„Mąż uważa, że wychowuję syna na dziwaka, ja że jest dla niego zbyt surowy. Żremy się jak pies z kotem, a dziecko cierpi”

rodzice kłócą się przy synu fot. Adobe Stock, JackF
„Michaś murem trwał na swoich dietetycznych blankach, odpierając moje kolejne szturmy, i coraz bardziej ponurym wzrokiem patrząc na ojca. Piotrek co rusz unosił się gniewem jak gromowładny Zeus, coraz częściej kierując pioruny w moją stronę. Bo pozwalałam synowi grymasić, zgadzałam się na wszystko”.
/ 09.02.2023 08:30
rodzice kłócą się przy synu fot. Adobe Stock, JackF

Mąż i ja właśnie wróciliśmy z sesji u terapeuty małżeńskiego. Po raz pierwszy od dawna nie rozeszliśmy się bez słowa do swoich pokoi, tylko usiedliśmy w kuchni przy stole. Przez okno zaglądało wiosenne słońce. Kuchnia zawsze nastrajała nas jakoś tak ciepło, w sam raz do rozmów… Czy to dlatego nie siadywaliśmy tu razem od miesięcy? Czyżbym bała się, że narastająca w nas wzajemna złość zniszczy magię tego miejsca?

Tak więc usiedliśmy przy drewnianym stole z kolorowym obrusem, obok dużego okna zasłoniętego niebieską firaną. Piotr patrzył na swoje dłonie: duże dłonie o długich palcach. Dłonie rzeźbiarza – tak o nich zawsze myślałam. Był taksówkarzem. Z tytułem magistra historii. Jego praca była częścią naszego problemu. A raczej brak tej, którą zawsze chciał wykonywać. Ale to zupełnie inna opowieść.

Prawdziwy powód naszego małżeńskiego kryzysu właśnie wszedł do kuchni. Dwunastoletni Michał zatrzymał się w progu i zmarszczył brwi, widząc nas siedzących w milczeniu przy stole.

Ktoś umarł? – spytał.

Piotrek podniósł głowę, popatrzył na syna, na mnie…

– Tak – odparł, kiwając głową. – Umarł małomiasteczkowy kołtun z ambicjami satrapy.

Poczułam, jak atakuje mnie histeryczny śmiech. Mój mąż sięgnął dłonią przez stół, chwycił mnie za rękę i zaczął chichotać razem ze mną. Od tego dnia tak właśnie będę kojarzyć szczęście – jako oczyszczający, histeryczny śmiech, który na chwilę osłabia ciało, lecz na długo wzmacnia duszę. A przecież tak niewiele brakowało do katastrofy!

Mały zaczął wydziwiać przy jedzeniu

Na samym początku naszej terapii usłyszeliśmy od prowadzącego pytanie, kiedy pokłóciliśmy się pierwszy raz. Tak naprawdę, o coś ważnego, co ujawniło jakąś poważną różnicę w podejściu do świata. Odpowiedź na to pytanie zajęła nam trzy spotkania.

Musieliśmy cofać się coraz bardziej w przeszłość. Źródło problemu nie tkwiło w tym, że ja nie znosiłam chodzić do kościoła, gdy przyjeżdżała teściowa; ani w tym, że Piotr nie lubił, gdy ja trzy razy w tygodniu chodziłam na siłownię. Nie chodziło nawet o to, że każde miało do drugiego pretensję, że zamarło nasze życie erotyczne. Nawiasem mówiąc, jak się później okazało, oboje sądziliśmy, że właśnie seks jest praprzyczyną naszych kłopotów małżeńskich. Nic tak prostego.

Kością niezgody okazał się… Michał. Był dzieckiem oczekiwanym i kochanym. Oboje opiekowaliśmy się nim, oboje robiliśmy plany dotyczące jego przyszłości. Tyle że Michaś miał pewne potrzeby, które ja zdecydowałam się zaspokoić. I to był pierwszy punkt sporny naszego dotąd idealnego małżeństwa. 

Oto nasz synek okazał się niejadkiem. Ale nie takim zwyczajnym, co to może jeść wszystko, ale nie jest głodny. Nie, on lubił jeść, czasami nawet sporo, lecz jedynie kilka wybranych potraw. Tylko jeden rodzaj szynki. Jajka z wolnego wybiegu, z pieczątką „0”. Zielone banany, agrest i czereśnie. Z ryb – pstrąg i łosoś. Z mięs – kurczak. Surowe warzywa, byle nie były polane sosem. Ciemny chleb. Mleko prosto od krowy, koniecznie z butelki. Lody wiśniowe. Ciastka tylko biszkoptowe. I tyle. Taka dieta sporo kosztowała. I pieniędzy, i nerwów.

Najpierw uznałam to za fanaberie. „O nie! – powiedziałam sobie kiedyś, gdy miał jakieś pięć lat. – Ja nie oduczę szczeniaka wydziwiania przy stole?”. Mąż przyklasnął. Jednak zmuszanie syna do innych potraw zawsze kończyło się jednym i tym samym. Michaś najpierw stawał okoniem, potem próbował brać nas na litość, płacząc łzami wielkimi jak groch, wreszcie ulegał i brał do ust łyżkę nowej potrawy. Po czym natychmiast wymiotował.

Po kolejnym razie ja spasowałam, ale nie Piotr. Wziął Michasia na kolano i… dał mu klapsa!

– Nie masz już innych argumentów?! – wrzasnęłam, wyrywając mu dziecko.

– A ty masz? – rzucił.

Trzeba przeczekać – powtórzyłam słowa swojej mamy.

– Jeszcze się doigrasz – powiedział mąż i obrażony wyszedł do drugiego pokoju.

I tak już pozostało.

Moja wina? Ja robię z małego cudaka?

Michaś murem trwał na swoich dietetycznych blankach, odpierając moje kolejne szturmy, i coraz bardziej ponurym wzrokiem patrząc na ojca. Piotrek co rusz unosił się gniewem jak gromowładny Zeus, coraz częściej kierując pioruny w moją stronę. Bo pozwalałam synowi grymasić, zgadzałam się na wszystko. Jakby to on był rodzicem!

To ja byłam winna, że Michaś wyrastał na coraz większego indywidualistę (dziwadło, zdaniem ojca), samotnika zgłębiającego tajniki internetowych przestrzeni, marzącego o tworzeniu gier. Jednak Piotrek, pracując na różne zmiany, nie widział, jak godzinami rozmawiam z synkiem, wysłuchuję jego marzeń, problemów, radzę mu w różnych kwestiach. Nie słyszał, jak pewnego dnia Michał powiedział:

– Mamuś, nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym jeść te wszystkie potrawy, które tak pięknie wyglądają. Tylko że one pachną dla mnie okropnie. I smakują… – zawahał się – niebezpiecznie.

To było dziwne słowo. Michaś miał wtedy 10 lat i prawie z ojcem nie rozmawiał – przynajmniej nie na ważne tematy. Gdyby nie to, że razem grywali na play station, pewnie nie mieliby ze sobą nic wspólnego. My z Piotrem rozmawialiśmy ostrożnie, byle nie poruszyć drażliwych tematów, bo wtedy urywały się tamy. I stało się, jakby problem diety syna przestał istnieć. Pole minowe zaczęła stanowiła teściowa i jej obsesja kościelna, potem rachunki, plany Michasia, a w końcu praca Piotrka – wciąż pracował w transporcie miejskim, co go bolało. On, magister…

Kiedy usłyszałam to wyrażenie syna: „Smakuje niebezpiecznie”, uznałam, że najwyższy czas znów udać się po pomoc. Nie to, że wcześniej nie byłam u lekarza. Byłam, kiedy mały miał pięć lat. Lekarz gastrolog zbadał go i stwierdził, że nie widzi, aby chłopiec cierpiał na jakiekolwiek schorzenie. Uznał, że Miś po prostu dziwaczy i bada granice wolności, jak to dziecko. Bałwan!

Gdy jednak i rada mamy: „Przeczekać!” nie pomogła, postanowiłam znów zadziałać. Bo Michaś był nie tylko niejadkiem, ale i specyficzną osobowością…

Dzięki mojej koleżance z pracy trafiliśmy do dobrego specjalisty. Choć wizyta kosztowała drogo, powiedziałam sobie, że na zdrowiu syna nie będę oszczędzać. Wtedy poznałam słowo „neurofobia”. To niechęć do wprowadzania nowinek żywieniowych.

Z wolna odkrywamy siebie nawzajem

Próba ich przewalczenia w skrajnych przypadkach przybiera postać chorobową i objawia się wymiotami. Od lekarza dowiedziałam się, że dzieci zwykle bardzo nieufnie podchodzą do próbowania nowych smaków. Wiele z nich potrzebuje dużo czasu, by oswoić się z nowym daniem czy smakiem produktu.

– Można powiedzieć – stwierdził doktor – że dzieci są strasznymi tradycjonalistami. Wolą wybierać smaki już znane i sprawdzone, niż ryzykować testowanie nowych. Cóż, natura jest sprytna i wyposażyła człowieka w odruchy obronne. To chyba kwestia atawizmów, które odziedziczyliśmy po naszych przodkach. Obrona przed nowościami może być podyktowana naturalnym odruchem mającym chronić przed ewentualnymi zatruciami spowodowanymi przez nieznane pożywienie – wytłumaczył.

Mówiąc profesjonalnie, Michał cierpi na neurofobię żywieniową oraz emocjonalne unikanie jedzenia. To wszystko ma oczywiście swoje medyczne nazwy, których nie ma sensu tutaj przytaczać. W rezultacie dieta mojego syna samoistnie została zawężona przez organizm do kilku wybranych produktów. Inne budziły w nim lęk, a ich smak, zapach lub wygląd – obrzydzenie.

Kiedy spytałam o lekarstwa, medyk rozłożył bezradnie ręce.

– Ważne, żeby dziecku podawać pełnowartościowe produkty. Proszę pamiętać o tym, że jego dieta jest jedno- lub zaledwie kilkuskładnikowa – podsumował.

Po powrocie do domu powiedziałam mężowi, że Michał nie jest dziwakiem, tylko po prostu jest chory i potrzebuje pomocy. I wtedy odezwał się syn:

– Tak jak wy. Wam też przyda się wizyta u lekarza, bo wytrzymać w tym domu już nie można.

Zawstydziliśmy się. I umówiliśmy na wizytę u terapeuty.

Michał, już rozumiejąc mechanizm swojego wstrętu, powoli zaczyna inaczej podchodzić do nowych potraw – przynajmniej je próbuje. Ostatnio odkrył dwie: jogurt poziomkowy, choć tylko jednej firmy, i śliwki suszone. A ja i Piotr? No cóż, z wolna na nowo odkrywamy siebie nawzajem. Rozmawiamy ze sobą, wreszcie śmiejemy się razem… To jak drugi miesiąc miodowy emocjonalnie wyposzczonej pary. I nie tylko emocjonalnie!

Czytaj także:
„Matka mnie nie kochała, więc i ja nie potrafiłam pokochać syna. Na własnej piersi wychowałam wypranego z uczuć socjopatę”
„Córka wychowuje swego syna na pazernego samoluba. Bierze chwilówki, żeby zaspokoić jego zachcianki, a jemu ciągle mało”
„Synowa wychowuje Jasia na boidudka i ciamajdę. Boję się, że wyrośnie na zniewieściałego faceta lub pantofla”

Redakcja poleca

REKLAMA