Byłam akurat przed ważnym spotkaniem, kiedy w mojej kieszeni zabuczał telefon. Dzwoniła córka.
– Słucham cię, Majeczko. Co się stało? – zapytałam podenerwowanym tonem.
Telefon w środku dnia od nastoletniej latorośli to zawsze pierwszy sygnał nadciągających kłopotów. Zgubione klucze, prośba o „drobne” w wysokości moich tygodniowych zarobków na zakupy w galerii, a może zdawkowa informacja o późnym powrocie z imprezy organizowanej przez bliżej mi nieznane towarzystwo…
Repertuar próśb i żądań córki był szeroki, a ja oczami wyobraźni już widziałam kolejne problemy generowane przez moje dziecko. Przypuszczenia potwierdziły się częściowo – problemy, owszem, były, ale nie dotyczyły Majki. Sprawa przedstawiała się znacznie gorzej.
– Tata jest chyba chory – usłyszałam wstępną diagnozę, a co za tym idzie, zapowiedź czekającego mnie horroru. – Przyszedł wcześniej do domu. Leży i jęczy.
– Żołądek? – zapytałam z nikłą nutką nadziei, że to tylko zatrucie, więc stan wyjątkowy
w domu potrwa co najwyżej do jutra.
– Nie, chyba nie, zresztą nie znam się na tym. On twierdzi, że to może być żółta febra. Nie mam pojęcia, co to. Przyjedź, mamo, jak najszybciej, bo ja się boję zarazić tą febrą. Jeszcze mi na cerę zaszkodzi – zakończyła błagalnym tonem. – Poza tym umówiłam się, a tata powiedział, że nie może być sam, bo nie jest pewien dnia ani godziny.
Obiecałam wrócić do domu, gdy tylko skończę spotkanie, a potem rozłączyłam się i ciężko westchnęłam. No tak, gorączka, złe samopoczucie, łamanie w kościach… Po prostu przeziębienie. Jednak mój małżonek panikarz za każdym razem budował całą ideologię swojej choroby. Na początek zawsze pojawiało się podejrzenie jakiejś rzadkiej, najlepiej nieuleczalnej dolegliwości. AIDS, dżuma, tyfus, a dziś febra.
Poszperałam w internecie w poszukiwaniu opisu żółtej febry. Notatka wyjaśniała, że może doprowadzić do śmierci lub ciężkich powikłań, występuje w Afryce i Ameryce Południowej. Po chwili zamknęłam okienko wyszukiwarki. Po co ja to czytam? Przecież wiadomo, że to nie żadna febra! Niby gdzie miałby się tym zarazić?!
Kolejnym żelaznym punktem programu był bezruch pod kołdrą i wyrażane werbalnie żądanie, żebym całkowicie poświęciła się pielęgnowaniu męża.
Żadne tam: „Podaj mi herbaty, proszę”, tylko: „Jeśli wyjdziesz, to umrę” albo hit sprzed roku: „Gdybyś mnie kochała, tobyś chorowała razem ze mną”. Na nic zdały się wyjaśnienia, że kocham go bez podupadania na zdrowiu, a wspólne chorowanie oznacza dwie osoby do opieki. To jasne, że pacjentem był tylko on; ja miałam się jedynie wczuć w jego cierpienia.
Po ogłoszeniu zagrożenia życia przychodził czas na chorobowy koncert życzeń. Kanapka, kakao, herbatka, ciasteczko, druga kołdra, świeża piżama, pilot do telewizora, gazeta z kiosku – wszystko to niby normalne podczas choroby, ale u mojego małżonka strumień żądań bywał tak szeroki, że nieraz nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Trudno, nie było wyjścia, należało brać się za bary z rzeczywistością. Wyszłam z pracy zaraz po spotkaniu i podążyłam do chorego niczym skazaniec na szafot. W domu powitała mnie cisza. Czyżby febra zebrała już swoje śmiertelne żniwo? Zaraz Maja wychynęła ze swojego pokoju, szepcząc:
– Jakby co, to jestem pod telefonem.
Po czym niemal biegiem opuściła mieszkanie. Widać było, że dwie godziny z przeziębionym ojcem dały jej się nielicho we znaki… Gdy tylko trzasnęły drzwi, z salonu dobiegł głos, który przywodził na myśl żałosne błagania żebraka o jałmużnę pod katedrą lub pełne bólu nawoływania rannych żołnierzy na bitewnym pobojowisku.
– Jest tam kto? Asiu, to ty? Czy ktoś mnie słyszy w tym nieludzkim domu?
– Tak, tak, Andrzejku. Jestem. Maja mówiła, że się źle czujesz. Coś cię łapie?
Andrzejek wbił nieruchomy, szklisty wzrok w sufit. Najwyraźniej dawał w ten sposób do zrozumienia, że sytuacja jest nad wyraz poważna, więc sformułowanie: „Coś cię łapie?” jest nie na miejscu. „Coś cię powaliło?” brzmiałoby zdecydowanie lepiej.
Po kilkunastu sekundach pokazowego milczenia doleciał mnie cichy, rozpaczliwy szept, w którym pobrzmiewało coś na kształt pogodzenia się z okrutnym losem:
– Eee, to nic takiego… Nie zawracajcie sobie mną głowy. Poleżę, przeczekam. Może minie. Może nie…
Ani słowa o febrze? Jak widać, taktyka informacyjna była stosowana indywidualnie. Majeczka dowiedziała się o trapiącej ojca rzadkiej chorobie i jako dobra córka trochę się przejęła. Ucieczka w popłochu była tego najlepszym dowodem. Ale ja już to przerabiałam, więc spróbował czegoś innego.
W jego mniemaniu, bo teksty typu: „Przeczekam, może nie umrę” też już były na tapecie.
Trudno, musimy to jakoś przejść
– Zmierz sobie temperaturę. Jak chcesz L4, to trzeba się zarejestrować w przychodni. Może herbatki? – zaproponowałam.
– W moim stanie nie dojdę do przychodni. Zresztą cóż oni mi pomogą? Też każą leżeć, przeczekać, może się wyliżę. Szef już zna całą sprawę, da mi wolne.
No proszę, wychodząc z pracy podczas ataku żółtej febry, załatwił sobie jeszcze urlop u szefa… Godne podziwu opanowanie. Mój mąż to prawdziwy bohater!
– No i bardzo dobrze. Herbaty chcesz? – powtórzyłam pytanie.
– Kakao, byle słodkie! – jęknął, a ja westchnęłam z rezygnacją i wyszłam do kuchni.
Kołomyja trwała jak zwykle prawie tydzień. Herbatki, czekoladki, zmiany piżamy, zmiany pościeli, pocieszanie wraz z zapewnieniami, że nie jest do niczego i nie zdziadział jeszcze na amen. Wszystkie obowiązkowe punkty programu zostały odhaczone.
Dodatkową atrakcją była histeria naszej Majki, która nowy wyrzut trądziku młodzieńczego na twarzy powiązała z potencjalnym atakiem żółtej febry, którą zaraziła się od ojca. Panika rozgorzała na nowo.
Gdy ugasiłam te pożary, sytuacja się unormowała. U Andrzeja minął nawet stan podgorączkowy i przeświadczenie o nieuchronności nadchodzącej śmierci.
Kiedy pewnego dnia wróciłam z pracy i zastałam dom wywietrzony, łóżko posłane, a mojego małżonka w pozycji pionowej, krzątającego się po mieszkaniu z zadowolona miną, zrozumiałam, że kolejny sezon serialu chorobowego mamy za sobą. Kiedy tylko mnie zobaczył, podbiegł w podskokach i ucałował mój policzek.
– Asiu, nie wiem, co bym bez ciebie zrobił! Dzięki tobie przeszedłem tę grypę tak lekko. Jesteś aniołem. Kocham cię!
To też już przerabialiśmy niejednokrotnie
Smutek ustępuje z czasem miejsca nadmiernemu entuzjazmowi. Szczerze mówiąc, często równie męczącemu co sceny odgrywane wcześniej spod kołdry. Czy on nie może do niczego podchodzić spokojnie?
Wieczór minął całkiem przyjemnie. Zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy jakiś film. Niestety, po ułożeniu się do snu poczułam nadciągający ból głowy. No tak, zapowiadali niż niosący ze sobą deszcze, migrenę oraz senność… Jednak to nie było to.
Złe samopoczucie ogarniało powoli całe moje ciało. Bolały mnie kości, w gardle pojawiły się szorstkość i ból. Termometr wsadzony około trzeciej w nocy pod pachę nie pozostawiał wątpliwości: jestem chora, zaraziłam się tym cholernym przeziębieniem od Andrzeja. Najpierw tydzień cyrku z małżonkiem, teraz tydzień ze mną. Tylko tego mi brakowało!
Rano wstaliśmy. Mąż szykował się już do pracy, ja postanowiłam wziąć zwolnienie i zadzwoniłam do przychodni. Andrzejek przysłuchiwał się rozmowie telefonicznej z rosnącym niepokojem. Gdy skończyłam, spytał z niepewnością w głosie:
– Jesteś chora? Źle się czujesz?
Skinęłam głową. Czułam się fatalnie. Prawdę powiedziawszy, coraz gorzej. W tym momencie Andrzej cofnął się, jakby zobaczył niebezpieczne zwierzę.
Przez tydzień miałam opiekę niczym Rockefeller
– Boże! Przecież myśmy się całowali, przytulali, mogłem się od ciebie zarazić – wyjąkał przerażony, całą swoją postawą pokazując, że spotkało go przez moją nieuwagę wielkie nieszczęście.
Pomijam szczegół, że nie mógł się ode mnie zarazić swoim własnym wirusem, na który uzyskał odporność przynajmniej na jakiś czas. Inaczej w kółko byłby chory, zarażając się sam od siebie. Zatem abstrahując od absurdalności tego zarzutu, mało szlag mnie nie trafił na jego bezczelność.
Ogarnęła mnie wściekłość, jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie czułam. Jakby coś się we mnie kumulowało przez lata cierpliwego znoszenia jego marudzenia i naraz wybuchło. Zaczęłam krzyczeć.
Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, co wykrzykiwałam, ale z moich wysuszonych gorączką ust spłynęły między innymi takie słowa jak: „dupek”, „maminsynek”, „hipochondryk”, „mięczak”, „wyzyskiwacz” i „panikarz”. Niemal ochrypłam, a gdy umilkłam, dysząc ciężko, zapadła długa, pełna napięcia cisza…
O dziwo, zadziałało. Andrzejek bez słowa protestu mnie rozpieszczał, dbał o wygody, jak również spełniał nawet najdziwniejsze zachcianki. Co więcej, od czasu mojego wybuchu coroczny spektakl chorobowy małżonka wyraźnie stracił na rozmachu.
Kocham go i za nic nie dopuszczę, żeby mu czegoś w potrzebie zabrakło. Jednak ja też mam prawo zachorować i tak samo jak on potrzebuję wówczas wsparcia.
Joanna, 45 lat
Czytaj także:
„Matka ciągle mnie kontroluje. Zagląda mi nawet do lodówki i szuflady z bielizną, więc musiałam dać jej nauczkę”
„Zakochałam się w księdzu i całkiem straciłam głowę. Ślepo wierzyłam, że on rzuci dla mnie sutannę i Boga”
„Mąż bawił się ze mną w dom, a z kochanką harcował pod kołdrą. Chciał trwać w tej farsie, bo nie mógł się zdecydować”