Usłyszałam brzęk rozbitej porcelany. Zła już miałam nagadać mężowi, ale tylko ugryzłam się w język. Gniewna myśl, że nawet przygotowanie kawy jest za trudne dla mojego niezdarnego Leszka, szybko ustąpiła wspomnieniu.
Zaczęłam rozmyślać o wakacjach sprzed lat
Parę lat temu kupiliśmy nowy samochód i aby go przetestować, wybraliśmy się nad morze. Od nas z Podkarpacia to długa podróż, ale mój mąż był doświadczonym kierowcą, a ja od jakiegoś czasu też miałam prawo jazdy, więc mogliśmy się zmieniać. Wyruszyliśmy wczesnym wieczorem, kiedy ruch na szosach był dużo mniejszy. Przez większą część drogi prowadził Leszek, ale w pewnym momencie stwierdził:
– Nie dam rady, tak ziewam, że zaraz sobie szczękę zwichnę. Zjedźmy na najbliższy parking, prześpię się ze 2 godzinki, co?
Nie bardzo mi to odpowiadało. Chciałam jak najszybciej dotrzeć na miejsce i korzystać z uroków wakacji.
– Ale ja nie jestem śpiąca. Przez większość trasy drzemałam, więc czuję się wypoczęta. To może teraz ja poprowadzę? – zaproponowałam. – Zostało tylko 150 kilometrów. Dojedziemy i wtedy położysz się spać do łóżka jak człowiek. Drzemka w samochodzie to żaden wypoczynek… – mówiąc to, jakoś nie zauważyłam, że sama sobie przeczę.
– A dasz radę? – upewniał się Leszek. – Niby teraz droga jest już prosta, ale…
– Jasne, że dam! – zapewniłam go.
Zmieniliśmy się miejscami i usiadłam za kierownicą
Droga była pusta, długie światła zapewniały dobrą widoczność, jechało mi się dobrze. Aż za dobrze… Nie wiem, czy to jednostajny szpaler drzew rosnących przy szosie, czy też monotonia nocnej ciszy podziałały na mnie tak usypiająco… Obudził mnie wstrząs i głuchy trzask gniecionego metalu. Spojrzałam przed siebie. Tam, gdzie powinna być dość długa maska naszego auta, teraz znajdowały się harmonijka złomu i gruby pień. Oszołomiona przez dłuższą chwilą nie mogłam zrozumieć, co się właściwie stało. Czemu stoimy i parkujemy w drzewie, a bok samochodu od strony pasażera jest kompletnie zmiażdżony.
– Elka? Wszystko w porządku? – dobiegło mnie z tyłu pytanie wystraszonego męża.
Niemalże równocześnie z nim rozległ się inny głos:
– Nic się nie stało? – pogięte drzwi wozu próbował otwierać obcy mężczyzna.
– Jechałem za panią – wyjaśnił – i widziałem, co się działo. Jechała pani niepewnie, potem nagle zjechała na pobocze. Byłem pewien, że kierowca przysypia. Chciałem nawet zatrąbić, ale bałem się, że nagle obudzony spanikuje i zrobi coś jeszcze głupszego… – bezradnie rozłożył ręce. – Wybrałem mniejsze zło. Samochód jechał stosunkowo wolno, widziałem, że pasażera nie ma, więc miałem nadzieję, że skończy się na stłuczce – tłumaczył swoje postępowanie, pomagając mi wydostać się z auta.
W tym czasie Leszek już samodzielnie wygramolił się na zewnątrz. Kiedy zobaczyłam ogrom strat, rozpłakałam się. Szlochałam jak dziecko.
– Eluś, skarbie, nic się nie stało, grunt, że żyjemy – uspokajał mnie Leszek, tuląc w ramionach.
– Ale mogło się stać! – trzęsłam się jak osika. – I to z mojej winy! Co mnie podkusiło, żeby prowadzić, do tego nocą? – poniewczasie wyrzucałam sobie lekkomyślność, która mogła doprowadzić do tragedii.
Gdyby samochód zjechał na sąsiedni pas i doszłoby do czołówki, najprawdopodobniej oboje z Leszkiem już byśmy nie żyli.
– Co ja narobiłam? – lamentowałam. – Przepraszam cię, już nigdy więcej nie siądę za kierownicą, przysięgam…!
– Kochanie, to mogło się zdarzyć każdemu. A jeśli już mowa o winie, to raczej ja ją ponoszę. Nie powinienem się zgodzić na twoją propozycję – dodał wielkodusznie, widząc, że odpowiedzialność za wypadek bardzo mnie dołuje.
Uznałam, że mąż jest najlepszym człowiekiem na świecie
– Jesteś bardzo kochany. Każdy inny facet w nieskończoność robiłby mi wymówki, że rozbiłam mu samochód.
– A ja nie będę – zapewnił mnie z łobuzerskim błyskiem w oczach – bo moja żona jest dla mnie ważniejsza od samochodu.
Dotrzymał obietnicy. Nigdy słowem nie napomknął o przyczynie wypadku, nikomu nie zdradził, że to ja wtedy prowadziłam samochód i że przeze mnie nasze nowiutkie auto trafiło do kasacji. Podziwiałam go za to i byłam mu wdzięczna. Wiedziałam, że ja w takich sytuacjach mam zwyczaj marudzić, roztrząsać i analizować w nieskończoność. Ponieważ męczyło mnie poczucie winy, parę razy wracałam do tematu wypadku.
– Masz do mnie żal? – pytałam i obserwowałam, czy nie zauważę na twarzy męża grymasu złości.
– O co? Jesteś najlepszą żoną, jaką mogłem sobie wymarzyć.
– O ten rozbity samochód…
– Oj, Elka, a ty znowu o tym samym. Po prostu się stało. Było, minęło… Mamy nowy i nie rozumiem tylko, dlaczego nie chcesz nim jeździć.
Rzeczywiście, po tamtym wypadku miałam opór przed prowadzeniem auta, mimo iż Leszek usilnie mnie do tego namawiał. Na szczęście w końcu się przełamałam, a do zderzenia z drzewem więcej nie wracaliśmy.
Minęło kilka lat i na urodziny kupiłam mężowi rower
Chciałam, żeby prowadził zdrowy tryb życia i po siedzącej pracy zażywał trochę ruchu. Polubił te rowerowe przejażdżki i wybierał się na swoim „rumaku” po zakupy lub do kolegów na karty. Z jednego takiego spotkania wrócił mocno wzburzony.
– Rower mi ukradli! – oznajmił od progu. – Zostawiłem go na chwilę przed domem Wieśka, a kiedy wróciłem, już go nie było…
– Leszek! Jak mogłeś? Pewnie nawet go nie przypiąłeś! – zdenerwowana incydentem momentalnie zaczęłam robić mu wymówki. – Przecież taki wyczynowy rower to łakoma rzecz. Jesteś taki nieodpowiedzialny, normalnie jak dziecko! – nakręcałam się. – A wystarczyło pomyśleć. Przecież mogłeś wprowadzić go na korytarz u Wieśka. Nie mogę pojąć, jak mogłeś być tak beztroski. Zgłosiłeś to chociaż na policję? Głowę daję, że nie…
Ów słowotok przerwało mi pełne urazy i niedowierzania spojrzenie Leszka.
– Elka… jak możesz? – Głos mu się łamał. – To ja nigdy złego słowa ci nie powiedziałem, gdy skasowałaś samochód, a ty… o głupi rower…
Nie dokończył, odwrócił się i rozżalony poszedł do pokoju. A mnie zalała fala wstydu. Zachowałam się okropnie i, co gorsza, nie miałam nic na swoje usprawiedliwienie. Przysiadłam na krzesełku, na którym siadaliśmy przy wkładaniu butów, i zaczęłam analizować swoje jędzowate zachowanie. Długo tak siedziałam i trawiłam scenę, którą urządziłam mężowi.
Dlaczego nie umiałam zdobyć się na słowa pocieszenia?
Czemu nie umiałam powściągnąć złośliwego języka albo przejść nad zdarzeniem do porządku dziennego? Stało się i już. Dlaczego – tak jak Leszek wtedy – nie powiedziałam mu: „Przykre, ale to tylko rower. Kupimy nowy, nie martw się”. Przecież kocham swego męża, więc dlaczego przysparzam mu dodatkowych trosk? Co mnie upoważnia do czynienia mu uwag i robienia wyrzutów? Zwłaszcza że sama nie jestem doskonałością. Rozmyślania nad własnym, wybuchowym charakterem nie były miłe, ale pomogły mi go zrozumieć.
Moje gwałtowne, nieprzemyślane perory były metodą na rozładowanie narastającego we mnie napięcia, reakcją na nagłe, nieprzyjemne wiadomości, z którymi nie potrafiłam sobie poradzić. I właśnie z poczucia bezradności wylewałam z siebie potoki nieprzyjemnych słów. Uzmysłowiwszy sobie, jak to działa, postanowiłam, że koniec z tym. Mój mąż nie może być emocjonalnym śmietnikiem, na który będę wywalać to, co mnie w danej chwili uwiera. Dopiero kiedy to wszystko przemyślałam, podniosłam się z miejsca i poszłam do pokoju.
– Przepraszam cię… Wiesz, że wcale tak o tym nie myślę… To nerwy… – plątałam się, próbując wyjaśnić kierujące mną mechanizmy, nad którymi nie do końca potrafiłam zapanować.
– Już dobrze – uśmiechnął się do mnie swoim ciepłym, wyrozumiałym uśmiechem. – Tylko wiesz, serce mnie trochę zabolało i też nie byłem w stanie się opanować.
Kiedy to usłyszałam, przysięgłam sobie, że nigdy, przenigdy nie zrobię mu już żadnej awantury… Dlatego teraz, choć byłam pewna, że moja ulubiona filiżanka Rosenthala rozbiła się w drobny mak, pomyślałam sobie: to tylko filiżanka, kawałek skorupy. W przeciwieństwie do męża, łatwy do zastąpienia. Podniosłam się z fotela i zajrzałam do kuchni. Leszek starannie zbierał z podłogi odłamki. Objęłam go w pasie.
– Kochanie, zostaw, zaraz to zmiotę i wyrzucę. Kawa gotowa? Świetnie! Cieszę się, że wypijemy ją razem…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”