„Mam chomika! – krzyknął Staszek, ledwo przekroczywszy próg mieszkania.
Myślałam, że się przesłyszałam, dlatego zaciekawiona wyjrzałam z kuchni. Staszek postawił na podłodze wielką klatkę, właśnie taką, w której trzyma się gryzonie.
– Zwariowałeś?! – wyrwało mi się.
– Tylko na tydzień – wyjaśnił szybko, bo dojrzał zapewne w moim wzroku mordercze błyski. – To chomik mojego szefa, chyba rozumiesz…
Gryzoń był sympatyczny, ale i tak się go bałam
Od kiedy mój mąż usłyszał, że wkrótce ktoś z jego zespołu awansuje na kierownika działu, robił wszystko, żeby zdobyć uznanie szefa. Jako pierwszy przychodził do firmy i jako ostatni z niej wychodził. Nocami przygotowywał jakieś projekty albo czytał poradniki w rodzaju „Jak osiągnąć sukces w pracy”. Zaczął jeździć na rowerze (bo szef był zapalonym cyklistą) i oglądać ambitne filmy, których nie znosił (żeby mieć o czym rozmawiać podczas przerwy na lunch). Choć śmieszyły mnie te jego starania, dzielnie mu kibicowałam. Ale chomik w naszym domu to już była przesada.
– Jutro masz odnieść to stworzenie do właściciela! – zażądałam.
– Nie mogę – Staszek rozłożył ręce. – Szef wyjeżdża z rodziną na urlop i nie ma z kim zostawić chomika. Spytał, czy ktoś nie zgodziłby się z nim zostać.
– A ty oczywiście musiałeś się zgłosić – dopowiedziałam z wyrzutem.
– Kochanie, chyba zależy ci na moim awansie – mąż wziął mnie pod włos.
– Nie aż tak, żeby niańczyć mysz!
– To jest chomik, bardzo milutki, sama zobacz – podsunął mi pod nos klatkę wypełnioną trocinami, w których zapewne ukrywał się żółtozębny gryzoń.
– Weź to ode mnie! – wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. – Jak tak ci zależy na awansie, to sam zajmij się zwierzakiem. Na mnie nie licz! – oświadczyłam.
Klatka z chomikiem stanęła na biurku w gabinecie Staszka. Początkowo omijałam ją szerokim łukiem, ale z czasem zaczęłam podchodzić bliżej i bliżej… Siadałam przy biurku i obserwowałam, jak stworzenie kręci się w kołowrotku albo biega po równoważniach.
To było nawet zabawne
Nigdy jednak nie odważyłam się włożyć ręki do klatki. W piątek wieczorem jak zwykle wszedł do swojego gabinetu, żeby nakarmić chomika. Nie minęła minuta, gdy wypadł stamtąd blady jak ściana.
– Nie ma go! Zniknął! – powtarzał, miotając się po mieszkaniu.
Wskoczyłam na fotel i podkurczywszy nogi, w milczeniu przyglądałam się jego poszukiwaniom. W nocy oboje nie zmrużyliśmy oka. Ja ze strachu przed atakiem gryzonia, Staszek z kolei martwił się, co powie szefowi, kiedy ten w poniedziałek wróci z urlopu i zażąda zwrotu ulubieńca. Z samego rana zadzwonił do swojego ciotecznego brata, którego żona w dzieciństwie hodowała chomiki. Ta rozmowa nas uspokoiła. Mnie, bo dowiedziałam się, że chomiki często uciekają (wystarczy nie domknąć klatki), ale nie zdarzyło się, żeby taki uciekinier zaatakował któregoś z domowników. W męża z kolei wstąpiła nadzieja, gdy usłyszał, że jeśli kupi podobnego chomika, szef nie zauważy różnicy. Punkt dziesiąta, ledwo żywi ze zmęczenia, dotarliśmy do pobliskiego sklepu zoologicznego.
– Chcielibyśmy kupić chomika – rzucił Staszek od drzwi.
– Syryjskiego czy dżungarskiego? – spytał sprzedawca.
– Dobre pytanie – mruknął mój mąż zdezorientowany. – Takiego! – oznajmił, wypatrzywszy w jednej z klatek stworzenie podobne do uciekiniera.
– Świetny wybór – pochwalił subiekt.
– Samiec czy samiczka?
Wymieniliśmy z mężem spojrzenia
– Szef coś wspominał, że chomik wabi się Gapa – przypomniał sobie Staszek. – To chyba samiczka, jak myślisz? – zwrócił się do mnie.
– Gapa? – zadumałam się. – No tak, to jakby damskie imię. Bierzemy kobietę! – wypaliłam, czując, że jeszcze chwila i ze zmęczenia osunę się na podłogę i zalegnę między klatkami z gryzoniami a terrarium, w którym wiły się gady.
Dublerka musiała być bardzo podobna do pierwowzoru, bo szef Staszka rzeczywiście nie dostrzegł różnicy. Podziękował za pomoc, mrugając znacząco brwiami, co mój mąż odebrał jednoznacznie: awans ma murowany! Minęło kilka tygodni, powoli zapominałam o przygodzie z gryzoniem i coraz pewniej stąpałam po podłodze. Na wszelki wypadek nie zaglądałam jedynie w najciemniejsze zakamarki… Kiedy Staszek wrócił do domu, dźwigając kartonowe pudło, nie przeczuwałam, jaką ma dla mnie niespodziankę. Dopiero gdy wyjął z pudła słój wypełniony trocinami, poczułam niepokój.
O co chodziło?
– Co to jest? – spytałam, mierząc męża groźnym spojrzeniem.
– Cho…ki – wyszeptał.
– Co?!
– Chomiki – powtórzył głośniej. – Dokładnie tuzin – dodał.
Musiałam przytrzymać się stołu, żeby nie upaść. Policzyłam do dziesięciu, próbując opanować nerwy, ale zorientowawszy się, że ta metoda nie działa, nabrałam powietrza i huknęłam:
– Jakie chomiki, do cholery?!
– Nasze – odparł mąż. – Okazało się, że kupiliśmy samiczkę w ciąży. Szef kazał mi zabrać jej potomstwo i… Nie powtórzę ci, co jeszcze mówił, bo to niecenzuralne. Zwolnił mnie też, ale, na szczęście, od razu zadzwonili do mnie z konkurencji. Dostałem nową pracę. Byłem też w tamtym sklepie, ale powiedzieli, że nie przyjmują reklamacji. Nie chcieli też wziąć ode mnie tego przychówku, podobno mają nadmiar.
Przez chwilę milczeliśmy, przygnieceni odpowiedzialnością za dwanaście stworzeń, które popiskiwały, wiercąc się niemrawo na dnie słoika.
– Jest jeszcze coś… – zaczął mąż i zamilkł, jakby szukał odpowiednich słów.
– No, mów!
– Gapa była samcem, a nie samiczką.
Wyobraziłam sobie wyraz twarzy szefa Staszka, kiedy zobaczył, że jego chomik płci męskiej został ojcem… czy też matką, i zaczęłam się histerycznie śmiać. A kiedy się już wyśmiałam, nieoczekiwanie ogarnął mnie taki spokój, że nawet wizja mieszkania pod jednym dachem z tuzinem miniaturowych gryzoni nie była w stanie go zakłócić.
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”