Byłam przekonana, że damy radę wytrzymać ze sobą do końca. Nasze małżeństwo nigdy nie było idealne, ale wydawało mi się, że mimo wszystko jesteśmy sobie pisani.
Zdradzał mnie na prawo i lewo
Długo żyłam z takim przeświadczeniem. Dwa lata temu Mirek dostał jednak w pracy poważny awans i zaczął zarabiać dużo więcej ode mnie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że może się nam nie udać.
Mąż bardzo się zmienił – zhardział, nabrał zbytniej pewności siebie, buty. Pycha pozwoliła mu uznać, że skoro ja zarabiam cztery razy mniej od niego, to powinnam być na każde zawołanie. Wydawało mu się, że został królem naszego domu i niczego nie musi ze mną uzgadniać – o wszystkim może decydować sam. Z miesiąca na miesiąc traktował mnie coraz podlej.
Stawał się coraz bardziej bezczelny w wymaganiach. Miał pretensje, że za mało zajmuję się domem i chciał, żebym zwolniła się z pracy. Ten festiwal roszczeń wytrzymywałam przez dobry rok, ale potem Mirek posunął się jeszcze dalej i zaczął mnie zdradzać. Tego już nie zdzierżyłam i rozwiodłam się z nim. Najwięcej wycierpiały dzieci. Ania ma dziewięć lat, a Dawidek sześć, i to chyba najgorszy wiek, by przeżyć coś takiego.
Jeszcze przed rozwodem mąż wyprowadził się do nowego mieszkania, a mnie zostawił dom. Zostałam z dziećmi i psem, którego kupił im jakiś rok wcześniej – jakby w ten sposób chciał wynagrodzić rodzinie swoje zdrady. To był szczeniak labradora o imieniu Mika, jeden z wielu powodów naszych kolejnych kłótni.
– Nawet mnie nie zapytałeś, czy możesz im kupić. A to ja będę musiała wyprowadzać psa rano i wieczorem. Jak zwykle zostawiasz kłopot na mojej głowie!
– Mogę ją do siebie wziąć – odpowiadał.
– Jasne! Żeby dzieci wpadły w depresję! Dobrze wiesz, że musi zostać z nami.
Dzieciaki cierpiały
Za każdym razem, kiedy Mirek odjeżdżał spod naszego domu, Mika tak się za nim rzucała, tak wyła, że maluchy jeszcze ciężej znosiły te rozstania. Psie zawodzenie utrudniało już i tak trudną sytuację rozstania z tatą wracającym do swojego nowego życia.
– Mika, cicho, Mika… – popiskiwał Dawidek, ciągnąc ją za smycz w kierunku domu.
Dzieciaki cierpiały, a my z Mirkiem nie ułatwialiśmy im pogodzenia się z naszym rozstaniem. Działaliśmy sobie oboje na nerwy i nie potrafiliśmy powstrzymać fali złości, która napływała przy każdym spojrzeniu na siebie nawzajem. Wzajemnych pretensji było całe mnóstwo i jeszcze długo po rozwodzie kłóciliśmy się o pierdoły.
– Przecież i tak siedzisz w domu – kwitował bezczelnie moje pretensje, gdy złościłam się, że znów spóźnił się po dzieci.
– A skąd wiesz, że nigdzie nie idę? – pytałam rozeźlona.
– Bo jesteś w dresach i się nie wymalowałaś. Chyba nie pójdziesz tak do ludzi?
– Nie bądź chamski!
– To ty się nie czepiaj bez powodu!
Te dyskusje najczęściej przerywało nam któreś z dzieci, bo choć zaczynaliśmy prowadzić je szeptem, to głosy nam się szybko podnosiły i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że już krzyczymy.
Wydawałoby się, że dorosły człowiek powinien umieć zamknąć dziób na kłódkę, kiedy trzeba – kiedy na szali leży sprawa tak poważna, jak zdrowie psychiczne dzieci. Ale nie, nie w naszym przypadku!
Żadne z nas nie odpuszczało
Każde chciało mieć ostatnie słowo. Kłóciliśmy się też o prezenty, które Mirek robił dzieciom, bo ja uważałam, że są za drogie. On z kolei twierdził, że złoszczę się na niego, bo nie stać mnie na takie zabawki i jestem zazdrosna o jego możliwości finansowe. Spieraliśmy się też o wychowanie Ani i Dawidka. Gdy dzieci buntowały się przeciw moim decyzjom, Mirek zawsze stawał w ich obronie. Nigdy mnie nie wsparł, zawsze podkopywał mój autorytet.
– Mama przesadza, mama histeryzuje, mama nie wie, co mówi – powtarzał.
Skoro tak, to ja uznałam, że ma zły wpływ na dzieciaki i zaczęłam ograniczać ich spotkania. Bywało, że kłóciliśmy się o to nawet pod drzwiami naszego domu, bo Mirek przyjeżdżał pomimo tego, że mu zabroniłam.
Pogrążyliśmy się w złości oboje. Ja serwowałam Mirkowi uszczypliwości na temat jego nowej młodziutkiej narzeczonej, a on wyzywał facetów, z którymi się spotykałam. Kiedy tylko dzieci miały problemy w szkole, obarczaliśmy się za to winą. A gdy któreś z nich zachorowało, każde z nas uważało, że to skutek zaniedbania ze strony drugiego.
– A co on taki rozebrany?! – złościłam się, kiedy mąż kolejny raz przywoził Dawida bez kurtki. – Przecież zimno! Przeziębisz chłopaka!
– Tylko z domu do samochodu szedł! Boże, co za baba!
Dzieci miały w oczach łzy, ja klęłam pod nosem, a ten głupkowaty labrador ujadał za Mirkiem jak opętany. Piszczał, szczekał, wył, jakby chciał go wezwać z powrotem. Jakby zamierzał przeskoczyć płot i pobiec za jego samochodem.
Tego dnia, gdy w końcu się opamiętaliśmy, scenariusz przebiegał tak samo.
Mirek odprowadził dzieci, a potem poprosił mnie na stronę. Szeptem powiedział, że przez następne dwa weekendy nie będzie mógł wziąć maluchów do siebie, bo pracuje. No a ja – choć zazwyczaj mu te kontakty utrudniałam – tak teraz wpadłam w gniew.
– A może ja też mam plany? Może ja też muszę pracować w weekend? I co teraz? – zapytałam, wściekła, że znów zostawia wszystko na moich barkach.
– Tak, jasne. Przez ostatnie pięć lat nie byłaś w robocie w ani jedną sobotę czy niedzielę, a teraz nagle będziesz trzepać nadgodziny? Już to widzę…
Wpadliśmy w szał...
– A może jednak. Może też dostałam awans. Skąd wiesz, że nie?
– Bo cię znam!
– Co to ma znaczyć?!
– To, że leni się nie promuje!
– U ciebie w pracy jednego awansowali! – nie odpuszczałam, znów podnosząc głos.
– I całe szczęście, bo nigdy bym się od ciebie nie wyrwał! A tak było mnie przynajmniej stać na rozwód z tobą!
– O masz, dobroczyńca się znalazł. Powinieneś płacić dwa razy tyle alimentów.
– Po to, żebyś mogła siedzieć w domu i się obijać!? Niedoczekanie!
I tak od słowa do słowa, od obelgi do obelgi znów zaczęła się awantura. Do przedpokoju najpierw przyszła Ania, a potem Dawid. Oboje zaczęli nas uspokajać, ale tym razem Mirek i ja byliśmy w bardzo bojowych nastrojach. Oboje postanowiliśmy się na sobie wyżyć. Dzieci coraz głośniej krzyczały, a pies ujadał, biegając dookoła.
W końcu Mirek nie wytrzymał tego jazgotu i wybiegł z domu. Wsiadł do samochodu, z impetem trzasnął drzwiami, a potem odpalił auto i ruszył gwałtownie do tyłu. Wyjechał z podjazdu, piszcząc oponami, zatrzymał się na sekundę, żeby zmienić bieg ze wstecznego na jedynkę, i znów nacisnął gaz. Stałam i patrzyłam, jak biegnie za nim pies, jak Mika próbuje go dogonić. Zazwyczaj zatrzymywała się przed płotem, ale dziś Mirek w gniewie zapomniał zamknąć bramę. Pies wyrwał się więc na ulicę, a ja zamarłam.
Weź je do domu!
– Mika! – zdążyła tylko krzyknąć córka, ale było już za późno.
Auto Mirka ruszyło do przodu, a biały labrador bez jednego piśnięcia zniknął pod jego kołami. Mirek zatrzymał się, wyskoczył z auta i schylił się pod nie, żeby wyciągnąć Mikę. Wtedy dzieci zaczęły rozpaczliwie krzyczeć, a on spojrzał na mnie z przerażeniem.
– Weź je do domu! Weź je do domu, a ja zawiozę ją do weterynarza! – krzyknął.
Chwyciłam maluchy za ręce i wciągnęłam do środka. A tam już robiłam, co mogłam, żeby jakoś je uspokoić, żeby wyrwać je z histerii, w którą wpadły. Bo aż zanosiły się od płaczu i krzyku. Jedno nakręcało drugie. Zresztą, nie musiały się do tej rozpaczy jakoś specjalnie inspirować – ja, stara baba, też ledwo trzymałam emocje na wodzy.
Widok tej biednej psiny wpadającej pod koła wielkiego samochodu ciągle tkwił mi przed oczami. Wyrzuty sumienia i poczucie winy osiadły mi na sercu taką grubą warstwą smutku i żalu, że ledwo oddychałam.
Obiecałam dzieciom, że weterynarz zrobi, co będzie mógł, że Mikę najpewniej uratuje. Położyłam je na kanapie w salonie i puściłam bajkę, a potem zadzwoniłam do Mirka. Akurat wchodził do gabinetu weterynarza i jeszcze nic nie było wiadomo. Dopiero po jakiś trzydziestu minutach oddzwonił i powiedział, że Mika jest w śpiączce, ale lekarz daje jej szanse. Niewielkie, ale jednak..
Opamiętaliśmy się
Resztę dnia spędził u nas, przepraszając i uspokajając dzieci. Do wieczora nie pokłóciliśmy się ani razu, a gdy już poszły spać, siedliśmy w kuchni na rozmowę. Żadnemu z nas nie chciało się już kłócić, żadne z nas nie miało już na to siły.
– To trzeba skończyć, bo dojdzie do jakieś tragedii… – powiedziałam.
– Już doszło, już doszło… – westchnął Mirek. – Skrzywdziłem psa przez swoją złość, przez te cholerne przepychanki.
– To była też moja wina.
– Nasza wina. I nasze dzieci. Chyba oboje o tym zapominamy.
– Wiem i fatalnie się z tym czuję. Rozejm?
Uścisnęliśmy sobie wtedy dłonie jak dorośli ludzie. Pogodziliśmy się, choć trzeba było to zrobić znacznie wcześniej. Może gdybyśmy od początku żyli w zgodzie, odpuścili sobie nawzajem, to Mika byłaby cała i zdrowa. Obojgu nam ten pies leży na sumieniu i dlatego dziś staramy się jak tylko możemy, żeby dogadywać się ze sobą jak ludzie. Żeby wynagrodzić dzieciom to, co im zrobiliśmy.
A opowiadam to wszystko dla przestrogi. Żeby i inni rozwodnicy nie czekali z pójściem po rozum do głowy, aż stanie się coś naprawdę strasznego.
Czytaj także:
„Teść całe życie działał pod przykrywką. Gdy teściowa zmarła, pokazał oblicze babiarza. Biuściasta blondyna mi świadkiem”
„Myślałam, że ma problemy finansowe, więc jej pomagałam. Za moje złotówki piła drinki z palemką i smażyła się na plaży”
„Ojciec słucha się kochanki jak wsiowej królowej. Macocha traktuje mnie jak piąte koło u wozu, a on jej przyklaskuje”