„Mąż twierdził, że nie nadaję się na kierowcę, a po 50. roku życia bez sensu robić prawo jazdy. Pokazałam mu, że się myli”

kobieta, która zrobiła prawo jazdy fot. Adobe Stock, Anatoliy Karlyuk
„– Żartujesz?! – roześmiał się, kiedy usłyszał, co chcę zrobić. – Przecież ty mylisz lewą stronę z prawą! No i chyba, kochanie, wybacz, ale jesteś trochę za stara – dodał, a ja choć wiedziałam, że żartuje, bo zawsze lubił ze wszystkiego drwić, i tak miałam ochotę mu przyłożyć”.
/ 08.06.2022 09:30
kobieta, która zrobiła prawo jazdy fot. Adobe Stock, Anatoliy Karlyuk

Nigdy mnie jakoś specjalnie nie ciągnęło za kierownicę. Wszędzie woził mnie mąż, a i w tamtych czasach kobieta z prawem jazdy należała do rzadkości. Kiedy więc mój małżonek mocno podupadł na zdrowiu i nie było już mowy o prowadzeniu samochodu, przez głowę przeszła mi myśl, że może ja powinnam zrobić kurs. Tym bardziej że samochód stał w garażu i pokrywał się kurzem.

Głowiłam się cały tydzień, aż przy rodzinnym obiedzie nie wytrzymałam i zdradziłam najbliższym swoje plany.

– Żartujesz?! – roześmiał się mąż. – Przecież ty mylisz lewą stronę z prawą! No i chyba, kochanie, wybacz, ale jesteś trochę za stara...

– Ty to potrafisz wesprzeć – rzuciłam mu gniewne spojrzenie, a ten śmiał się w najlepsze.

– Mamo, to świetny pomysł! – zapaliła się starsza córka. – Mogę ci nawet dać kilka lekcji.

„Postanowione. Zapiszę się na kurs i będę kierowcą wbrew temu, co myśli mąż” – przekonywałam sama siebie. Mimo to tak naprawdę bałam się okropnie. Raz, że za kółkiem nigdy nie siedziałam, a dwa, że może faktycznie po pięćdziesiątce należy dać sobie spokój z takimi rzeczami… Czułam jednak, że muszę, i – co ważniejsze – chcę to zrobić. Przede wszystkim dla siebie. I zrobiłam.

Robiłam całe mnóstwo błędów

Część teoretyczna przeleciała szybko, a ja systematycznie przyswajałam przepisy i znaki drogowe. Nie sądziłam, że aż tyle tego jest! Wieczorami ślęczałam nad podręcznikiem, zamiast oglądać seriale. Nadchodził pierwszy dzień jazdy z instruktorem. To dopiero było wyzwanie!

– No to jedziemy! – zakomunikował Igor, mój instruktor.

– Jak to? Tak od razu? – wystraszyłam się.

Dopiero co pojeździłam trochę po placu manewrowym, a on już chciał mnie wypuścić dalej… Zdenerwowałam się.

– Jak chce się pani nauczyć jeździć, to tylko na drodze – uśmiechnął się instruktor.

Jego optymizm wcale jednak na mnie nie działał. Wzięłam głęboki oddech i powoli ruszyłam. W duchu modliłam się, żeby tylko nikomu nie zrobić krzywdy… Nie ma co kryć – narobiłam masę błędów. Nie mówiąc już o tym, ile razy zgasł mi silnik. Myślałam, że spalę się ze wstydu!

– Mamo, myślisz, że każdy jak zaczyna, to od razu jest mistrzem kierownicy? – pocieszała mnie córka. – Mam ci przypomnieć o moich przygodach z kursu? – roześmiałyśmy się, bo rzeczywiście miała dziewczyna przeboje, a teraz jako kierowca świetnie sobie radzi.

Im więcej godzin jeździłam, tym czułam się pewniej. I wcale nie myliłam prawej strony z lewą. No może czasem musiałam dłużej rozważyć manewr na drodze, ale uczyłam się sprytu na tym polu.

– Pani Alicjo, trochę więcej gazu i powoli puszczamy sprzęgło. O właśnie tak! No widzi pani, że od razu płynniej ruszamy – instruował mnie Igor.

Muszę przyznać, że trafiłam na anioła. Ani razu nie podniósł na mnie głosu, a powinien czasem. Miał nadludzką cierpliwość do mnie i moich gaf. A jego dobre słowo, gdy coś mi wyszło, było balsamem dla moich skołatanych nerwów…

Im bliżej było egzaminu praktycznego, tym bardziej dokuczał mi stres. Co najgorsze, dekoncentrował mnie na tyle skutecznie, że znów zaczęłam robić podstawowe błędy. Byłam tak przerażona, że poza obowiązkowymi 30 godzinami dokupiłam jeszcze 10 i męczyłam córkę, żeby ze mną poćwiczyła.

Stwierdziłam, że się nie dam

Pierwszy egzamin oblałam na dzień dobry. Nawet nie wyjechałam z placu manewrowego… Podobnie za drugim razem. Córka pocieszała mnie, że to teraz standard, że nikt nie zdaje od razu – ona sama zdała dopiero za piątym razem – lecz jakoś mnie to nie uspokajało. Nie mówiłam tego głośno, ale po cichu liczyłam, że ten trzeci raz nareszcie będzie szczęśliwy. Niestety, nie był. Ku mojej radości wyjechałam z placu, jednak wymusiłam pierwszeństwo i znów wracałam z żółtymi papierami i cieńszym portfelem…

– Ja się chyba do tego nie nadaję! Może rzeczywiście powinnam spokojnie siedzieć na tyłku, a nie porywać się z motyką na słońce?! – lamentowałam.

Czarę goryczy przelało zestawienie, ile to już pieniędzy pochłonęła ta moja fanaberia, jak sprawę ironicznie nazywał mąż.

Jeszcze trochę i pójdziemy z torbami! – podśmiewał się.

W takich chwilach – choć wiedziałam, że żartuje, bo zawsze lubił ze wszystkiego drwić – miałam ochotę mu przyłożyć. Zagryzłam jednak zęby i ostentacyjnie wyszłam z kuchni. Nie będzie mi mój własny mąż podcinał skrzydeł! A niewiele już brakowało, żebym się podłamała… Szczególnie że obowiązkowo musiałam dokupić kilka godzin jazdy, by móc znów zdawać egzamin.

– Nie może się pani teraz poddać! – dopingował mnie Igor. – Wie pani, ile razy niektórzy kursanci podchodzą do egzaminu?

– A teraz to chcesz mnie pocieszyć czy zdołować?

– Jasne, że pocieszyć! Trzy oblane to jeszcze nie dramat. Jak będzie 10, to wtedy można się martwić! – zaśmiał się.

Stwierdziłam, że się nie dam, chociaż wizja kolejnego oblanego egzaminu spędzała mi sen z powiek… Wciąż uważałam, że powinnam coś jeszcze doszlifować. Wpadałam chyba powoli w paranoję.

– Jak dla mnie zda pani bez mrugnięcia okiem – stwierdził Igor podczas ostatniej lekcji. – Wszystko ma pani opanowane.

– No, nie wiem – wydukałam.

– Ale ja wiem – uśmiechnął się szeroko. – I proszę mi wierzyć, bo to w końcu ja jestem tu instruktorem.

Naprawdę, optymizmu we mnie było jak na lekarstwo.

Dzień kolejnego egzaminu rozpoczęłam od filiżanki melisy i niestety z nią też skończyłam, cicho pochlipując, że jestem do niczego. Znów nie zdałam…  Kompletna porażka! Głupi mały błąd. Chwila nieuwagi. Sama byłam sobie winna.

Udało mi się pokonać stres

– Oj, Alutku, po co ty się tak męczysz? – nareszcie mąż zlitował się nade mną.

– Żebyśmy nie byli zdani na łaskę dziewczyn. Chyba lepiej jechać na zakupy czy do lekarza swoim samochodem?

– Tak, ale jeśli masz tak to przeżywać, to może lepiej daj sobie spokój...

– Chyba żartujesz! – poderwałam się z kanapy. – Zrezygnować? Kiedy poświęciłam temu tyle czasu, nerwów i wydałam tyle pieniędzy? Nie ma mowy. Zdam!

Już następnego dnia miałam wyznaczony termin piątego egzaminu.

– Piątka to nasza szczęśliwa cyfra! – córka była dobrej myśli. – Pamiętaj, mamo, tylko się nie denerwuj. Wszystko przecież umiesz. Wiesz, co mnie pomagało opanować stres?

– Co?

Wyobraziłam sobie, że obok siedzi mój instruktor, a nie egzaminator. I że to on wydaje polecenia. Jechało mi się lepiej.

– Może to rzeczywiście jest jakieś rozwiązanie?…

Nadszedł sądny dzień.

Poszłam za radą córki i spróbowałam odsunąć od siebie myśl, że to egzamin.

„Na najbliższym skrzyżowaniu pojedziemy w lewo”, „teraz w prawo”… I tak dalej. Egzaminator wydawał polecenia, a ja jechałam po dobrze znanej trasie jak w transie. Miałam opanowane na pamięć wszystkie miejsca. Kiedy więc po godzinie wjechałam z powrotem do ośrodka egzaminacyjnego, serce biło mi strasznie głośno. Zgasiłam silnik, czekając na komentarz.

– Gratuluję – usłyszałam.

– Zdałam? Naprawdę?! – nie mogłam uwierzyć.

– Może nie jest pani mistrzynią, ale jeździć pani potrafi – uśmiechnął się pan, wręczając mi kwitek ze słowem: ZDANE.

Zaniemówiłam z wrażenia.

Kiedy dwa tygodnie później zamachałam mężowi przed nosem moim prawem jazdy, ten pocałował mnie i szepnął, że jest ze mnie dumny. W życiu się tak nie cieszyłam… Warto było się pomęczyć!

Czytaj także:
„Poznany na wakacjach obcokrajowiec zawrócił mi w głowie. Po miesiącu zostałam jego żoną i równie szybko tego pożałowałam”
„To ja zajmuję się chorym zięciem, bo moja córka mówi, że nie chce tracić młodości. Wychowałam nieczułą egoistkę”
„Wychowałam dziecko swojej nastoletniej córki. Ukryliśmy jej ciążę przed całym światem, ale kłamstwo ma krótkie nogi”

Redakcja poleca

REKLAMA