Rodzina i przyjaciele wielokrotnie powtarzali mi, że życie zawodowe nie idzie w parze z życiem małżeńskim i należy rozdzielać te dwa światy. Nie rozumiałam tych opinii. Od zawsze wychodziłam z założenia, że łącząc siły, można zdziałać więcej i jednocześnie ograniczyć koszty. Przekonałam się jednak na własnej skórze, że moi bliscy mieli rację.
Życie pisze różne scenariusze, a miłość nie zawsze trwa wiecznie. Nie zamierzam żyć u boku zdradzającego mnie drania, ale nie chcę też oddawać mu połowy firmy. Nie po to harowałam w pocie czoła, by ten łajdak i jego lala czerpali profity z mojej ciężkiej pracy.
Postanowiliśmy ruszyć przed siebie
Zanim zdecydowaliśmy się prowadzić swój biznes, oboje pracowaliśmy na etacie. Ja byłam projektantką mody, a Piotrek – dyrektorem marketingu. Zarabialiśmy dobrze i właściwie nie musieliśmy niczego zmieniać w naszym życiu zawodowym. Wspólnie doszliśmy jednak do wniosku, że u naszych pracodawców zabrnęliśmy już na sam szczyt piramidy rozwoju.
– Nie sądzisz, że lepiej być kowalem swojego losu, zamiast tkwić do emerytury w tym samym miejscu? – zapytał mnie mąż.
– Myślisz o swoim biznesie?
– O naszym biznesie. Naszym wspólnym.
– Sama nie wiem. To chyba niezbyt dobry czas na zakładanie firmy.
– A kiedy będzie ten właściwy moment? Pomyśl tylko, jesteś utalentowaną projektantką i twoje kolekcje robią furorę. Wierne klientki pójdą za tobą, a z moją wiedzą i umiejętnościami szybko zdobędziemy nowe. Pamiętaj, kto się nie rozwija, ten się cofa.
Namawiał, namawiał i namówił. Postanowiłam, że podejmę wyzwanie i chwycę byka za rogi. Następnego dnia usiedliśmy do biznesplanu. Mieliśmy spore oszczędności, ale to nie wystarczyło na start.
Potrzebowaliśmy zastrzyku gotówki z banku. Tydzień później oboje złożyliśmy wypowiedzenia. Po trzech miesiącach wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Mieliśmy podpisaną umowę ze szwalnią, firmowy butik w Warszawie i gotową pierwszą kolekcję sygnowaną naszym nazwiskiem.
Piotrek miał rację. Stałe klientki, które od lat ubierałam w swoje stylizacje, pozostały mi wierne. Kampania marketingowa ruszyła pełną parą i nasza marka szybko stała się rozpoznawalna. Coraz więcej butików chciało dystrybuować nasze ubrania, ale my wybraliśmy inną drogę. Postanowiliśmy stworzyć własną sieć.
Po 12 miesiącach mieliśmy już punkty w reprezentacyjnych dzielnicach sześciu dużych miast w Polsce. W kolejnym roku ta lista powiększyła się o osiem kolejnych salonów.
Nie prowadziliśmy już małej firmy. Zatrudnialiśmy sztab ludzi. Ja stanęłam na czele działu projektowania i pełniłam funkcję prezesa. Piotrek zajął się zarządzaniem działem promocji i reklamy i usiadł na stołku wiceprezesa.
Pozostałe, w tym dział handlu, księgowości i HR, oddaliśmy w ręce doświadczonych specjalistów. Minął kolejny rok, a nasza marka była już obecna w Anglii, we Francji i Włoszech. Po pięciu latach od dnia zarejestrowania działalności, firma stała już na swoich nogach. Udało się nam spłacić wszystkie kredyty bankowe.
Nie mieliśmy dla siebie dużo czasu
Wiele osób wyobraża sobie, że biznes można prowadzić „z doskoku”, w przerwach między kolejnymi egzotycznymi wycieczkami. Niestety, to tak nie działa. Odkąd założyliśmy swoją firmę, nie mieliśmy nawet jednego dnia urlopu. Pracowaliśmy od świtu do zmierzchu, żeby nasze wspólne dzieło mogło nabrać rozpędu.
To po prostu musiało odbić się na nas. W ciągu dnia zajmowaliśmy się podległymi nam działami i całą firmą. Gdy zastawał nas wieczór, oboje byliśmy już wyczerpani. Siłą rzeczy, w naszej sypialni musiało zrobić się nieco chłodniej.
Nie było jednak tak, że przez cały czas mijaliśmy się z obojętnością. Przecież pozostaliśmy ludźmi mającymi swoje potrzeby. Kochaliśmy się rzadziej niż wcześniej, ale gdy już zbliżaliśmy się do siebie, zawsze dbaliśmy, by było romantycznie i namiętnie. Najwyraźniej mój mąż miał większe potrzeby niż ja, o czym przekonałam się kilka miesięcy temu.
Piotrek zachowywał się podejrzanie
– Nie uwierzysz! – wykrzyczałam podekscytowana, gdy znienacka wpadłam do gabinetu męża.
– Nasz największy konkurent kończy działalność? – zapytał ironicznie.
– Prawie. Ich główna projektantka jest do wzięcia.
Gdy to usłyszał, zakrztusił się kawą.
– Musimy działać! Inne firmy pewnie już się o nią zabijają.
– Ale ja byłam pierwsza. Już się z nią umówiłam na biznes lunch. Za chwilę jadę na lotnisko i wsiadam w samolot do Poznania.
– Masz przygotowaną propozycję?
– Tak, Aneta z księgowości przygotowała mi symulację budżetu. Myślę, że możemy zaoferować jej więcej niż ktokolwiek inny.
– Więc działaj. Wierzę w ciebie – powiedział i dał mi buziaka na szczęście.
– Nie czekaj dziś na mnie. Lunch pewnie przeciągnie się do kolacji, więc przenocuję w Poznaniu i wrócę jutro rano – uprzedziłam.
Spotkanie poszło dokładnie tak, jak sobie zaplanowałam. Niebawem do naszej załogi miała dołączyć jedna z najbardziej utalentowanych projektantek. Wracałam w wyśmienitym nastroju. Przed zameldowaniem się w pracy chciałam jeszcze wejść do domu i wziąć prysznic po podróży. Nagle spostrzegłam Piotrka wychodzącego z hotelu. Spojrzałam na zegarek i pomyślałam, że jest jeszcze za wcześnie na spotkania biznesowe, ale byłam zbyt podekscytowana, żeby się tym przejmować.
Gdy wróciłam do firmy, mój mąż był już u siebie.
– Czy to przypadkiem nie ty wychodziłeś z tego hotelu niedaleko lotniska? – zapytałam.
– Tak, to byłem ja. Miałem spotkanie z prawnikiem w sprawie ochrony patentowej twoich nowych pomysłów.
To wzbudziło moją podejrzliwość. Z prawnikiem zawsze spotyka się w kancelarii albo w swoim gabinecie i nigdy o tak wczesnej porze. Zadzwoniłam do Anety, naszej głównej księgowej. Poleciłam jej przygotować zestawienie wszystkich transakcji firmową kartą kredytową, z której korzystał mój mąż. Okazało się, że Piotr nie zapłacił za śniadanie, a za pokój.
Musiałam tylko potwierdzić swoje podejrzenia
Zadzwoniłam do hotelu. Recepcjonista potwierdził, że rachunek wciąż jest otwarty, a dwuosobowy apartament – zajęty. Skoro mój mąż był w pracy, to kto został w pokoju?
Po południu Piotrek poinformował mnie, że ma zarezerwowane miejsce na konferencji dotyczącej nowych technik promocji w internecie. „Spotkanie odbywa się poza miastem, więc wrócę dopiero jutro” – powiedział. Wcześniej zawsze informował mnie o tym z wyprzedzeniem. Tego dnia zachowywał się jednak podejrzanie. Na tyle podejrzanie, że nie mogłam mieć żadnych wątpliwości w kwestii jego planów.
O 17:00 udałam się do gabinetu Piotra.
– Skarbie, chyba wyjdę dziś trochę wcześniej – poinformowałam go.
– Wszystko w porządku? – zapytał z troską w głosie.
– Właściwie to nie. Mam atak migreny. Muszę wziąć tabletkę i położyć się do łóżka.
– Zamówić ci taksówkę?
– Nie, mogę prowadzić. Baw się dobrze na konferencji.
– Dziękuję, kotku. Leć już i odpocznij.
To było kłamstwo. Nie bolała mnie głowa. Zamiast do domu, pojechałam pod tamten hotel i zaparkowałam w dyskretnej uliczce nieopodal, skąd miałam doskonały widok na front. Przeczucie mnie nie zawiodło. Niecałą godzinę później zjawił się Piotr. Wcześniej łudziłam się jeszcze, że można to wszystko jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Byłam jednak naiwna.
Następnego dnia z samego rana udałam się pod hotel i zaparkowałam w tym samym miejscu. O dziewiątej z budynku wyszedł mój mąż, a wraz z nim młoda dziewczyna. Nie mogłam uwierzyć. To była Aśka, którą miesiąc wcześniej osobiście przyjęłam na praktyki! Piotr wsadził ją do taksówki i czule pocałował na pożegnanie. Następnie wsiadł do swojego samochodu i udał się w stronę domu.
Miałam ochotę pojechać za nim i zrobić mu awanturę, jakiej jeszcze nie przeżył. Na szczęście natychmiast do głosu doszedł mój rozsądek. Jeżeli dojdzie do rozwodu... nie, żadne jeżeli. Gdy już dojdzie do rozwodu, będę musiała oddać mu część firmy albo spłacić go. To mogłoby mnie zrujnować. Nie po to harowałam, żeby teraz wszystko stracić. Ten biznes jest dla mnie jak dziecko. Zanim spakuję walizki temu draniowi, najpierw będę musiała wymyślić, jak wymiksować go z naszego wspólnego interesu.
Umówiłam się z najlepszym ekspertem ze współpracującej z nami kancelarii podatkowej i pojechałam na spotkanie. Doradził mi, żebyśmy rozwiązali spółkę i zawiązali dwie odrębne działalności. „Jeżeli Piotr zarejestruje firmę zajmującą się promocją i dalej będziecie działać razem na zasadach współpracy, sporo zaoszczędzicie” – doradził mi.
Świetnie, pieniądze to argument, który na pewno do niego przemówi. Stracę dział marketingu, ale szybko go odbuduję. To lepsze niż utrata połowy firmy. Ja zostanę ze swoim biznesem, a on z niczym i wcale nie jest mi przykro z tego powodu. Zasłużył sobie.
Czytaj także:
„Na emeryturze miałam szaleć, jakby jutra miało nie być. Chciałam wyjść do ludzi, a wylądowałam w pieluchach”
„Panna próbowała wrobić mnie w dziecko. Powinienem ją pogonić, ale zakochałem się jak szczeniak. Nie wiem, co robić”
„Jestem babcią na pełen etat. Piorę, sprzątam, gotuję. Jak tak dalej pójdzie, to wnuki zaczną do mnie mówić >>mamo<<”