– Kotku, przecież twoja siostra nosi identyczny rozmiar jak ty. Nie możesz pożyczyć od niej butów? – mój narzeczony skrzywił się, kiedy pokazałam mu w katalogu moje wymarzone pantofelki ślubne.
– Ona jest ode mnie niższa, a jej mąż wyższy od ciebie – westchnęłam. – Miała obcasy, w których bym cię przewyższyła o pół głowy…
– Hm… – Czarek się zasępił.
Wiedziałam, że pozwoli mi kupić te buty
No, może nie akurat te, ale przynajmniej nowe. Nie chciałam iść do ołtarza w używanych butach, to takie dziwne? Z Cezarym znaliśmy się od pięciu lat, parą byliśmy od czterech. Znałam go, akceptowałam jego wady, ignorowałam denerwujące nawyki. Wiedziałam, że ma złote serce, naprawdę mnie kocha i będzie wspaniałym ojcem. Czasem jednak jedna rzecz doprowadzała mnie do szału. Jego oszczędność.
– Właściwie to gdzie się kończy oszczędność, a zaczyna skąpstwo? – zapytałam kiedyś siostry. – Bo mam wrażenie, że Czarek powoli przekracza tę granicę.
– Ale przecież on żałuje nie tylko tobie – wyrwało się Izie i zaraz zakryła dłonią usta. – Yyy… chciałam powiedzieć, że oszczędza też na swoich przyjemnościach, ubraniach i w ogóle…
To była prawda. Czarek prawie w ogóle nie wydawał na siebie pieniędzy. Wszystko chomikował na koncie, a na co dzień chodził w tych samych spodniach i dwóch koszulach na zmianę.
– Musimy mieć na wkład własny – tłumaczył mi i brzmiało to rozsądnie. – Potem trzeba będzie wyposażyć mieszkanie, kupić meble… Pieniądze łatwo wydać, zapewniam cię, trudniej zebrać.
Niby miał rację, ale przecież nie można żyć wyłącznie myśleniem o przyszłości. Jasne, to super, że będziemy mieć szafki w stylu prowansalskim w kuchni za pięć lat, ale nie pomagało mi to na burczenie w brzuchu, kiedy szłam głodna przez miasto.
– Bez sensu jest jeść na mieście – przekonywał mnie narzeczony. – Za godzinę będziemy w domu, zrobisz sobie kanapki.
Tak więc nie jadaliśmy na mieście, nie pijaliśmy kawy w kawiarniach i nie chodziliśmy do kina, bo przecież „wszystko w końcu będzie w telewizji”. Ale kiedy zaczął przymierzać się do cięć kosztów naszego wesela, powiedziałam veto!
– Marzyłam o tym dniu, od kiedy skończyłam pięć lat! – oznajmiłam stanowczo. – Będę mieć taką suknię, jaką chcę, nowe buty i welon do ziemi. A ty będziesz musiał kupić nowy garnitur!
Bardzo go ta moja stanowczość unieszczęśliwiała, jednak poza sporami o pieniądze, naprawdę fajnie się między nami układało. Potrafiliśmy godzinami rozmawiać o wszystkim i o niczym, śmialiśmy się z tych samych dowcipów, mieliśmy masę prywatnych żartów. Lubiliśmy razem biegać i ogólnie ceniliśmy zdrowy i aktywny styl życia. To wszystko sprawiało, że jego skłonność do oszczędzania byłam skłonna traktować z wyrozumiałością, zwłaszcza że nie jest to największa możliwa wada.
No chyba, że chodzi o ślub
Bo odkryłam, że w tej sprawie jestem bezkompromisowa.
– Musimy mieć zawodowego fotografa! – krzyknęłam, kiedy Czarek zaproponował, by zdjęcia robił jego młodszy brat.
Aparatem automatycznym.
– To pamiątka na całe życie! Nasze dzieci będą to oglądały, nasze wnuki… Będą stały na kominku i wszyscy będą je podziwiać!
– Nasze wnuki? – zdziwił się Czarek. – Na kominku?
– Nie wnuki! Zdjęcia! – parsknęłam zniecierpliwiona, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że mnie wkręca.
Jasne, obrócenie sprawy w żart pomogło rozładować napięcie, ale problem pozostał. Czarek stanowczo odrzucał konieczność płacenia komuś czterech tysięcy złotych za kilka godzin pracy. Ja z kolei nie zamierzałam ryzykować, że naszą pamiątką po ślubie będą rozmazane, źle naświetlone i skadrowane zdjęcia, na których będę wyglądała jak przestraszona Fizia Pończoszanka, bo na ogół taki efekt dawały moje rude włosy i światło flesza.
– Mam! Znalazłem rozwiązanie! – krzyknął któregoś razu od komputera mój narzeczony. – Będziemy mieć profesjonalne zdjęcia za darmo!
To brzmiało podejrzanie pięknie, ale zerknęłam na ogłoszenie, które znalazł.„Jestem po szkole fotografii, mam profesjonalny sprzęt i zamierzam otworzyć własne studio” – stało w anonsie. „Potrzebuję jednak dobrego portfolio i rekomendacji zadowolonych klientów, by ruszyć z interesem. Właśnie dlatego oferuję moje usługi za darmo, jedynie za „talerzyk” na weselu i zgodę na zamieszczenie fotografii na mojej stronie. Zapraszam! Wy będziecie mieć profesjonalne zdjęcia, a ja szansę na start własnego studio”.
– No, nie wiem… – wahałam się. – Przecież nic o nim nie wiemy. Moglibyśmy wziąć fotografa, który był na ślubie mojej siostry, przynajmniej mamy pewność, że był dobry…
– I wziął cztery koła z górką! – zripostował Czarek. – Ale dobra, sprawdźmy tego tu, niech pokaże dyplom ukończenia tej szkoły i swój sprzęt. Jeśli naprawdę jest, jak pisze, to uważam, że mamy niesamowite szczęście.
Chłopak spotkał się z nami kilka dni później
Naprawdę miał dyplom, zademonstrował nam też swoją lustrzankę z wymiennymi obiektywami. Usadził mnie na balkonie i strzelił parę fotek.
– Najbardziej lubię portrety – powiedział, pokazując mi zdjęcia w aparacie. – Pani jest bardzo fotogeniczna, te kości policzkowe… Pokazałbym panią na zdjęciach jak irlandzką księżniczkę…
To mnie przekonało. Irlandzka księżniczka to zawsze lepiej niż wystraszona Fizia Pończoszanka. Te kilka pstrykniętych od niechcenia fotek też mi się podobało. Chłopak wiedział, jak mnie fotografować, bym ładnie wyglądała. A czy od fotografa można oczekiwać więcej? Trzeba przyznać, że Maks znał się na fotografii i był pełen entuzjazmu. W dniu ślubu jego obiektyw towarzyszył nam od błogosławieństwa rodziców do oczepin.
– Widziałaś fotki? – akurat zdążyłam na moment usiąść, kiedy Czarek wrócił z „obchodu stolików”. – Maks świetnie to wymyślił! Zrobi nam album z najważniejszymi momentami. Chce jeszcze na koniec zrobić nas przy prezentach i w drzwiach, jak udajemy się na noc poślubną. Fajne ma pomysły, nie?
Rzeczywiście, brzmiało to oryginalnie. Kiedy więc nasz paparazzo poprosił o dziesięć minutek na „sesję prezentową”, ochoczo poszliśmy do zamkniętego na klucz pokoju obok głównej sali.
– Świetnie! Stańcie za stołem z pudełkami, ty, Czarek, udawaj, że oglądasz ten mikser, a Dorota… hm, Dorota, pokaż mi, jak się zachwycasz serwisem! – wydawał nam polecenia, a my całkiem dobrze bawiliśmy się, pozując do zdjęć. – Dobra, idealnie! Teraz Dorota, weź plik kopert z pieniędzmi i rozłóż je jak wachlarz, a Czarek niech ci zagląda przez ramię. Drugie ramię, tu zasłaniasz światło. O, tak! Super!
Po jakimś kwadransie trzeba było wracać do gości. Po drodze Maks opowiadał nam o swoich pomysłach na sesję plenerową, którą mieliśmy zrobić następnego dnia. Obiecał, że przywiezie rekwizyty, zaproponował też, żebyśmy wynieśli do ogrodu antyczną sofę, na której będę siedzieć z cudownie rozłożoną suknią.
– Będziesz świetnym fotografem – pochwaliłam go. – Napiszemy ci ekstra opinię, naprawdę cieszymy się, że na ciebie trafiliśmy!
– Moi pierwsi klienci! Zapamiętam was na zawsze! – zapewnił i cyknął nam fotkę z zaskoczenia.
Przy trzecim daniu, mąż szeptem wymusił na mnie zeznanie, że podoba mi się jego oszczędność.
– Widzisz? – machnął widelcem, dumny z siebie. – Nie trzeba przepłacać za usługi, wystarczy tylko pokombinować!
Nie lubiłam tego słowa, więc odwróciłam się, by mój świeżo upieczony mąż nie zauważył, że krzywię usta. Uważałam, że powinniśmy zapłacić Maksowi – może nie tyle, co profesjonalnemu fotografowi, ale na pewno tyle, by był zadowolony. W końcu pracował wiele godzin i wykonał kawał dobrej roboty. Jednak kiedy wspomniałam o tym Czarkowi, w zasadzie mnie wyśmiał.
Powiedział o tym „kombinowaniu”…
– Dobra, kochani – Maks zaczął zbierać się niedługo po oczepinach i torcie. – Usiądę nad tymi zdjęciami i zgram je wam na płytkę. Będziemy w kontakcie! Szampańskiej zabawy!
Nasza szampańska zabawa i pełnia szczęścia trwały równo do piątej nad ranem, kiedy to po pożegnaniu ostatniego gościa poszliśmy do pokoiku z prezentami. Czarek otworzył dwa zamki, które broniły dostępu do tego skarbca i podekscytowani rzuciliśmy się w stronę stołu, a konkretnie leżących na nim kopert.
– Jak myślisz? Będzie na wykończenie mieszkania? – Czarek chwycił koperty.
– Oby… – westchnęłam. – Może nawet wystarczy na małe wakacje? – dodałam z nadzieją.
– No to policzmy! – mąż rozdarł pierwszą kopertę i przez chwilę stał oniemiały.
Rozerwałam kolejną i teraz mnie nogi wrosły w ziemię. Z kilkunastoma kolejnymi było identycznie: wszystkie, zamiast banknotów, miały wewnątrz zgrabnie przycięte kawałki gazet…
– Ktoś je podmienił – grobowym głosem stwierdził oczywistość Czarek. – Ale przecież klucz miałem tylko ja i twój tato… Nikt tutaj nie wchodził!
Nikt poza nami, chciałam powiedzieć i nagle zrozumiałam.
– Maks! – wykrzyknęłam – Tylko on prócz nas i twojego ojca tutaj wchodził! Musiał podmienić koperty, zanim wyszliśmy i zamknęliśmy drzwi na klucz! Masz jego numer?
Oczywiście numer już nie działał. Maks, czy jak on się tam naprawdę nazywał, użył go tylko raz, do początkowego kontaktu z nami. Kiedy zakończył swój przekręt, zniknął razem z naszymi pieniędzmi oraz zdjęciami i ślad po nim zaginął… To był paskudny pierwszy dzień małżeństwa. Byłam wściekła na Czarka, że wpadł na pomysł zatrudnienia nieznajomego człowieka tylko dlatego, że chciał zaoszczędzić na kosztach wesela.
Złościłam się też na siebie, że tak łatwo dałam się przekonać, gdy tylko złodziejaszek połechtał moją próżność… Na szczęście lipny fotograf nie ukradł nam wszystkich pieniędzy – większość kopert, została w kieszeni marynarki naszego świadka. Przyjaciel Czarka zwyczajnie zapomniał, że podczas życzeń wkładał je do dwóch kieszeni i na stole położył tylko część. Co najśmieszniejsze, marynarka wypchana banknotami wisiała niepilnowana na oparciu krzesła, obok którego kręciły się dziesiątki ludzi.
Prawdziwa ironia losu, prawda?
Jakiś miesiąc po weselu odebraliśmy przesyłkę. Była w niej płyta z naszymi zdjęciami oraz liścik: „Drodzy nowożeńcy! Nie szukajcie mnie, bo i tak nie znajdziecie. Jestem zawodowym oszustem, ale swój honor mam, dlatego wysyłam wam zdjęcia. Życzę szczęścia na nowej drodze! Nie kombinujcie zbytnio w życiu, od tego są tacy eksperci jak ja. Co za darmo, to niezdrowo!”.
Od tamtego czasu jesteśmy dużo ostrożniejsi w kontaktach z nowymi ludźmi, ale jest też i inna zmiana: Czarek przestał tak obsesyjnie oszczędzać. Ostatnio nawet zaszalał i zaprosił mnie do restauracji. I to wcale nie najtańszej!
Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”