Zeszłoroczne przygotowania do świąt wspominam jako najgorsze w moim życiu. Jeszcze nigdy się tak nie naharowałam, a w samą wigilię prawie rozwiodłam się z Andrzejem!
Od dłuższego czasu podejmowałam rodzinę na wigilijną kolację. Z reguły gościliśmy teściów i nasze rodzeństwo z dziećmi. Nasze bliskie rodziny nie są może największe, ale tego typu przyjęcie zawsze liczyło co najmniej dwanaście osób. To nie tak mało, gdy trzeba przygotować większość dań, posprzątać i przystroić dom, a jednocześnie zająć się też prezentami i ogarnąć samą siebie. Co roku bywałam lekko zmęczona, ale i wdzięczna, że mam kogo gościć przy wigilijnym stole. Lubiłam być gospodynią i lubiłam spędzać święta w towarzystwie tej najbliższej rodziny.
Mąż spontanicznie zaprosił wszystkich
Niestety, w zeszłym roku mąż wziął całą moją coroczną pracę za pewnik i władował mnie na prawdziwą minę. W odwiedzinach u swoich kuzynów, u których byliśmy na jakiś miesiąc przed świętami, zaproponował zupełnie bezceremonialnie, żeby... wszyscy przyjechali w tym roku do nas!
– Wpadajcie, tak rzadko się widujemy! – zachęcał, a mnie robiło się gorąco.
Oni i wszystkie ich dzieci to dodatkowe sześć osób... „No nic, jakoś dam radę”, myślałam, bo przecież nie miałam innego wyboru. Nie wiedziałam, że to jeszcze nie koniec...
– Andrzej, to bardzo miłe z waszej strony – powiedział kuzyn.
Zabawne, że użył słowa „waszej”, chociaż ja w całym tym procesie decyzyjnym nie odezwałam się przecież ani słowem. Nikt też nie pomyślał o tym, żeby zapytać, czy na pewno nie mam nic przeciwko, biorąc pod uwagę, że to na mnie spoczywał ciężar świątecznych przygotowań.
– Ale wiesz, my przeważnie jeździmy do Piotrka, mojego brata. Będzie zawiedziony, jeśli nas nie będzie, a i co roku przywozi też rodziców ze wsi – powiedział niepewnie kuzyn.
„Uff, jest nadzieja!”, pomyślałam z ulgą, której bardzo szybko pozbawił mnie jednak mąż.
– To wpadajcie wszyscy! Co to za problem? Marzena, co nie? – zwrócił się do mnie, a ja spiorunowałam go wzrokiem.
Byłam wściekła
Przecież to robiło z naszej małej wigilii imprezę na trzydzieści osób! Praktycznie trzy razy tyle roboty, co zwykle, a już to, co robiłam co roku było wystarczająco ciężką pracą.
– Andrzej, czy ty w ogóle pomyślałeś, ile to roboty? Nie przyszło ci do głowy, żeby to ze mną skonsultować, zanim ich zaprosisz? – wyrzuciłam mężowi w samochodzie, gdy wracaliśmy do domu.
– Aj, Marzenka, nie narzekaj, będzie dobra zabawa! Pewnie, trochę pracy będzie, ale zobaczysz, że za rok będziesz pamiętać tylko te fajne chwile. Jeszcze nigdy nie mieliśmy w domu takiej świątecznej imprezy – zachwycał się, ale mnie to nie przekonywało.
– No dla ciebie z pewnością będzie dobra zabawa, bo to nie ty gotujesz, nie ty sprzątasz i nie ty ganiasz po sklepach za prezentami – fuknęłam.
– No przecież ci pomogę – mruknął od niechcenia.
Zamierzałam trzymać go za słowo, ale bardzo szybko przekonałam się, że to jak zwykle tylko czcze gadanie. Andrzejowi po prostu wydawało się, że wszystko w domu robi się jakoś tak samo. Nie rozumiał, ile pracy wymaga przygotowanie takiej kolacji, a co dopiero całych trzech dni świąt, bo przecież rodzina z tak daleka nie będzie przyjeżdżać jedynie na wigilię.
Lepiłam pierogi w każdej wolnej chwili
Postanowiłam rozplanować sobie pracę już pod koniec listopada, żeby na pewno się ze wszystkim wyrobić. Uszka i pierogi lepiłam w weekendy po trochę i mroziłam. Na tyle osób potrzebowałam ich przecież po kilkaset. Nie było opcji, żeby zrobić to wszystko tuż przed świętami. Całe szczęście, mieliśmy w piwnicy zamrażarkę przemysłową. Rozstawiłam się więc w jedną sobotę ze składnikami i zaczęłam lepić pierwsze pierogi. Gdzie był wtedy mój mąż? Oczywiście na kanapie, oglądał ważny mecz z nogami na ławie! Król życia!
– Andrzej, obiecałeś, że mi pomożesz. Mógłbyś więc tu przyjść? – prosiłam coraz bardziej zniecierpliwiona.
– Zaraz, Marzena, zaraz. Przecież do świąt jeszcze kupa czasu... – narzekał.
– Wcale nie tak dużo, biorąc pod uwagę, ile jest do zrobienia!
Finalnie, przez całą sobotę lepiłam sama, a w niedzielę zabrałam się za kolejną turę. Tym razem mąż miał jeszcze inne rzeczy do roboty: umówił się wcześniej z kolegami na przedświąteczne spotkanie.
– No przecież nie mogę tego odwołać, to tradycja – argumentował.
Byłam coraz bardziej sfrustrowana. Chociaż zorganizowałam sobie pracę całkiem nieźle, nadal przecież musiałam chodzić do biura i wywiązywać się z innych obowiązków. Nie mogłam przez cały miesiąc przygotowywać świąt! A do zrobienia było znacznie więcej niż tylko pierogi i makowce. Musiałam posprzątać i odświeżyć pokoje gościnne i gabinet męża, które od lat służyły nam za graciarnię. Musiałam kupić nowe pościele, bo okazało się, że nie mam, w czym położyć spać aż takiej ilości gości. Musiałam kupić prezenty przynajmniej wszystkim dzieciom naszych gości, odebrać to wszystko, zapakować, a na koniec jeszcze położyć pod ubraną i przytaszczoną do domu choinką.
Było mi coraz trudniej
W miarę zbliżania się świąt mój dom zamieniał się w prawdziwe pole bitwy. Maszerowałam po nim jak generał na froncie, dowodząc zespołem garnków, odkurzaczy, mopów i wałka do ciasta. Andrzej, niestety, nadal pozostawał jedynie w roli obserwatora tych starć.
W wigilię nadal byłam w proszku – chociaż przecież przygotowywałam się od wielu tygodni! Goście mieli się pojawić za kilka godzin, a ja nadal walczyłam z farszem do pierogów. Próbowałam zachować spokój, ale wraz z narastającym zmęczeniem rosła też frustracja. Jeszcze na ostatnią chwilę wbiegłam do okolicznego sklepu po składniki, których mi zabrakło. Sprzedawczyni już prawie zamykała.
– Nie, błagam panią! Ja tylko po dwie rzeczy! Proszę, jestem wykończona i z niczym się nie wyrabiam – zawyłam żałośnie, że aż kobiecie zrobiło się mnie żal i wpuściła mnie do sklepu.
Nawet tego nie mógł załatwić za mnie Andrzej. Gdzie wtedy był? A w wannie!
– Przecież nie mogę powitać gości brudny i nieubrany! – oburzył się, gdy desperacko poprosiłam go o pomoc.
Mimo że do sklepu weszłam tylko po dwie rzeczy, natychmiast zaczęły mi się przypominać te, o których zapomniałam wcześniej. Wróciłam z torbami pełnymi zakupów, gotowa do ostatecznego starcia z wyzwaniem, które postawił przed mną mąż. Gdy otworzyłam drzwi, zobaczyłam go leżącego na kanapie z kawałkiem ciasta w ręce!
– Marzenka, dobre, ale suche trochę tym razem – skomentował z pełnymi ustami.
Eksplodowałam jak bomba
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, mojego męża nie byłoby już dzisiaj z nami. Byłam u kresu wytrzymałości i nagle wszystkie tłumione tygodniami emocje przebiły moją bańkę pozornego spokoju.
– Naprawdę? Suche? Bardzo przepraszam, że nie spełnia kryteriów wielmożnego pana! Od tygodni haruję, żeby zorganizować tę durną wigilię, a ty nawet palcem nie kiwniesz i jeszcze ci się coś nie podoba?! O nie, dosyć tego! – krzyknęłam i rzuciłam torby z zakupami na podłogę. – Proszę, goście będą za trzy godziny, trzeba nakryć do stołu, zapakować ostatnie prezenty, ugotować pierogi i dorobić sałatki jarzynowej! Na pewno sobie poradzisz, bo ja już palcem nie kiwnę. A przecież nie mogę powitać gości brudna i nieubrana, prawda?!
Mąż patrzył na mnie w osłupieniu bez słowa. Gdy był już w stanie wydusić z siebie zdziwione: „Ale Marzenka...”, byłam już na piętrze i nalewałam sobie wody do wanny.
„Mam to w nosie! Jak będzie niezrobione to powiem, że rano skręciłam kostkę i pomogą mi kuzynki, jak przyjadą! Nie mam już siły, potrzebuję przerwy”, pomyślałam ze złością. Przez następne trzy godziny nie schodziłam na dół nawet na sekundę. Wykąpałam się, ubrałam, pomalowałam i obejrzałam nawet kawałek świątecznego programu w telewizji.
A jednak mógł coś zrobić
Gdy w końcu usłyszałam, że goście podjeżdżają pod dom, postanowiłam sprawdzić, jak wyglądają sprawy w jadalni i kuchni. Naprawdę spodziewałam się zastać grecką tragedię, a tu... zaskoczenie! Stół był pięknie nakryty, parujące pierogi leżały już na półmiskach, komplet prezentów leżał pod choinką, a sałatka jarzynowa w salaterce. W przedsionku stał mój mąż.
– Dałem radę, ale łatwo nie było – przyznał ze wstydem jak pokorny uczniak. – Przepraszam, już wiem, ile roboty musiało cię kosztować to wszystko.
„O proszę, a więc tupnięcie nogą potrafi czasem przynieść zdumiewające efekty!”, pomyślałam z rozbawieniem i objęłam Andrzeja.
Czytaj także: „Przygotowania do świąt zawsze były katorgą. Odliczam godziny do końca rodzinnych spotkań”
„Syn zerwał z nami kontakt na 5 lat. Jak gdyby nigdy nic zapukał do nas w Wigilię i zapytał, czy jest ryba po grecku” „Wigilię zamiast przy choince, spędzam na cmentarzu. Pierogi na grobie rodziców smakują słonymi łzami”