„Mąż we mnie nie wierzył i podcinał mi skrzydła. Powinnam wierzyć w siebie i słuchać swojego serca”

kobieta zaczęła działalność fot. Adobe Stock, goodluz
„Najważniejsze w życiu jest robić to, co się lubi. A jak jeszcze dostaje się za to pieniądze, to nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Ja sama zorganizowałam sobie taką pracę. Moim zdaniem, jak się chce, to można, jestem na to najlepszym dowodem. No bo skoro stara baba ze wsi dała radę – i marzenia spełnić, i zarobić sobie – to chyba każdy może”.
/ 18.05.2023 08:30
kobieta zaczęła działalność fot. Adobe Stock, goodluz

Mieszkam na wsi. Tu się urodziłam i nigdy nie miałam pomysłu, żeby szukać szczęścia gdzie indziej. A dużo osób wyjechało. Nasza wioska zawsze była mała – ot, kilkanaście domów rozrzuconych na skraju pól i lasów. Kiedyś co prawda mieszkało tu sporo ludzi, w każdej chałupie przynajmniej po sześcioro dzieci, ale większość uciekła do miasta. Ja sama mam czworo rodzeństwa, a tylko ja i siostra zostałyśmy na wsi. Reszta porozjeżdżała się po świecie. W ogóle w naszej wsi młodych niewielu zostało.

My mieliśmy pole i warsztat samochodowy – mój mąż jest mechanikiem. Kiedyś pracował w POM-ie, potem założył własny interes. No i w polu pracował, chociaż zbyt dużo ziemi nie mieliśmy. Jak się czasy zmieniły, to już w ogóle przestaliśmy cokolwiek na sprzedaż uprawiać, tyle co dla siebie i dla zwierzyny na zimę. A żyliśmy z tego, co Janek w warsztacie zarobił.

Ale kiedy dzieci podrosły, postanowiłam wykorzystać tę ziemię. Młodzi nie byli zainteresowani – córka skończyła fryzjerstwo i otworzyła swój salonik, a syn poszedł w ślady ojca i w silnikach dłubał. A ja… założyłam plantację malin. Chociaż mi odradzali.

– Chodzić przy tym trzeba, no i znać się na tym – mówił mój mąż.

– Mamo, przecież musiałabyś jakiś kontrakt podpisać z większą firmą, bo kto to kupi od ciebie? A na bazarku z przyczepką nie staniesz chyba, nie? No i z tego trzeba się rozliczać – trzeźwo zauważył mój syn.

– Ludzi będziesz musiała zatrudnić, kto to zerwie? – ostrzegała córka.

Ale ja już decyzję podjęłam. Tym bardziej że pomysł nie wziął się znikąd – sąsiadka wyjeżdżała i likwidowała ogród, zaoferowała mi 20 sadzonek zupełnie za darmo.

– One się same rozmnażają, co roku muszę usuwać – powiedziała. – Tyle że to późna odmiana.

Było mi wszystko jedno, czy późna, czy wczesna, chciałam coś robić. A uprawa malin wydawała mi się pomysłem w sam raz na moje możliwości. Na wszelki wypadek postanowiłam jednak sprawdzić, co z tymi wszystkimi formalnościami, o których mówiły moje dzieci. Pojechałam do urzędu gminy i okazało się, że niestety miały rację. Ale dowiedziałam się także innych rzeczy…

– Jeżeli chce pani prowadzić taką działalność, to zaczynamy właśnie kursy, które się przydadzą – powiedziała urzędniczka, podsuwając mi jakieś ulotki. – Kurs komputerowy i przedsiębiorczości.

– Ale ile to kosztuje? – zapytałam z pewną obawą.

– Nic, to idzie z dotacji – uśmiechnęła się do mnie pani. – Co jakiś czas mamy takie oferty, trzeba się tylko na bieżąco dowiadywać.

Zachęciła mnie. I chociaż nie było łatwo, bo ktoś musiał mnie na te kursy podrzucać do miasta, to jednak udało mi się je skończyć. Załapałam się też na kolejne i wtedy w mojej głowie narodził się nowy pomysł.

Bez ich pomocy nic bym nie zrobiła

Dowiedziałam się, że gmina przeznacza sporo pieniędzy na rozwój regionalny oraz wsparcie własnych inicjatyw. A ja zawsze interesowałam się naszą tradycją i kulturą. Od dziecka, a potem jako dorosła już mężatka, tańczyłam w zespole ludowym. Potem jeszcze kilka razy byłam zapraszana do naszego domu kultury, pokazywałam wszystkim chętnym, jak haftuję i robię koronki. Jak dzieci przyszły na świat, to nie miałam już na to czasu. Szkoda, bo bardzo to lubiłam. A gdyby tak do tego wrócić?

Zaczęłam szukać informacji, jak coś podobnego rozkręcić. No, nie powiem, trochę czasu mi to zajęło, bo przecież nie znam się na tych wszystkich procedurach i formalnościach. A w rodzinie też nie miałam kogo się poradzić w tych sprawach. Ale muszę przyznać, że panie z urzędu stanęły na wysokości zadania. Wszystko mi wytłumaczyły. Bez ich pomocy nic bym nie zrobiła.

Najpierw musiałam skrzyknąć kilka osób, żeby założyć koło gospodyń wiejskich. W urzędzie powiedzieli, że najprościej będzie zacząć od szykowania potraw regionalnych.

– Może pani organizować warsztaty – podpowiedzieli. – A jeżeli się przyjmą, to może pani rozszerzyć działalność na tańce czy rzemiosło. A we wniosku od razu zaznaczymy, że chodzi o rozwój tradycji regionalnych…

– Ale te warsztaty to jak mam zorganizować? – nie rozumiałam. – Przecież musiałabym wynajmować jakąś kuchnię… A skąd ja na to wezmę?

– Będzie dotacja – usłyszałam.

– Właśnie na takie rzeczy. I najlepiej, żeby najpierw skończyła pani kurs, jak prowadzić księgowość i rozliczać się z dotacji. On też jest bezpłatny.

Prawdę mówiąc, kiedy teraz przypominam sobie tamte chwile, to aż jestem z siebie dumna, że ze wszystkim dałam sobie radę. Dzięki temu moje nudne w sumie życie zmieniło się o 180 stopni. Zaczęłam codziennie korzystać z komputera, nauczyłam się prowadzić rachunki, ogarnęłam te wszystkie formalności… Dużo tego było, ale na szczęście się udało.

Najtrudniej było chyba namówić do współpracy sąsiadki.

– A daj spokój, Alinko, człowiek urabia sobie ręce po łokcie na gospodarstwie, to jak ma mieć jeszcze chęć i głowę do dodatkowej roboty? – prychnęła moja koleżanka, Wandzia. – A poza tym, na co mi te warsztaty? Co to ja pierogów lepić nie umiem?

– Ale właśnie o to chodzi – przekonywałam. – Przecież my te nasze wyroby możemy sprzedawać, na jarmarku pokazywać… Pamiętasz, jak nasze mamy cebularze na targu sprzedawały dawno temu?

– No jasne! A my zawsze tak kombinowałyśmy, żeby im coś podkraść – uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Ale to inne czasy były, daj spokój.

– Trzeba do tego wrócić – upierałam się. – Mówię ci, możemy to zrobić.

– A niby jak to wszystko opłacimy, co? – nie chciała mnie słuchać. – Ludzie nie mają co do gara włożyć, każdy grosz się liczy, myślisz, że ci na te twoje warsztaty każdy mąkę i jaja przyniesie? Albo może i kiełbasę do forszmaku?

– Ale właśnie o to chodzi, że żadnych pieniędzy na to nie trzeba wydawać, a może i coś zarobimy – tłumaczyłam.

To było najtrudniejsze do zrozumienia. No bo jak to? Żeby gmina pieniądze na takie rzeczy dawała. To nie mieściło się im w głowie.

– Ty naprawdę wierzysz, że my będziemy kucharzyć i zabawy sobie urządzać, a ktoś za to zapłaci? – śmiały się moje koleżanki.

– Jak tradycję będziemy rozwijać, to tak – kręciłam głową, nie wiedząc, jak im to wytłumaczyć. – W przedszkolach, szkołach będziemy pokazywać, w domu kultury warsztaty zrobimy… Ja to i do tańca wrócić bym chciała!

– Tyś, Alinko, na stare lata całkiem sfiksowała – orzekły.

A jednak lata przyjaźni i upór przyniosły efekt

Dziewczyny zgodziły się zaangażować. Na początku podchodziły do sprawy dosyć nieufnie, ale jak raz urządziłam andrzejki, a potem jeszcze sylwestra i karnawał z przyśpiewkami, to się rozruszały. Trochę jeszcze wstydziły się, jak pierwszy raz do szkoły poszłyśmy czy w domu kultury miałyśmy nasze produkty na jasełka pokazywać. Ale i przez to jakoś przeszłyśmy.

Powoli wieś przyzwyczajała się do naszej działalności. Kiedyś, jak próbowałyśmy przypomnieć sobie nasze tańce ludowe, na salę gimnastyczną, gdzie ćwiczyłyśmy, wszedł nasz były sołtys, Janusz Matusiak.

– Tańczyłem i ja kiedyś, a co to za korowody bez chłopa? – stwierdził.

Za nim poszli inni. Dziś działamy już prężnie. Mały ten nasz zespół, tylko tu u nas w regionie nas znają, ale nie ma zabawy czy święta, na które by nas nie zapraszano. A przede wszystkim, mamy co robić i robimy to, co lubimy!

A i parę groszy zawsze skapnie. Bo niektóre z naszych kobitek zaczęły sobie dorabiać. Lepią pierogi na zamówienie, na święta i wesela ciasta pieką. Pomogłam im, pokazałam, jak działalność otworzyć, parę namówiłam, żeby kursy z rachunkowości porobiły. Bały się, ale je przekonałam.

– Same nie jesteście – mówiłam.

– A i nie głupsze przecież ode mnie, a skoro ja dałam radę, to i wy też sobie poradzicie. Nie ma się czego bać.

Przyznać się muszę, że dumna z siebie jestem. Bo po prawdzie, to dzięki mnie w naszej wsi, a także w kilku okolicznych, biedy nie ma i coś się dzieje. Ludzie uwierzyli, że można być na swoim i coś zarobić. Pewnie, że kokosów z tego nie ma, ale na chleb starczy, a przecież o to chodzi!

Czytaj także:
„Zbierałam szczękę z podłogi, gdy w kopertach ślubnych znalazłam pocięte gazety. Skąpstwo męża zniszczyło moje wesele”
„Po latach rozłąki uwiodła mnie była żona. Zaraz potem oznajmiła, że jest w ciąży. Boję się, że ona coś knuje”
„Boję się przyznać mężowi, co zrobiłam naszemu dziecku. Czuję, że poległam jako matka”

Redakcja poleca

REKLAMA