„Mąż traktował mnie na równi ze zmywarką i odkurzaczem. Zrozumiałam, że najwyższy czas pozbyć się kuli u nogi”

Żona kłóci się z mężem fot. Adobe Stock, JackF
„Fakt, często wymienialiśmy zdania. Kto co kupi w sklepie, o płaceniu rachunków, wyrzucaniu śmieci, no i o dzieciach. Nic o nas. Teraz zaś straciliśmy główny powód do odzywania się. Snuliśmy się po domu jak 2 duchy. Każde w swoją stronę, tak by przypadkiem nasze drogi się nie skrzyżowały”.
/ 07.07.2022 13:15
Żona kłóci się z mężem fot. Adobe Stock, JackF

Może to nie norma, ale prawie, bo wiele długoletnich małżeństw jest ze sobą z przyzwyczajenia albo dla dzieci. Niby się nie kłócą, nie wyzywają. Nikt nikogo nie bije, nie popija w ukryciu, policja nie wpada z niezapowiedzianymi wizytami, niby porządny dom.

Pobraliśmy się z Tadeuszem krótko po maturze

Dzieci chodzą czyste, zadbane, najedzone, mają odrobioną pracę domową i nikt ich nie dręczy. A jednak pojawia się patologia. Specyficzna, bo emocjonalna, gdy miłość między małżonkami wypaliła się dawno temu, a na ugorze nie wyrosła przyjaźń. Nie ma już więzi, poza tą, że muszą dbać o dzieci. Działają sprawnie jako maszyna rodzinna, ale nie są rodziną.

To były inne czasy, nikt nie czekał do trzydziestki z szukaniem partnera do codziennych zmagań z losem. Człowiek wchodził w dorosłość i żył jak reszta.

Żenił się, wychodził za mąż, rodziło mu się jedno dziecko, drugie, trzecie… Czekał latami na mieszkanie, wynajmując pokoje na stancji albo gnieżdżąc się u rodziny, albo jak w naszym przypadku w niewielkiej kawalerce po babci.

Na szczęście po kilku latach dostaliśmy mieszkanie, dziewczyny miały swoje pokoje, my spaliśmy w dużym, którego nikt jeszcze wtedy nie nazywał salonem.

I tak żyliśmy. Dzieci rosły, szły do przedszkola, szkoły, najpierw podstawowej, potem średniej, później na studia… W domu było co robić.

Na siebie, na swoje pasje, a tym bardziej na związek. Zresztą kiedyś nie mówiło tyle o budowaniu relacji, o bliskości, o własnej przestrzeni, mało kto się nad tym w ogóle zastanawiał. A jak zmarnowałam trochę czasu na odpoczynek, to właśnie – zmarnowałam. Od razu miałam wyrzuty sumienia, że przecież mogłam poprasować albo posprzątać.

Przy trójce dzieci zawsze nie ma czasu wolnego

Kiedy dziewczynki po kolei wyjeżdżały na studia, a potem wyfruwały na dobre w świat, w domu robiło się coraz bardziej cicho, spokojnie i pusto. Nikt się nie śmiał, nikt nie płakał, nie jojczył, nie gawędził. Tęskniłam nawet za kłótniami, wybuchającymi wśród trzech dziewczyn bardzo często.

Byliśmy już z mężem na emeryturze, mogliśmy całymi dniami gapić się w sufit albo oglądać telewizję i nie odzywać do siebie nawet słowem. To było dziwne, bo do tej pory miałam wrażenie, że głos Tadeusza słyszę bardzo często.

Fakt, często wymienialiśmy zdania. Kto co kupi w sklepie, o płaceniu rachunków, wyrzucaniu śmieci, no i o dzieciach, przede wszystkim o dziewczynkach. Nic o nas. Nic do siebie o sobie nie mówiliśmy.

Teraz zaś straciliśmy główny powód do odzywania się. Snuliśmy się po domu jak dwa duchy. Każde w swoją stronę, tak by przypadkiem nasze drogi się nie skrzyżowały. Jakbyśmy zaczęli się siebie krępować po spędzeniu czterdziestu lat razem.

Co ja robię w tym za dużym dla naszej dwójki mieszkaniu, którego nie chce mi się sprzątać? Co ja robię ze swoim życiem, którego nie zostało już tak wiele, no ale do grobu też nie zamierzałam się jutro kłaść? Ponoć każdy, na każdym etapie życia, ma prawo być szczęśliwy. I nie musi marnować ani dnia, gdy już zrozumie, że właśnie to robi.

Boże, co ja tu robię?

Dziewczyny były dorosłe, wykształcone, każda miała dobrą pracę, zaczynały myśleć o zakładaniu swoich rodzin, nie wymagały już mojej opieki… Więc czemu mam tu tkwić jak w więzieniu, chodząc z kąta w kąt? Skoro też mogę wyfrunąć i poszukać kawałka szczęście dla siebie.

Po kilku tygodniach intensywnych rozmyślań, robienia rachunków sumienia oraz bilansów zysków i strat oświadczyłam Tadeuszowi, że chcę się rozstać. Nie wiedziałam, czy chcę się rozwieść.

W sumie nie miałam nikogo, do kogo chciałabym odejść, poza tym rozwód po sześćdziesiątce wydawał mi się rozwiązaniem nieco histerycznym i mimo wszystko niestosownym. Ale chciałam żyć pełnią życia, bez kuli u nogi – tego byłam pewna – więc może separacja...

– Jak to: rozejść się? – spytał Tadeusz zza gazety, nieuważnie, jakbym rzuciła jakąś plotką zasłyszaną w sklepie czy windzie.

– Normalnie. Dzieci już nas nie potrzebują, a my nawet ze sobą nie rozmawiamy. Myślę, że najlepiej sprzedać mieszkanie albo zamienić na dwa mniejsze i żyć każde na własny rachunek.

– Nie wiedziałem, że zależy ci na rozmowach – odparł.

Zabrzmiało jak kpina, więc się mi ciśnienie podniosło.

– Niczego nie wiesz! Działaliśmy jak firma pod nazwą rodzina, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. I nie, nie sądzę, że to twoja wina. Po prostu coś się skończyło. We dwójkę nie jesteśmy szczęśliwi. Mam dość bycia robotem sprzątającym, który nawet nie zasługuje na chwilę porządnej rozmowy. Nie czuję się jak kobieta od lat, a teraz nie czuję się nawet jak człowiek!

Zamknęłam się w pokoju najmłodszej córki i rozbeczałam się. Wreszcie wyrzuciłam z siebie to, co męczyło mnie od lat, choć dopiero teraz ujęłam to w słowa. Nie czułam się człowiekiem. Nie czułam się sobą, Elą, którą kiedyś byłam. Córka, narzeczona, żona, matka, pracownica, emerytka, sąsiadka, a… gdzie ja? Zawsze w jakiejś roli, spełniająca cudze oczekiwania, zaspokajające cudze potrzeby. Gdzie ja w tym wszystkim?

Tadeusz nie zapukał, nie zainteresował się… Nawet nie chciało mu się udawać, że mu na mnie zależy, że się martwi. W porządku, pomyślałam z goryczą. Poszukam sobie czegoś. Nawet gdyby stać mnie było tylko na pokój w mieszkaniu studenckim – wyniosę się stąd w diabły.

No to spróbujmy…

Następnego dnia czekała mnie niespodzianka. Mój mąż wstał wcześniej niż ja – chyba pierwszy raz w życiu – i zrobił śniadanie. Też nowość. Ugotował jajka na miękko, tak jak najbardziej lubiłam, uszykował kanapki.

– Pomyślałem, że chętnie byś coś zjadła, coś, czego sama nie musiałaś zrobić. A może masz ochotę na jajecznicę? Mogę…

– Nie. Jest dobrze. Dziękuję… – byłam speszona.

Chyba nie mniej niż on. Odchrząknął, a potem zaczął mówić, wolno, z namysłem.

– Zastanawiałem się nad tym, co mi wczoraj powiedziałaś. Długo. Nasze pokolenie nie było uczone prowadzenia takich rozmów. Ale chyba rzeczywiście skupiliśmy się głównie na tym, żeby dzieciom niczego nie brakowało. I udało się. Wszystko szło sprawnie, jak w dobrze naoliwiona maszyna. Tyle że pary zabrakło na naszą dwójkę.

Kiwnęłam głową. 

– A może… Skoro teraz mamy już czas… Może teraz skupilibyśmy się na sobie?

Zastygłam z kanapką w drodze do ust.

– To znaczy?

– Moglibyśmy spróbować odbudować nasz związek… Nie będzie jak dawniej, zanim pojawiły się dziewczynki, bo jesteśmy dużo starsi, inni, ale to nadal my, prawda? Razem poszukajmy siebie, co ty na to? Znalazłem taką jedną poradnię rodzinną, gdzie prowadzą terapię małżeńską dla starszych par. Może pomogliby nam odnaleźć siebie, hm?

Chcieliśmy być szczęśliwi razem

Jak na Tadeusza było to wyjątkowo romantyczne. I zrobiło na mnie wrażenie, normalnie się wzruszyłam… W poradni, do której poszliśmy, już tak miło nie było, choć łzy się lały.

Wygarnęliśmy sobie od serca. Czego nam brakowało, co nas złościło, co smuciło i sprawiało, że rozpadaliśmy się na kawałki. Tak, on też miał swoje żale. A potem, kiedy to wszystko wybrzmiało, zaczęliśmy kawałek po kawałku, na nowych zasadach, odbudowywać nasz związek.

Nie mogło być jak dawniej, gdy mieliśmy po dwadzieścia lat, bo byliśmy trzy razy starsi. Z drugiej strony to miało swój urok, jak romans po latach. Zaczęliśmy inaczej na siebie patrzeć, rozumieć się i… znowu kochać nawzajem, choć nie tą młodzieńczą miłością, tylko dojrzałą, spokojną, może dzięki temu pełniejszą, wyrozumialszą.

I na seks też nabraliśmy ochoty, choć oboje sądziliśmy, że takie rozkosze już za nami. No ale skoro teraz rozmawialiśmy, już nie mijaliśmy się na korytarzu bez słowa, nie chowaliśmy każdy w swojej jamie, kiedy patrzyliśmy na siebie i się widzieliśmy – stąd tylko krok do flirtu i chęci dotykania, przytulania, całowania…

Włożyliśmy w nasz stary-nowy związek wiele pracy. Były łzy, ale też mnóstwo śmiechu, zaś efekt przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Nie chciałam już być szczęśliwa w pojedynkę. Chcieliśmy być szczęśliwi razem. Prawdę mówi przysłowie, że w starym piecu diabeł pali… Dziewczynki też zauważyły, że jesteśmy inni.

– Jakbyście oboje odmłodnieli. Sprzedajcie nam patent! – śmiały się.

– Nie omieszkamy – opowiadaliśmy, przytulając się.

Czytaj także:
„Mój facet ma w sobie tyle romantyzmu, co kawałek cegły. Na urodziny zamiast wyznań i kwiatów, dostałam sokowirówkę”
„Miałam wakacyjny romans pod nosem męża. Kochanek mnie oszukał, ale dzięki temu zdecydowałam się na dziecko”
„Chciałem zostać kucharzem, lecz ojciec ciągnął mnie do warsztatu. Kpił, że do garów nadają się baby, a nie rasowi faceci”

Redakcja poleca

REKLAMA