Mieszkam na wsi. Tu się urodziłam i nigdy nie miałam pomysłu, żeby szukać szczęścia gdzie indziej. A dużo osób wyjechało. Nasza wioska zawsze była mała – ot, kilkanaście domów rozrzuconych na skraju pól i lasów. Kiedyś co prawda mieszkało tu sporo ludzi, w każdej chałupie przynajmniej po sześcioro dzieci, ale większość uciekła do miasta. Ja sama mam czworo rodzeństwa, a tylko ja i siostra zostałyśmy na wsi. Reszta porozjeżdżała się po świecie. W ogóle w naszej wsi młodych niewielu zostało.
My mieliśmy pole i warsztat samochodowy – mój mąż jest mechanikiem. Kiedyś pracował w POM-ie, potem założył własny interes. No i w polu pracował, chociaż zbyt dużo ziemi nie mieliśmy. Jak się czasy zmieniły, to już w ogóle przestaliśmy cokolwiek na sprzedaż uprawiać, tyle co dla siebie i dla zwierzyny na zimę. A żyliśmy z tego, co Janek w warsztacie zarobił.
Ale kiedy dzieci podrosły, postanowiłam wykorzystać tę ziemię. Młodzi nie byli zainteresowani – córka skończyła fryzjerstwo i otworzyła swój salonik, a syn poszedł w ślady ojca i w silnikach dłubał. A ja… założyłam plantację malin. Chociaż mi odradzali.
– Chodzić przy tym trzeba, no i znać się na tym – mówił mój mąż.
– Mamo, przecież musiałabyś jakiś kontrakt podpisać z większą firmą, bo kto to kupi od ciebie? A na bazarku z przyczepką nie staniesz chyba, nie? No i z tego trzeba się rozliczać – trzeźwo zauważył mój syn.
– Ludzi będziesz musiała zatrudnić, kto to zerwie? – ostrzegała córka.
Ale ja już decyzję podjęłam. Tym bardziej że pomysł nie wziął się znikąd – sąsiadka wyjeżdżała i likwidowała ogród, zaoferowała mi 20 sadzonek zupełnie za darmo.
– One się same rozmnażają, co roku muszę usuwać – powiedziała. – Tyle że to późna odmiana.
Było mi wszystko jedno, czy późna, czy wczesna, chciałam coś robić. A uprawa malin wydawała mi się pomysłem w sam raz na moje możliwości. Na wszelki wypadek postanowiłam jednak sprawdzić, co z tymi wszystkimi formalnościami, o których mówiły moje dzieci. Pojechałam do urzędu gminy i okazało się, że niestety miały rację. Ale dowiedziałam się także innych rzeczy…
– Jeżeli chce pani prowadzić taką działalność, to zaczynamy właśnie kursy, które się przydadzą – powiedziała urzędniczka, podsuwając mi jakieś ulotki. – Kurs komputerowy i przedsiębiorczości.
– Ale ile to kosztuje? – zapytałam z pewną obawą.
– Nic, to idzie z dotacji – uśmiechnęła się do mnie pani. – Co jakiś czas mamy takie oferty, trzeba się tylko na bieżąco dowiadywać.
Zachęciła mnie. I chociaż nie było łatwo, bo ktoś musiał mnie na te kursy podrzucać do miasta, to jednak udało mi się je skończyć. Załapałam się też na kolejne i wtedy w mojej głowie narodził się nowy pomysł.
Bez ich pomocy nic bym nie zrobiła
Dowiedziałam się, że gmina przeznacza sporo pieniędzy na rozwój regionalny oraz wsparcie własnych inicjatyw. A ja zawsze interesowałam się naszą tradycją i kulturą. Od dziecka, a potem jako dorosła już mężatka, tańczyłam w zespole ludowym. Potem jeszcze kilka razy byłam zapraszana do naszego domu kultury, pokazywałam wszystkim chętnym, jak haftuję i robię koronki. Jak dzieci przyszły na świat, to nie miałam już na to czasu. Szkoda, bo bardzo to lubiłam. A gdyby tak do tego wrócić?
Zaczęłam szukać informacji, jak coś podobnego rozkręcić. No, nie powiem, trochę czasu mi to zajęło, bo przecież nie znam się na tych wszystkich procedurach i formalnościach. A w rodzinie też nie miałam kogo się poradzić w tych sprawach. Ale muszę przyznać, że panie z urzędu stanęły na wysokości zadania. Wszystko mi wytłumaczyły. Bez ich pomocy nic bym nie zrobiła.
Najpierw musiałam skrzyknąć kilka osób, żeby założyć koło gospodyń wiejskich. W urzędzie powiedzieli, że najprościej będzie zacząć od szykowania potraw regionalnych.
– Może pani organizować warsztaty – podpowiedzieli. – A jeżeli się przyjmą, to może pani rozszerzyć działalność na tańce czy rzemiosło. A we wniosku od razu zaznaczymy, że chodzi o rozwój tradycji regionalnych…
– Ale te warsztaty to jak mam zorganizować? – nie rozumiałam. – Przecież musiałabym wynajmować jakąś kuchnię… A skąd ja na to wezmę?
– Będzie dotacja – usłyszałam.
– Właśnie na takie rzeczy. I najlepiej, żeby najpierw skończyła pani kurs, jak prowadzić księgowość i rozliczać się z dotacji. On też jest bezpłatny.
Prawdę mówiąc, kiedy teraz przypominam sobie tamte chwile, to aż jestem z siebie dumna, że ze wszystkim dałam sobie radę. Dzięki temu moje nudne w sumie życie zmieniło się o 180 stopni. Zaczęłam codziennie korzystać z komputera, nauczyłam się prowadzić rachunki, ogarnęłam te wszystkie formalności… Dużo tego było, ale na szczęście się udało.
Najtrudniej było chyba namówić do współpracy sąsiadki.
– A daj spokój, Alinko, człowiek urabia sobie ręce po łokcie na gospodarstwie, to jak ma mieć jeszcze chęć i głowę do dodatkowej roboty? – prychnęła moja koleżanka, Wandzia. – A poza tym, na co mi te warsztaty? Co to ja pierogów lepić nie umiem?
– Ale właśnie o to chodzi – przekonywałam. – Przecież my te nasze wyroby możemy sprzedawać, na jarmarku pokazywać… Pamiętasz, jak nasze mamy cebularze na targu sprzedawały dawno temu?
– No jasne! A my zawsze tak kombinowałyśmy, żeby im coś podkraść – uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Ale to inne czasy były, daj spokój.
– Trzeba do tego wrócić – upierałam się. – Mówię ci, możemy to zrobić.
– A niby jak to wszystko opłacimy, co? – nie chciała mnie słuchać. – Ludzie nie mają co do gara włożyć, każdy grosz się liczy, myślisz, że ci na te twoje warsztaty każdy mąkę i jaja przyniesie? Albo może i kiełbasę do forszmaku?
– Ale właśnie o to chodzi, że żadnych pieniędzy na to nie trzeba wydawać, a może i coś zarobimy – tłumaczyłam.
To było najtrudniejsze do zrozumienia. No bo jak to? Żeby gmina pieniądze na takie rzeczy dawała. To nie mieściło się im w głowie.
– Ty naprawdę wierzysz, że my będziemy kucharzyć i zabawy sobie urządzać, a ktoś za to zapłaci? – śmiały się moje koleżanki.
– Jak tradycję będziemy rozwijać, to tak – kręciłam głową, nie wiedząc, jak im to wytłumaczyć. – W przedszkolach, szkołach będziemy pokazywać, w domu kultury warsztaty zrobimy… Ja to i do tańca wrócić bym chciała!
– Tyś, Alinko, na stare lata całkiem sfiksowała – orzekły.
A jednak lata przyjaźni i upór przyniosły efekt
Dziewczyny zgodziły się zaangażować. Na początku podchodziły do sprawy dosyć nieufnie, ale jak raz urządziłam andrzejki, a potem jeszcze sylwestra i karnawał z przyśpiewkami, to się rozruszały. Trochę jeszcze wstydziły się, jak pierwszy raz do szkoły poszłyśmy czy w domu kultury miałyśmy nasze produkty na jasełka pokazywać. Ale i przez to jakoś przeszłyśmy.
Powoli wieś przyzwyczajała się do naszej działalności. Kiedyś, jak próbowałyśmy przypomnieć sobie nasze tańce ludowe, na salę gimnastyczną, gdzie ćwiczyłyśmy, wszedł nasz były sołtys, Janusz Matusiak.
– Tańczyłem i ja kiedyś, a co to za korowody bez chłopa? – stwierdził.
Za nim poszli inni. Dziś działamy już prężnie. Mały ten nasz zespół, tylko tu u nas w regionie nas znają, ale nie ma zabawy czy święta, na które by nas nie zapraszano. A przede wszystkim, mamy co robić i robimy to, co lubimy!
A i parę groszy zawsze skapnie. Bo niektóre z naszych kobitek zaczęły sobie dorabiać. Lepią pierogi na zamówienie, na święta i wesela ciasta pieką. Pomogłam im, pokazałam, jak działalność otworzyć, parę namówiłam, żeby kursy z rachunkowości porobiły. Bały się, ale je przekonałam.
– Same nie jesteście – mówiłam.
– A i nie głupsze przecież ode mnie, a skoro ja dałam radę, to i wy też sobie poradzicie. Nie ma się czego bać.
Przyznać się muszę, że dumna z siebie jestem. Bo po prawdzie, to dzięki mnie w naszej wsi, a także w kilku okolicznych, biedy nie ma i coś się dzieje. Ludzie uwierzyli, że można być na swoim i coś zarobić. Pewnie, że kokosów z tego nie ma, ale na chleb starczy, a przecież o to chodzi!
Czytaj także:
„Zbierałam szczękę z podłogi, gdy w kopertach ślubnych znalazłam pocięte gazety. Skąpstwo męża zniszczyło moje wesele”
„Po latach rozłąki uwiodła mnie była żona. Zaraz potem oznajmiła, że jest w ciąży. Boję się, że ona coś knuje”
„Boję się przyznać mężowi, co zrobiłam naszemu dziecku. Czuję, że poległam jako matka”