Konferencja w Gdyni spadła mi jak z nieba. Nie mogłam już wytrzymać w domu, Olek zrobił się nie do zniesienia. Jest moim drugim mężem. Kiedy wychodziłam za niego kilka lat temu, wydawało mi się, że jesteśmy na tyle dojrzali, by uniknąć błędów, które doprowadziły – i jego, i mnie – do rozwodów. W moim przypadku było to zbyt lekkie traktowanie przysięgi małżeńskiej. W jego, że tak powiem, zbyt poważne.
Mogłam się rzecz jasna spodziewać, co mnie czeka, znałam nie tylko historię pierwszego małżeństwa Olka (w każdym razie z grubsza), ale również jego podejście do tej instytucji. Może nawet nie instytucji, ale w ogóle do koncepcji miłosnego związku. Jego zdaniem ludzie, którzy stanowią parę, powinni wszystko robić wspólnie, na ile to jest możliwe. Najlepiej, żeby razem pracowali, bo o wolnym czasie lepiej nie wspominać, oczywiście powinni spędzać go we dwoje.
Po to są parą, a szczególnie małżeńską parą – żeby dzielić życie, wiedzieć o sobie wszystko, mieć wspólnych przyjaciół, wspólne poglądy i marzenia. Wizja Olka, przynajmniej na początku, wcale nie wydała mi się taka zła, nie przypuszczałam nawet, do jakich doprowadzi konsekwencji.
W moim pierwszym małżeństwie było zupełnie inaczej
Janusz miał swoje życie, ja miałam swoje, spotykaliśmy się wieczorami, spędzaliśmy w gronie rodzinnym sobotnie wieczory i nudne niedziele, krótkie wakacje i… to by było na tyle. Janusz miał swoją pracę, swoich kolegów – święta sprawa, swoje sportowe i nie tylko, zajęcia, zakochaną w nim matkę. Ja dom i dzieci, wyłącznie na swojej głowie.
Właściwie nigdy nie mogłam na niego liczyć, bo ilekroć się coś działo, to w pracy był „kocioł” albo mama akurat zachorowała. Wszelkie protesty kończyły się koronnym argumentem – ktoś musi zarabiać na życie. Komuś się coś od tego życia należy, skoro tak ciężko pracuje. Popadałam w coraz większe rozgoryczenie, a w miarę, jak dzieci dorastały, zaczęłam organizować sobie przyjemności na własną rękę. On miał swoich kolegów, ja koleżanki.
Być może w jego przypadku była to cała prawda, choć wątpię, w moim nie za bardzo. Szeroki krąg przyjaciółek służył mi głównie za parawan dla innych spotkań. Rodzina była dla mnie najważniejsza, zawsze, jednak powoli przestawała być w moim życiu jedyna. Stworzyłam sobie własny świat. W pewnym momencie fakt, że żyjemy oddzielnie, że małżeństwo nasze jest fikcją na użytek bliskich, zaczął nam doskwierać.
Trochę to jeszcze trwało, toczyło się siłą inercji, dopóki dzieciaki nie dorosły. Kiedy one poszły w świat, my, ja i Janusz, również – każde w swoją stronę. Kiedy związałam się z Olkiem, najpierw delikatnie, „na próbę”, a potem całkiem poważnie, uznałam, że mam wreszcie to, czego przez całe życie mi brakowało, czyli „prawdziwy” związek, na dobre i złe.
Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i to było piękne
Spotykaliśmy się zaraz po pracy, szliśmy na spacer albo po zakupy, do kina czy z wizytą do znajomych, w weekendy jeździliśmy gdzieś za miasto, choćby niedaleko, byle coś się działo. Opowiadaliśmy sobie wszystko i wszystko o sobie wiedzieliśmy. Nawet do dzieci, i jego, i moich chadzaliśmy razem, albo też one odwiedzały nas. Żadnych sekretów, własnych spraw, wszystko wspólne. Z czasem jednak zaczęłam czuć się z tym trochę nieswojo.
Zauważyłam, że każda próba zrobienia czegokolwiek na własną rękę bardzo się Olkowi nie podoba. Ponieważ sama opowiedziałam Olkowi o koleżankach-parawankach, nie wierzył mi, gdy naprawdę chciałam się spotkać z którąś z nich.
Sama opowiedziałam mu o swoich kochankach, więc wszędzie szukał ich śladu. Dawniej skarżyłam mu się na wieczną nieobecność byłego męża, no to Olek zawsze chciał być przy mnie obecny. Uplotłam sobie sznurek na własną szyję. Bo cudownie jest być razem, ale wszechobecność drugiej osoby w życiu staje się w końcu nie do zniesienia.
– Idę do biblioteki, właśnie dostałam wiadomość, że jest już ta zamówiona książka.
– Pójdę z tobą. Sam chcę coś wypożyczyć. Albo:
– Muszę pojechać do Magdy (to moja córka), prosiła, żebym ufarbowała jej włosy.
– To ja podjadę z tobą i w tym czasie zrobię zakupy. A potem może wpadniemy do Antków, oni tam blisko mieszkają…
I tak w kółko. Moja irytacja budziła w nim zdziwienie i dąsy, które z kolei sprawiały mi przykrość. Nie chciałam zadawać mu bólu, w żaden sposób go krzywdzić, broń Boże. Potrzebowałam tylko trochę więcej powietrza. Doszło do tego, że specjalnie zostawałam dłużej w pracy. To było wyjście najbezpieczniejsze.
– Trzeba to dzisiaj skończyć, szefie? Zostanę.
I telefon do Olka:
– Słuchaj, kochanie, muszę trochę jeszcze posiedzieć, tak strasznie mi przykro! Postaram się szybko uwinąć.
Polubiłam ten czas w biurze, gdy wszyscy już wyszli. Rozsiadałam się wygodnie w fotelu, wyciągałam nogi na całą długość i napawałam się samotnością. Ciszą. Spokojem. Szef szybko zauważył tę moją nadgorliwość. Zawsze miał do mnie słabość, którą trudno mi było odwzajemnić. Szef to szef, lepiej się nie spoufalać. Tymczasem on zostawał po godzinach na co dzień, od zawsze, stary kawaler.
Nie narzucał mi się, absolutnie, siedział w swoim gabinecie, ja w swoim, każde z nas pracowało oddzielnie, jednak nić sympatii grubiała. Właściwie to całkiem miły facet – myślałam sobie. – I przystojny. Trochę ode mnie starszy, ale chyba nie aż tak wiele. Siedem lat? Dziesięć? W naszym wieku to już nie ma znaczenia.
– Pani Teresko, czy dołączy pani do naszej delegacji na konferencję w Gdyni? Tyle serca włożyła pani w ten referat, tak pani zgłębiła temat, że kto jak kto, ale pani musi jechać.
– Rzeczywiście. Tak, chciałabym jechać, myślę, że to będzie dla mnie bardzo interesujące, poszerzy mi horyzonty, zupełnie nowe wyzwanie – plotłam jak nastolatka, cała chyba czerwona, bo kłamałam strasznie.
Tak naprawdę nie obchodziły mnie żadne nowe wyzwania, marzyłam jedynie o tym, by wyrwać się wreszcie spod opiekuńczych skrzydeł męża. Choćby na chwilę. Trzy dni wolności! Noclegi w eleganckim hotelu, codziennie wieczorem bankiet, obrady, owszem, długie i nudne, ale przecież nikt nie będzie mnie pilnował. Delegacja liczy kilka osób, łatwo się zgubić. No i Olka tam nie będzie!
– Wiesz, Tereska, że urodziłem się w Gdyni – mój mąż cedził słowa, jakby zastanawiając się nad czymś.
– Pewnie, że wiem. Ale zdaje się, nie mieszkałeś tam zbyt długo?
Na szczęście nie ma tam również żadnej rodziny, na tyle byłam zorientowana, nie zaskoczyłby mnie niespodzianką.
– Nie, rodzice wywieźli mnie stamtąd w beciku, tata już wtedy dostał pracę w stolicy. Czasem żałuję, chciałbym mieszkać w Gdyni.
– Może spotkam tam twojego ducha.
– Ducha? Przecież ja żyję.
– No ale może jakaś cząstka twojej duszy krąży tam, ponad plażą…
Jakże ja się cieszyłam na ten wyjazd!
Pomyślałam sobie: to początek nowego życia, trampolina. Ucieknę od tej zastałej sadzawki, a jak wrócę, będę już inną osobą. Po prostu nie dam mu się. Nie pozwolę na to, by mnie wciąż kontrolował, pod pozorem wielkiej miłości i jedynie słusznej ideologii związku małżeńskiego. Szykowałam się niczym do wielkiej wyprawy na drugi koniec świata. Ciuchy na obrady, ciuchy na bankiety, coś na wycieczki, które też były w planie – zwiedzanie Gdańska, Półwyspu Helskiego, coś tam jeszcze.
Chciałam sobie zrobić jakąś nową fryzurę, ale bałam się zaryzykować. Całe biuro ogarnęła lekka gorączka, bo wyjeżdżali szefowie, więc zapowiadał się luz. My, wybrani, uśmiechaliśmy się porozumiewawczo do siebie. Szczególnie mój szef się uśmiechał – do mnie.
Nie żebym roiła sobie jakiś romans… absolutnie nie
Pan dyrektor nie wydawał mi się aż tak atrakcyjnym mężczyzną, żebym ryzykowała coś, co różnie może się skończyć, z utratą pracy włącznie, jeśli sprawy pójdą nie tak. Za długo żyję na tym świecie, żeby nie wiedzieć, jak to bywa. Poza tym ja naprawdę nie miałam zamiaru zdradzić Olka, moje nowe życie nie miało być powrotem do wersji romansowej, dawno przebrzmiałej i trochę już nawet w moich własnych oczach skompromitowanej.
Obraził się, jakby ten mój wyjazd był zdradą
Ja po prostu chciałam się wyrwać i dobrze zabawić. Poczuć w sobie znowu ducha wolności. Poznać nowych ludzi, którzy staną się tylko moimi znajomymi, a może i przyjaciółmi, stworzyć sobie kawałek, mały kawałeczek życia dla siebie. Wyłącznie dla siebie. W noc poprzedzającą wyjazd byłam tak podniecona, że nie mogłam zasnąć. Olek czuł to, a ja czułam, że on czuje. Był smutny, przygnębiony, trochę nawet obrażony – to było nasze pierwsze rozstanie, od kiedy się poznaliśmy.
Nawet mnie udzielił się jego nastrój. A może on ma rację – pomyślałam. – Może wsadzam kij w mrowisko, z którego nie będzie już ucieczki i mrówki rozejdą się po naszym stadle, zjedzą je? Następnego dnia Olek pożegnał się ze mną smętnie i pojechał do pracy. Nawet nie spojrzał mi w oczy, zachowywał się tak, jakbym już samym swoim wyjazdem dopuszczała się zdrady.
– Baw się dobrze – rzucił kwaśno już prawie zza drzwi.
– Nie jadę się bawić, jadę pracować – odkrzyknęłam tym bardziej wściekła, że wydawał się czytać w moich myślach.
Pokój dostałam z największą nudziarą w biurze, Wandą. Pozostałe dwie koleżanki dogadały się wcześniej, że chcą być razem. Nic to, przecież będę tu tylko nocować – powiedziałam sobie. Konferencja rozpoczynała się uroczystym wieczornym bankietem. Włożyłam najlepszą kieckę i zrobiłam się na bóstwo, Wanda patrzyła z ironią, za to panu dyrektorowi spodobało się. Nie odstępował mnie na krok, no chyba żeby zdobyć jeszcze jednego drinka.
Trzeba przyznać, że świetnie się prezentował w eleganckim modnym garniturze, skropiony dobrą kolońską wodą, siwowłosy, nobliwy i bardzo uprzejmy. Podchodzili do nas różni jego znajomi, najczęściej mężczyźni, i to całkiem mili. Wszyscy prawili mi komplementy. Drinki bardzo przyjemnie działały.
Było miło. W pewnym momencie zobaczyłam… Olka. Chował się za filarem, ale na pewno go widziałam! Przeprosiłam towarzystwo i ruszyłam w jego kierunku, sama nie wiedząc, czy bardziej jestem zdumiona, czy też wściekła, no i przede wszystkim, jak mam zareagować. Ale schował się gdzieś i go nie znalazłam. Obeszłam całą salę – nigdzie. Uciekł? Jak spod ziemi wyrósł za to mój szef. Patrzył na mnie uwodzicielskim wzrokiem.
– Może papierosa? Nawet nie wiem, czy pani pali, ja właściwie nie, ale w takich chwilach, przy alkoholu, w dobrym towarzystwie…
– A wie pan co? Skuszę się!
Na szczęście obudziłam się we własnym pokoju
Wyszliśmy na taras, było zimno, ale przyjemnie po gęstej atmosferze klubowej sali.
– Może zrezygnujemy z tych formalności – pani Tereso? Dla przyjaciół jestem Witek, sam wiem, że Wiktor brzmi okropnie.
– To chyba w biurze nie będzie dobrze widziane, poza tym…
– Ach, w biurze to co innego, a dzisiaj co innego – roześmiał się.
– Dzisiaj ty jesteś Witek, a ja Teresa, ok. Kruszmy mury, póki czas.
Co mi odbiło? Jakie sygnały wysyłałam? Gdy opuszczaliśmy taras – po papierosie zaczęło solidnie kręcić mi się w głowie, na co dzień nie palę w ogóle – szef delikatnie mnie objął i przytrzymał. Poczułam jego rękę na swoim biodrze… Znowu dostrzegłam Olka, chował się za rogiem korytarza! No nie. Ręka na biodrze tak dobrze leżała, że nawet nie miałam ochoty się spod niej wymsknąć.
Czy Olek to widział? Sala bankietowa powoli pustoszała. Już niewiele osób kręciło się, niektóre były mocno na bani.
– Na nas już czas, panie…, znaczy Witku. Jutro pracowity dzień. Idziemy?
– Ale dokąd? – patrzył na mnie uważnie.
– Jak to – dokąd? Spać.
– Ach, Teresko, przespać taką wyjątkową noc, to grzech – zaszemrał. Pośpimy jutro w czasie referatów. A dzisiaj może byśmy zwiedzili trochę Gdynię? Zobaczyli, jak się tu żyje nocą? Nasze koleżanki już gdzieś pofrunęły, słyszałem, jak się namawiały. Mamy być gorsi? Dołączmy do nich!
Więc my też pofrunęliśmy. Już w taksówce chciał mnie pocałować. W lusterku bacznie obserwowały mnie oczy Olka, o przepraszam – taksówkarza. W knajpie, w której wylądowaliśmy, szef dyskretnie, pod stołem, ocierał się kolanem o moją nogę. No, no, kto by przypuszczał, że z niego taki casanova! Barman o rysach twarzy Olka patrzył na mnie, jakbym była dziwką.
Kiedy w tańcu szef przytulił mnie tak mocno, że się omal nie udusiłam, tańczący obok Olek klasnął: odbijany. Wreszcie znalazłam się w jego ramionach.
– Co ty tutaj robisz, Olek?! Nie mogłeś się powstrzymać? Chciało mi się płakać, chciało mi się wyć normalnie!
– Pani mnie z kimś myli, ja nie jestem Olek, jestem Piotr, ha, ha.
Nie wiem, jak znalazłam się w hotelu, ostatnie, co pamiętam, to plaża w świetle zachodzącego księżyca. Olek podpatrywał nas z wody, tak, to w jego stylu. W każdym razie rano obudziłam się w swoim pokoju. Co za szczęście!
– No, Teresko, musisz mieć giganta – zawsze tak poważna Wanda wydała się jeszcze poważniejsza. – Mam nadzieję, że przywiozłaś coś na kaca, jak nie, pójdę do apteki, kupię. Nie chciałabym znaleźć się dziś w twojej skórze… – dodała z fałszywym uśmiechem.
No cóż, i mnie w swojej skórze było nietęgo. Wstałam i na miękkich nogach poszukałam torebki, wyjęłam telefon. Sześć nieodebranych połączeń, dwa SMS-y. Ostatni o 4.20. Ale wpadłam. Ten facet na ławce też wyglądał jak Olek. Ratunku! Natychmiast jak tylko Wanda wyszła, zadzwoniłam do Olka.
– Tak mi przykro, że wczoraj mnie nie złapałeś – zaćwierkałam słodko. – Wiesz, mam taką małą torebeczkę i w ogóle nie wzięłam telefonu na ten bankiet, a potem zaraz poszłam spać, nawet nie sprawdziłam wiadomości, taka byłam zmęczona. Podróż, zmiana klimatu… Gdzie cię złapałam, kochanie?
– Jak to gdzie? – warknął. – A gdzieżby indziej, jak nie w robocie? Nie mogę teraz rozmawiać, mam klienta.
– Ale poczekaj, nie rozłączaj się jeszcze…
Leniwym krokiem podeszłam do okna, co za widok – na morze!Na ławce przy bulwarze siedział facet. Przy uchu trzymał telefon. Był odwrócony tyłem, ale ta sylwetka, te plecy… Czy już do końca życia chodzić będę na smyczy?
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Nie bawi mnie bycie babcią. Nie dla mnie niańczenie 4-latki
Mój 13-letni syn ma konto na portalu erotycznym
Gdy mój mąż umierał, odkryłam że ma romans