Maciek to rozpieszczony do granic możliwości jedynak, którego jakimś cudem pokochałam i poślubiłam. Uważa, że tylko jego mamusia potrafi świetnie gotować i nikt nie jest w stanie jej dorównać – a on ma przecież takie delikatne podniebienie. Po 5 latach od złożenia przysięgi przed ołtarzem miałam po dziurki w nosie krytykowania mojej kuchni.
Teściowa to starej daty kobieta, która całe swoje życie poświęciła wychowywaniu syna i prowadzeniu domu. Nigdy nie pracowała zawodowo, ponieważ teść jest właścicielem znakomicie prosperującego biznesu i kasy mają naprawdę sporo. Poza tym jest zatwardziałym tradycjonalistą – dla niego to niepojęte, że kobieta może pełnić jakąkolwiek inną rolę poza byciem żoną i matką. Od samego początku oboje patrzyli na mnie krzywo, bo nie kryłam się z tym, że kariera jest dla mnie ważna.
– Rozumiem, że po ślubie dasz sobie spokój z tymi głupotami i zajmiesz się tym, czym powinnaś – słowa wypowiedziane przez matkę Maćka w dniu naszych zaręczyn do dziś dźwięczą mi w uszach.
Byłabym nieszczera, gdyby powiedziała, że Barbara nie jest aż tak dobrą kucharką, za jaką siebie uważa. Gotuje wyśmienicie i doceniam jej kunszt, niemniej osobiście preferuję nieco inne jedzenie – na pewno mniej tłuste i z większą ilością warzyw. Nie jestem też zwolenniczką serwowania mięsa w każdym posiłku, a dla niej to absolutna podstawa. Nigdy nie pozwoliłam sobie na krytyczną uwagę dotyczącą przyrządzanych przez nią potraw, bo uważam, że byłoby to z mojej strony ogromnym nietaktem. Maciek natomiast nie ma w tej kwestii zahamowania i jadu mi nie szczędzi.
Zastanawiam się, co w nim zobaczyłam
Maciek jest ode mnie starszy o 7 lat. Poznaliśmy się na przyjęciu urodzinowym wspólnej znajomej. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Połączyła nas przyjaźń, która dopiero z czasem przerodziła się w głębsze uczucie. Zaimponował mi przede wszystkim tym, że nie polegał na pieniądzach zarabianych przez ojca – mnóstwo osób nawet by się nie zastanawiało, tylko korzystało z tego, co wypracował ich rodzic. Miał swoją własną firmę działającą w branży, która nie miała kompletnie niczego wspólnego z profilem i charakterem działalności prowadzonej przez jego ojca. Zamiast problemów, widział wyzwania i traktował trudności jako okazję do nauczenia się czegoś nowego. Jako biznesmen był niesamowity, ale jego podejście do interesów nie przekładało się i nadal się nie przekłada na inne dziedziny życia.
Miłość ma niestety to do siebie, że zwykle jest ślepa. Zalety Maćka, które tak podziwiałam, przesłoniły mi liczne czerwone flagi. Nie dostrzegłam ich w porę – gdyby tak się stało, losy naszej znajomości zapewne inaczej by się potoczyły. No cóż, zakochana kobieta traci rozum, a potem nagle przeżywa szok, kiedy różowe okulary spadają jej z nosa.
– Och, ile bym dał teraz za schabowego mamy – tego typu teksty były u nas w domu na porządku dziennym. – Jeśli ją poprosisz, chętnie ci pokaże, jak przyrządzić wyśmienity kotlet.
– Może kiedyś skorzystam – czułam, że pięści same mi się zaciskają ze złości.
– Przecież wiesz, że jestem największym fanem jej kuchni. No, może po ojcu – mąż się roześmiał, ale mi wcale nie było do śmiechu.
Co bym nie ugotowała, nic mu w stu procentach nie pasowało, bo przecież mamusia zrobiłaby to o niebo lepiej. Latał więc do niej jak głupi na obiadki, a mi po prostu ręce opadały. Nie miał nic przeciwko, gdy przywoziła mielone, gołąbki, bigos czy flaki, chociaż nikt jej o to nie prosił.
– Wiem, jak mój synuś to uwielbia – w naszym mieszkaniu panoszyła się jak u siebie. – Poza tym to nie królik, żeby wiecznie jadł jakąś zieleninę.
Była to oczywiście mało subtelna aluzja do mojego gotowania. Znosiłam to wszystko cierpliwie, aczkolwiek przypominałam bombę z opóźnionym zapłonem. Rzecz jasna próbowałam porozmawiać z Maćkiem na ten temat. Stwierdził, że sztucznie generuję problemy, których nie ma. W swoim postępowaniu nie dostrzegał niczego niestosownego, a mnie powoli odechciewało się tego małżeństwa. Coraz częściej zastanawiałam się, gdzie ja w ogóle miałam oczy i jaki diabeł mnie podkusił, żeby wyjść za maminsynka.
Sąsiad stał się miłośnikiem mojej kuchni
Pewnego dnia popołudniu usłyszałam dzwonek do drzwi.
– Dzień dobry, czy zastałem pani męża?
W progu stał przystojny mężczyzna i przyglądał mi się z zaciekawieniem.
– Nie, ale powinien być w domu za kilkanaście minut.
– Jestem jego klientem i mam pilną sprawę – wyjaśnił. – Nie będę przeszkadzał, zajrzę później. Mieszkam na dwa piętra niżej, więc to nie kłopot.
– A może zechce pan wejść i poczekać? Po co bez sensu tracić czas?
Skorzystał z zaproszenia. Zaproponowałam mu herbatę. Usiedliśmy na kanapie w salonie.
– A co to tak fantastycznie pachnie? – zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem.
– Nic takiego – nieco speszona tym niespodziewanym komplementem machnęłam niedbale dłonią – to tylko rosół.
– Rosół o takim aromacie nie może być tylko rosołem – jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
– Miałby pan ochotę spróbować? – wyrwało mi się. – Sama, szczerze mówiąc, jestem trochę głodna.
– Nie śmiałbym nawet prosić.
– Da pan spokój, chodźmy do kuchni.
Przy rosole przeszliśmy na „ty”. Darek pod niebiosa wychwalał moje kulinarne umiejętności – w jego oczach malował się niekłamany zachwyt, a ja czułam się niczym w niebie.
Od tamtej pory jakoś częściej zaczęliśmy na siebie wpadać na schodach czy w windzie. Świetnie mi się z nim rozmawiało, miał podobne do mojego poczucie humoru. Nadawaliśmy na tych samych falach. Wreszcie przyłapałam siebie na tym, że siedząc z Maćkiem przed telewizorem czy leżąc nocą w łóżku, myślałam o Darku. Zdarzało się, że podrzucałam mu ciasto albo zapraszałam na obiad, kiedy męża nie było w domu. Gdzie najczęściej przebywał? Naturalnie u mamusi, delektując się jej pieczenią.
Konflikt małżeński na tym właśnie tle przybierał na sile, ponieważ przestałam się gryźć w język. Wcześniej nie miałam odwagi zwrócić mu nawet uwagi. Nie chciał słuchać, tylko od razu się obrażał, co doprowadzało mnie do furii. Po którejś kłótni wybiegłam z mieszkania z płaczem i wylądowałam w ramionach Darka.
– Co się stało?
– Małżeńskie porachunki, nie będę ci gitary zawracać.
– No co ty, chodź, pogadamy.
Miał jasne i przytulne mieszkanie. Podał mi kieliszek wina, od którego lekko zaszumiało w głowie – i stało się, wylądowaliśmy w jego sypialni, kochając się dziko i namiętnie. Gdy euforia opadła, dopadły mnie wyrzuty sumienia.
Mąż sam postawił krzyżyk na związku
Po tym zajściu starałam się unikać Darka, co kiepsko mi wychodziło. Znalazłam się w potrzasku – nie wiedziałam, co robić. Sprawy z Maćkiem układały się fatalnie, a teściowa tylko dolewała oliwy do ognia. Po kolejnej ostrej wymianie zdań mąż oznajmił, że ma dość mojej nieporadności w kuchni i wyprowadza się do mamy.
– To nie ma sensu, nie dogadamy się – brzmiało to tak, jakbym ja była winna całej sytuacji.
– Masz rację – przytaknęłam.
– Nie martw się, nie będę świnią i zostawię ci mieszkanie – rzekł wyniośle. – Tylko proszę, nie urządzaj cyrku w sądzie.
– Ja miałabym urządzać cyrk? – patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– No tak – wzruszył ramionami – przecież ktoś taki jak ja już ci się nie trafi.
„I chwała Bogu!” – pomyślałam, lecz nie wypowiedziałam tego na głos. Maciek nie zwlekał z wyprowadzką. Nie byłabym zdziwiona, gdyby mamusia już wybrała mu nową kandydatkę na żonę. Na mieszkanie go stać, więc pewnie coś sobie kupi. Pozew o rozwód złożyłam ja. W międzyczasie znajomość z Darkiem rozkwitała, aczkolwiek postanowiłam nie robić sobie wielkich nadziei. Niech to się toczy zupełnie naturalnie – będzie to, co ma być.
Martyna, 38 lat
Czytaj także:
„Teściowa pluła moim rosołem, a teść podsuwał mężowi panienki pod nos. Zagrałam w ich grę, nie dam oskubać się z godności”
„Mąż w nowej pracy zarabiał prawdziwe kokosy. Gdy wyszło na jaw, jakie są jego obowiązki, zaczęłam myśleć o rozwodzie”
„Przed ślubem postawiłam przyszłemu mężowi warunek. Ledwo włożył obrączkę na palec i obudził się w nim instynkt”