzieste miałem już kochającą i piękną narzeczoną, więc taka motywacja odpadała. Co prawda Monika coraz częściej narzekała, że mam za dużo sadełka, ale brałem jej słowa za przekomarzanie.
Aż pewnej zimy miałem poważny wypadek na nartach i złamałem nogę. Gips ograniczył moją aktywność prawie do zera, na długo, i w tym czasie przytyłem. Sporo. Więcej niż sporo. Spiętrzyło się przede mną wiele problemów naraz. Nie tylko tusza wymknęła mi się całkiem spod kontroli, miałem też kłopoty w pracy. Na dokładkę ukochana postawiła mi ultimatum: albo schudnę, albo z nami koniec. Uniosłem się dumą i powiedziałem, że droga wolna. Nie pomyślałem, że ona mogła to zrobić z miłości, dla mojego dobra…
Po jej odejściu było mi już wszystko jedno i zażerałem ból, czym popadnie. Przez kilka tygodni napychałem się dosłownie jak świnia… a miesiąc później Monika do mnie wróciła.
– Wcale nie chciałam z tobą zrywać. Po prostu miałam nadzieję, że to tobą wstrząśnie. Że skłonię cię w ten sposób, byś wreszcie zadbał o zdrowie – tłumaczyła mi ze łzami w oczach. – Ale widać nie zależy ci na mnie tak bardzo, jak mnie na tobie…
Lekarz zabronił mi biegać
Zależało! Bardzo mi zależało. Fakt, że z troski łapała się takich psychologicznych sztuczek, dał mi wreszcie porządnego kopa. Zyskałem motywację, żeby podjąć walkę z otyłością. Obiecałem mojej kobiecie, że schudnę, i zamierzałem dotrzymać danego słowa.
Za pierwszym razem sport pomógł mi pozbyć się nadwagi, więc myślałem, że i teraz „wypocę tłuszcz”. Niestety, okazało się, że mam taki nadbagaż kilogramów, że nie mogę biegać ani w ogóle uprawiać żadnych intensywnych ćwiczeń.
– Jeśli mnie pan nie posłucha i spróbuje biegać, zniszczy pan sobie kolana – przestrzegał lekarz.
Sądziłem, że mocno przesadza. Jestem młody, w sile wieku, kiedyś dużo ćwiczyłem. Bez problemu dam radę. Doktorek mnie straszy i tyle. Jednak ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu nie byłem w stanie przebiec nawet kilkunastu metrów! Zaraz łapała mnie straszna zadyszka, a kiedy próbowałem mimo tego dalej biec, wymiotowałem. Po kilku identycznie wyglądających próbach „rozbiegania się” odpuściłem. Dziś myślę, że chyba opatrzność czuwała nad moimi kolanami…
Wkrótce przekonałem się, że nie tylko nie dam rady biegać, ale nawet lekkie ćwiczenia na siłowni są poza moim zasięgiem. Kiedy tylko zaczynałem się energiczniej ruszać, zaraz serce biło mi jak szalone, dostawałem duszności, zawrotów głowy i robiło mi się słabo. Jedyne, co mogłem robić, to spacerować – powoli i na krótkie dystanse – bo jeżeli chodziłem dłużej, zaczynały mnie boleć kolana. Lekarz się nie mylił. Były w opłakanym stanie. Kręgosłup zresztą też.
Zrozumiałem, że nie ma innej rady: najpierw muszę przejść na dietę, a dopiero później wdrożyć aktywność fizyczną. Ponieważ zależało mi, żeby schudnąć jak najprędzej i jak najwięcej, przeszedłem na bardzo rygorystyczną dietę tysiąca kalorii. Monika znowu się zmartwiła.
– Wiktor, jak tyjesz, to na maksa. Jak się odchudzasz, to też totalnie. Nie możesz się tak głodzić, bo sobie zaszkodzisz – pouczała.
Przeraził mnie ten atak głodu…
Mimo porażki z bieganiem wziąłem rady Moniki za babskie wymądrzanie się. Miałem się za twardziela, nie był mi straszny ani ten legendarny efekt jo-jo, ani jakieś tam braki witamin. Ja nie dam rady? No proszę…
– Maleńka, nie bój żaby, u mnie chcieć to móc! – bagatelizowałem.
No i znowu wyszedłem na upartego idiotę. Wytrzymałem na tysiącu kalorii jedenaście dni, a potem dostałem napadu wilczego głodu i wyjadłem wszystko, co mieliśmy w lodówce. Nawet sałatę! Najpierw nie chciałem się przyznać do kolejnej klęski i wmawiałem sobie, że to był tylko jednorazowy wypadek przy pracy, który więcej się nie powtórzy. Wróciłem do diety… a po pięciu dniach znów straciłem kontrolę i się objadłem.
Zrozumiałem, że taka mocno rygorystyczna dieta to prosta droga do katastrofy, więc z niej zrezygnowałem. Przecież jest wiele innych diet, będę testował różne, aż wreszcie trafię na taką, która mi pomoże.
Próbowałem kolejno: postu przerywanego, diety niełączenia węglowodanów i białka, odżywiania się samym mięsem… Monice nie podobało się moje eksperymentalne podejście do odżywiania i własnego ciała oraz zdrowia. Uważała, że lepiej bym zrobił, gdybym poszedł do dietetyka, ale mnie płacenie komuś za ułożenie jadłospisu wydawało się zbędną rozrzutnością – zwłaszcza w czasach, kiedy można było znaleźć tyle różnych przepisów na sukces w internecie. Więc szukałem, wypróbowywałem kolejne diety cud na własnej skórze… i zamiast chudnąć, tyłem.
Cholera. Duma dumą, oszczędność oszczędnością, ale miałem dość. Dość odmawiania sobie w dzień jedzenia i śnienia o nim po nocach. Dość uczucia głodu i coraz większej ociężałości. Dość tego, że będąc tuż po trzydziestce, czułem się jak niepełnosprawny starzec, bo już nawet samodzielne wiązanie butów sprawiało mi ogromną trudność.
Pewnego dnia obejrzałem w telewizji program o chorobliwie otyłych ludziach. Takich, którzy nie tylko nie potrafią biegać, ale nie są w stanie nawet chodzić. Budzili we mnie obrzydzenie zmieszane z litością. I nagle pomyślałem: „To mogę być ja za dziesięć lat!”. Przeraziłem się nie na żarty, ale strach nie dodał mi sił ani motywacji w walce z tuszą. Całkiem się załamałem i odpuściłem starania. Wydawało mi się, że mój los już jest przesądzony, że skoro wszystkie moje dotychczasowe wysiłki poszły na marne, to już nic mi nie pomoże… Umrę gruby i pochowają mnie w specjalnie powiększanej trumnie.
Wyszedłem do ulubionej pizzerii
Aż któregoś dnia, po powrocie z pracy, ledwo tylko przekroczyłem próg mieszkania, poczułem niebiański zapach czegoś pysznego. Grochówka? Może fasolowa? Nie potrafiłem rozpoznać potrawy, chociaż jej aromat wydawał mi się znajomy.
– Co gotujesz? – zapytałem Monikę.
– Gulasz wegetariański – odparła z uśmiechem. – Zaczynamy od dziś.
Mimowolnie się skrzywiłem.
Moja piękna narzeczona już od jakiegoś czasu odgrażała się, że planuje zostać wegetarianką i będzie gotować wyłącznie bezmięsne potrawy.
– Może jestem nienormalna, ale nie będę jeść czegoś, czemu mogę nadać imię. Poza tym dieta bez mięsa jest zdrowsza i lżejsza. Mogę zrozumieć, że jak człowiek rośnie, potrzebuje zwierzęcego białka, ale my już rośniemy tylko wszerz.
Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie postukać się wymownie w czoło. Człowiek jest z natury drapieżnikiem, mięsożercą, a już zwłaszcza mężczyzna. Ale zachowałem tę uwagę dla siebie, bo nie chciałem się kłócić z Monią.
Masz ci los, teraz ciągle będzie przyrządzać jakieś paskudne zielska i co gorsza, każe mi to jeść, myślałem ze zgrozą.
– Przypomniałem sobie, że muszę coś załatwić na mieście… – powiedziałem i czym prędzej się ewakuowałem, byle tylko uniknąć konsumpcji, choćby na próbę, tego oksymoronu kulinarnego.
Wegetariański gulasz? Też mi coś… Wybrałem się w zamian do mojego mojej ulubionej pizzerii.
Wróciłem najedzony i zdecydowany odmówić, gdyby Monia częstowała mnie swoim daniem. Tyle że ona wcale mi go nie zaproponowała, nawet kęsa. A ten jej gulasz tak ładnie pachniał… Ku własnemu zdumieniu stwierdziłem, że pomimo pełnego żołądka mam ochotę spróbować i… smakował wybornie.
Gdybym nie był syty, z pewnością zjadłbym wszystko, co zostało, i jeszcze wylizałbym garnek. Ale ponieważ nie byłem aż tak patologicznym obżartuchem, poprzestałem na zaledwie trzech łyżkach tego boskiego specjału.
Dzień, kiedy po raz pierwszy spróbowałem wegetariańskiej potrawy, okazał się pierwszym krokiem na drodze wielkiej zmiany. Monika wytrwała w swoim postanowieniu i całkowicie zrezygnowała z mięsa. Gotowała wyłącznie jarskie obiady, więc jadłem to co ona. Na ogół z prawdziwą przyjemnością. Co ciekawsze, już po kilku tygodniach tego nowego sposobu odżywiania zacząłem chudnąć. W ogóle nie liczyłem kalorii, nie byłem na żadnej diecie, a ubywało mi kilogramów! Na początku nie rozumiałem, co się dzieje.
– Dodajesz do tego swojego wege żarcia jakiegoś tajnego środka na odchudzanie? – pytałem podejrzliwie. – Opatentuj go. Zarobisz krocie!
Monika wybuchnęła śmiechem.
– No niestety, nie da się tego opatentować. Chudniesz, bo przestałeś podjadać między posiłkami. To żadne czary.
Ta dieta faktycznie działa…
Dopiero kiedy to powiedziała, uświadomiłem sobie, że rzeczywiście w ogóle nie sięgam po przekąski między obiadem a kolacją. Ani po kolacji. Chyba po prostu wegetariańskie potrawy przygotowywane przez Monikę były na tyle sycące, że zapychały mnie na bardzo długo.
Powiedziałem Monice o moich przypuszczeniach, a ona przytaknęła. Zaczęła mi tłumaczyć, że komponuje te swoje bezmięsne dania tak, aby zawierały odpowiednio dużo białka, witamin i żelaza. Kiedy człowiek zje taki wartościowy posiłek, zaspokajający wszystkie potrzeby organizmu, nie odczuwa głodu, bo ciału niczego już nie brakuje.
– No i błonnik. Rośliny zawierają dużo błonnika, który wypełnia żołądek, wspomaga trawienie i daje długotrwałe poczucie sytości. Oto cały sekret.
Ja zaś odkryłem jeszcze jeden jej sekret. Nie wprowadziła u nas wegetariańskiej kuchni ze względu na swoją miłość do zwierząt. Zrobiła to głównie ze względu na mnie. Chciała pomóc mi schudnąć, nie poddawała się w walce o moje zdrowie, nawet wtedy, kiedy ja sam machnąłem na nie ręką.
Zawstydziłem się, że taka delikatna kobietka ma więcej woli walki i hartu ducha niż ja, wielki chłop. Przysiągłem sobie, że tym razem schudnę i już nigdy więcej nie przytyję.
Udało mi się. Całkiem odstawiłem mięso, słodycze i śmieciowe żarcie. Dziś schudłem już tyle, że udało mi się też wrócić do sportu i z każdym dniem czuję się lepiej, tak jakby wraz z kilogramami ubywało mi lat!
Czytaj także:
„Kochałem Agnieszkę do szaleństwa, ale ona bardziej kochała butelkę. Nie zamierzam żyć w chorym trójkącie”
„Tak mnie wystraszyli, że prawie trafiłem do wszystkich świętych. Jeszcze jeden taki numer, a żony będą im znicze kupować”
„Kilka miesięcy ze starym wujem i dostaliśmy pokaźny spadek. Jego dzieci teraz zgrzytają zębami z zazdrości”