„Mąż oskubał mnie do cna i wpędził w długi. Został mi tylko dom po dziadkach i serce mi pęka na myśl, że muszę go sprzedać”

kobieta, która musi sprzedać dom fot. iStock by Getty Images, fizkes
„Stary dom sprawiał wrażenie wymarłego. Chwilę stałam bez ruchu w ciemnej sieni, starając się odnaleźć zapach dni, kiedy żył, tętnił śmiechem i rozmowami. Niepotrzebnie przywoływałam wspomnienia, tego świata już nie ma. Zniknął, a wraz z nim poczucie bezpieczeństwa, które towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo”.
/ 19.04.2023 18:30
kobieta, która musi sprzedać dom fot. iStock by Getty Images, fizkes

Reflektory samochodu wydobywały z mroku tylko wąski fragment drogi. Zapomniałam już, jak wygląda prawdziwa noc, nierozjaśniona łuną świateł miasta. Samochód podskoczył na wybojach, kierownica gwałtownie ożyła i prawie wyskoczyła mi z ręki. Skontrowałam i postanowiłam być bardziej czujna. Zniszczę resory i co? Kto mi pomoże? O asfalcie nikt tu nie słyszał, odkąd pamiętam. Swoją drogą, to dziwne. Sielice oddalone były zaledwie 60 kilometrów od Warszawy, ale takie osiągnięcia cywilizacji jak przyzwoita droga, omijały je szerokim łukiem. Ja zresztą też.

Dużo musiało się wydarzyć, żebym zdecydowała się na nocną wyprawę do starego domu dziadków. Chciałam na chwilę oderwać się od kłopotów, potrzebowałam odskoczni, żeby wszystko spokojnie przemyśleć. No i miałam misję. Dojrzałam do sprzedaży wiejskiego domu. Życie mnie do tego zmusiło, potrzebowałam gotówki na spłatę zadłużenia, w które wpędził mnie mąż, obecnie już były.

O, niepotrzebnie! Nad myślami trzeba panować, skarciłam się w duchu. Wspomnienie Jarka spowodowało niekontrolowany szczękościsk. Serce przyspieszyło i załomotało. Dłonie zacisnęły się kurczowo na kierownicy i zwilgotniały. Zawrót głowy. O matko! Tylko nie to!

Na środku drogi coś dostrzegłam…

Znałam te objawy, już raz zaliczyłam atak paniki. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, zabrało mnie pogotowie, myślałam, że to zawał serca.

– Nerwica lękowa – postawił diagnozę internista. – Pewnie żyje pani w ciągłym stresie? Organizm odbiera to jak realne zagrożenie, wytwarza morze adrenaliny. To taka reakcja obronna, zwiększająca chwilowo wydolność organizmu. Wie pani, jakby trzeba było uciekać lub walczyć… W nowoczesnym życiu prawie nieprzydatna. Przydałaby się raczej zimna krew i trzeźwa ocena sytuacji, prawda? A tu łomot serca, krótki oddech i zawroty głowy. No cóż, jeżeli to panią pocieszy, to nie jest pani sama. Coraz więcej ludzi wpada w nerwicę. Zalecam spokojny tryb życia. I proszę nauczyć się rozróżniać sprawy ważne od mniej ważnych, nie zajmować się wszystkim naraz.

– Dobrze powiedziane – pomyślałam. – Chętnie nie zajmowałabym się długami męża, ale bank jest innego zdania. Nie mam z tym nic wspólnego, a jednak muszę płacić. Wspólnota majątkowa czyni mnie odpowiedzialną za kolejny nieudany interes Jarka.

Noga sama wdepnęła hamulec do podłogi. Zaterkotał ABS. Zajęta myślami, nie zauważyłam czerwonego odblasku na środku wiejskiej drogi. Podświadomość jednak czuwała i to ona uruchomiła prawidłowe odruchy. Zatrzymałam samochód i zamarłam. Rower. A jakże, z jeźdźcem. Stalowy rumak i jego pan leżeli bezsilnie na boku. Wyskoczyłam z wozu jak z procy. Wypadek!

Jak się reanimuje ofiarę? Komórka! Muszę wezwać pogotowie! Pochyliłam się nad nieprzytomnym mężczyzną i zapędy samarytańskie przeszły mi, jak ręką odjął. Owionął mnie stężony obłok alkoholu. Złapałam pijaka za ramię i z całej siły potrząsnęłam.

– Niech pan wstanie! O mało pana nie przejechałam, następny samochód zrobi to na pewno! To nie miejsce do spania, to jest droga! Auta tędy jeżdżą! Słyszy mnie pan?

– Dzkkujje – odparł uprzejmie rowerzysta, nie otwierając oczu.

Opadły mi ręce. Moja niedoszła ofiara podłożyła sobie rękę pod głowę, pokręciła się w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji i całkiem odpłynęła.

– Nie dam sobie z nim rady, trzeba wezwać pomoc – pomyślałam. – Nie będę fatygować pogotowia do zwykłej moczymordy, poradzę sobie inaczej.

Postanowiłam zadzwonić do Janasowej, sąsiadki, która opiekowała się domem dziadków. Już ona przyśle mi kogo trzeba. Rozejrzałam się wokół. Gdzie ja jestem? Muszę podać Janasowej namiary, przecież nie podyktuję jej pozycji z GPS-a. Do Sielic powinno być niedaleko. Pamiętałam, że po zjeździe z obwodnicy pod Mińskiem znalazłam się na drodze na Węgrów. We właściwym miejscu wjechałam w polskie piaszczyste drogi wijące się malowniczo między wioskami i polami, i zapewniające piękne widoki. To w dzień. W nocy nic nie było widać oprócz kilku metrów pod kołami. Przejechałam już przez mostek na rzeczce, czy nie?

Westchnęłam i wyjęłam komórkę. Spojrzałam na cyfry, które wyświetlał smartfon i opadły mnie wyrzuty sumienia. 23.30. To nie jest pora na dzwonienie do kogokolwiek, a już na pewno nie do wiejskiej gospodyni. Nie miałam jednak innego wyjścia i wybrałam numer Janasowej.

Słuchałam monotonnych sygnałów, wyobrażając sobie, że gdzieś tam, w ciemnym uśpionym domu, alarmująco dzwoni telefon.

Niech ktoś odbierze, błagam – zaklinałam los.

– Halo – zaspany głos należał niewątpliwie do Zdzicha Janasa.

Na sąsiada mogłam liczyć – jak zawsze

Wyłuszczyłam prośbę o ratunek, starając się przedstawić sytuację uśpionego na środku drogi rowerzysty odpowiednio dramatycznie.

– Aaa, to Andzia dzwoni? – ucieszył się Janas, lekceważąc chwilowo kłopoty cyklisty. – Jedzie do nas? To się moja uraduje!

Spojrzałam na pijaka, który nagle zaczął tak głośno chrapać, że ledwo słyszałam, co mówił Janas. Musiałam zatkać jedno ucho dłonią.

– Dbamy o wasz dom jak o swój własny – zapewniał tymczasem Janas. – A co Andzia tak późno się w drogę wybrała?

Milczałam. Chciałam tylko, żeby ktoś pomógł mi odtransportować śpiącego na drodze łazęgę do domu. Nie zależało mi, żeby roztrząsać w nocy powody, dla których jechałam do gospodarstwa dziadków.

Jadę już, jadę – uspokajająco rzucił Janas. – Niech tam czeka. Jedna droga jest, za rzeką stoisz czy przed, wszystko jedno. W końcu trafię.

Uśmiechnęłam się. Janas nigdy nie mógł się zdecydować, żeby mówić do mnie po imieniu, jak reszta mieszkańców wioski. Darzył wielkim szacunkiem moich dziadków, którzy uczyli w miejscowej szkole. Część ich autorytetu spłynęła widocznie i na mnie. Janas znał mnie od dziecka, więc forma „pani” odpadała, a mówienie do mnie w pierwszej osobie nie chciało mu przejść przez gardło. I tak zostało. „Niech przyjdzie, jagód dostanie” – zapraszał w dzieciństwie.

Rozmarzyłam się. Prawie poczułam smak owoców wybieranych zabrudzonymi sokiem palcami wprost ze słoika. Wakacje na wsi, szczęśliwe chwile. Pamiętałam je, jakby to było wczoraj. Łazęgi z dzieciakami po lesie, zabawy w wypełnionych sianem stodołach, zapach dymu unoszący się w wieczornym nagrzanym powietrzu. Niepowtarzalny smak beztroskiego lata.

Usiadłam na poboczu, zdjęłam buty i zanurzyłam stopy w trawie. Nocną ciszę zakłócało jedynie ćwierkanie pasikoników. Powoli opadało ze mnie napięcie, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo to uczucie zrosło się ze mną. Rozpad małżeństwa, kłopoty finansowe, niepewność jutra. Oczekiwanie na to, co jeszcze wymyśli mój szalony eksmąż, żeby wpędzić mnie w kłopoty bez wyjścia.

Rozważania przerwał dobiegający z oddali znajomy dźwięk. Rozklekotany silnik Diesla dudnił coraz bliżej. Traktor! Pewnie Janas nadciąga z odsieczą. Podeszłam ostrożnie do leżącego rowerzysty. Spał jak dziecko w pyle drogi.

– Takiemu to dobrze – mruknęłam z zazdrością. – O niczym nie myśli, o nic się nie martwi, nie targają nim wątpliwości.

– Andzia! To ty? – Janas wygramolił się z szoferki przedpotopowego traktora. 

– Pan Janas! – ucieszyłam się szczerze.

– Jaki ja pan – obruszył się staruszek. – Janas, po prostu Janas, tak wszyscy do mnie mówią – dodał całkiem w stylu brytyjskiego agenta. – Dobrze, że w końcu przyjechałaś – Janas nieśpiesznie grzebał po kieszeniach. Wyjął zmiętoszoną paczkę papierosów, poszukał najmniej wygniecionego, przypalił i zaciągnął się z wyraźną przyjemnością.

Patrzyłam na to ze zgrozą. Ile on mógł mieć lat? Osiemdziesiąt? Szczupła, żylasta sylwetka i sprawne ruchy utrudniały ocenę, ale pamiętałam, że był równolatkiem moich dziadków.

Janas palił powoli, jakby zapomniał, po co przyjechał.

– Tu leży człowiek – przypomniałam delikatnie.

– Iii tam, jak leży, to i nie ucieknie – Janas zbagatelizował doniesienie. Nigdzie nie było mu śpieszno, może w tym tkwiła tajemnica jego zadziwiającej witalności. – A, widziałem go już, to mecenas – Janas poświęcił wreszcie odrobinę uwagi śpiącemu na drodze. –  Gospodarstwo Podleśnych kupił. Dziwny jakiś, nie zżył się z wioską. W sumie chyba dobry chłop, tyle że niepijący.

Noc musiał spędzić w stodole na sianie

– Tak? To co go z roweru zrzuciło?

– A bo to wiadomo? – Janas przeżegnał się dyskretnie.

– Tym razem chyba wiadomo, wódą jedzie na kilometr – mruknęłam.

– Może być, zapachów nie rozróżniam – Janas dymił jak komin. – Słyszałem, że mecenas pozwolenie jakieś miał załatwiać, chyba ździebko przeholował – dodał, jakby to wszystko miało wyjaśnić.

– Tak czy siak, trzeba sprzątnąć tę ofiarę biurokracji z drogi, zanim go coś przejedzie – przypomniałam.

– Ano, trzeba – Janas podniósł rower i jednym ruchem wrzucił go do szoferki traktora.

Otworzyłam usta i z wrażenia zapomniałam je zamknąć. No, no!

– Andzia niech bierze mecenasa, ja już go nie zmieszczę.

– Ale...

– Za nogi niech złapie, przeniesiemy go do samochodu.

Co miałam robić? Z pewnym obrzydzeniem złapałam na szczęście względnie czyste nogawki.

– Za nogi niech łapie, nie za portki! Te baby zupełnie do pomocy niezdatne – mruczał pod nosem Janas.

Wkurzyłam się, chyba nadepnął mi na ambicję. Złapałam pijaka pewnym chwytem i szarpnęłam do góry. Był ciężki jak kłoda. Z trudem wepchnęliśmy bezwładne ciało na tylną kanapę samochodu, miałam niewielką nadzieję, że wnętrze mojego wozu pozostanie tak czyste i świeże jak przed wyjazdem z Warszawy.

Usiadłam za kierownicą, starając się możliwie płytko oddychać, żeby nie wciągać do płuc alkoholu, którym przesyciło się wnętrze mojego wozu. Ofiara lokalnego sposobu załatwiania spraw leżała spokojnie i nieco już ciszej pochrapywała. Janas jechał przodem, podzwaniając stalowymi elementami traktora i wrzuconym byle jak rowerem. Miałam szansę zajechać na miejsce z fasonem, o jakim wcześniej nie marzyłam.

Tłukłam się na drugim biegu po wertepach chyba z pół godziny, zanim wjechaliśmy do wsi. Janas skręcił na swoje podwórko, zatrzymałam się przed bramą i wysiadłam.

– Wjechać trzeba, ot tam, prosto pod stodołę. Mecenas prześpi się na sianie, jutro będzie jak nowy – zadysponował Janas.

Nie protestowałam, bo nie miałam lepszego pomysłu na nocleg dla obcego, a w dodatku zabalsamowanego w czarnoziem, faceta. Ułożyliśmy ciało na stercie siana, Janas przymknął wrota stodoły.

Dziękuję za pomoc – zaczęłam się żegnać. – Wpadnę jutro, przywitam się z panią Heleną.

– Klucze do domu ma? – zatroszczył się staruszek.

– Mam – zadzwoniłam pękiem żelastwa.

Janas mruknął coś, poszurał butami na wycieraczce ułożonej przy schodach i wszedł do domu.

Wyjechałam na drogę. Otworzyłam bramę gospodarstwa dziadków. Stary dom sprawiał wrażenie wymarłego. Chwilę stałam bez ruchu w ciemnej sieni, starając się odnaleźć zapach dni, kiedy żył, tętnił śmiechem i rozmowami, a z centrum dowodzenia światem, którym był dla mnie wtedy pokój dziadka, dolatywał zapach fajkowego dymu, zawsze z domieszką amfory. Wymacałam ręką kontakt i zapaliłam światło. Niepotrzebnie przywoływałam wspomnienia, tego świata już nie ma. Zniknął, a wraz z nim poczucie bezpieczeństwa, które towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo. Potem już tak nie było. A teraz muszę sprzedać dom i wspomnienia. To niesprawiedliwe.

Nie chciałam zdradzić pamięci dziadków

Usiadłam na drewnianym stołku, z którego lubiła korzystać babcia. Zasiadała na nim do obierania ziemniaków, cienkie strużyny obierek spływały powoli do wiklinowej kobiałki. Lubiłam patrzeć na celowe ruchy małego nożyka, który w babcinej dłoni był niezawodnym narzędziem. Kiedy kobiałka wypełniała się, biegłam z nią do Janasów. Obierki przeznaczone były dla ich świń, u babci nic nie mogło się zmarnować.

Właściwie dziadkowie nie prowadzili, jak wszyscy we wsi, prawdziwego gospodarstwa. Nie hodowali zwierząt, bo jak mówili, przyjaciół się nie zabija. Ziemię oddali w dzierżawę, z czego mieli dochód, który bardzo się przydawał, kiedy trzeba było naprawić dach lub połatać ogrodzenie. Skromne nauczycielskie pensje pewnie by na to nie starczyły, szczególnie że prawie w całości przeznaczane były na zakup książek.

To był dziwny wiejski dom. Większość pokoi zabudowana była regałami z prostych sosnowych desek, na których stały książki. Ogromna, gromadzona przez całe życie biblioteka. Kiedy pojawiłam się na świecie, dziadek uroczyście przeznaczył najniższe półki dla mnie. Wypełniał je literaturą dziecięcą i młodzieżową, która czekała, aż podrosnę i zacznę z niej korzystać. 

Położyłam się na kanapie i owinęłam kocem, stara lampa z lekko przepalonym pomarańczowym abażurem dawała ciepłe światło, które ogrzewało mroczny pokój. Dom zdawał się ożywać, już nie sprawiał wrażenia opuszczonego. A ja planowałam wymienić go na pieniądze! Zanim porwał mnie sen, zrobiło mi się wstyd, jakbym miała zdradzić pamięć dziadków.

Słońce świeciło mi prosto w zamknięte oczy. Nawet gdybym jeszcze chciała pospać, skutecznie zniechęcał mnie do tego kogut Janasów. Piał jak nakręcony, oznajmiając okolicznym kurom, jaki jest ważny. Nie zanosiło się na to, że zachrypnie. Przeciągnęłam się, prostując kości niechętne noclegowi na starej, sprężynowej kanapie, wstałam i podeszłam do okna.

Na podwórku Janasów wrzało życie. Staruszek oglądał ze wszystkich stron młockarnię, a jego żona wyszła właśnie z domu z pośladem dla kur. Wrota stodoły drgnęły i uchyliły się lekko. Wyostrzyłam wzrok. Na progu stanął wymiętoszony człowiek, osłaniając ręką oczy. Wyglądał na mocno zdezorientowanego.

Usadowiłam się wygodniej na parapecie. Brakowało mi kawy, ale nie mogłam iść do kuchni. Za nic nie przegapiłabym widoku mecenasa zaraz po przebudzeniu. Ofiara ledwie stała na nogach, widać wczorajszy tryb załatwiania spraw jeszcze nie wyparował. Janas krzyknął coś do niego i pomachał ręką, potem odwrócił się i wskazał na moje okno. Schowałam się głębiej za firankę. Niepotrzebnie. Mecenas skulił się w sobie, uczepił roweru opartego o ścianę stodoły i chwiejnie odszedł, miałam nadzieję, że do domu.

– Andzia! Chodź na śniadanie! – zauważyła mnie w oknie Janasowa. – Kto to słyszał tak długo spać?!

– Tylko się ogarnę – odkrzyknęłam, przygładzając rozczochrane włosy.

Kuchnia pani Heleny była zagracona do granic możliwości, pękate szafki kryły bogatą zawartość, która umożliwiłaby przetrwanie, nawet gdyby Sielice zostały nagle odcięte od świata. Na kuchni, mimo wczesnej pory, bulgotała w garnku zupa, pod nogami kręciły się namolnie dwa bure koty. Usiadłam przy drewnianym, pokrytym ceratą stole i nie dałam się stamtąd ruszyć, chociaż gospodyni próbowała mnie przyjąć w reprezentacyjnym pokoju.

Czy mecenas spłaci dług wdzięczności?

Siorbnęłam z kubka kawę.  

Słyszałam, że miałaś przygodę? – pani Helena przerwała krzątaninę i usiadła naprzeciwko.

Zaczęłam opowiadać.

– Poszedł! – krzyk i tupnięcie sprawiły, że podskoczyłam.

Do kuchni wszedł, a raczej wjechał na kręcącym się pod nogami kocie Janas. Bezskutecznie próbował złapać równowagę, złorzecząc zwierzęciu.

– To ja przepraszam, przyjdę później. 

– Ależ proszę wejść, to nie było do pana – zaśmiała się Janasowa, zapraszając mecenasa do kuchni.

Nie wierzyłam własnym oczom, co za metamorfoza! Facet zdążył się ogarnąć i nie przypominał siebie sprzed kilku godzin. Pomyślałam, że to ładnie z jego strony, że przyszedł podziękować za ratunek.

– Posiałem gdzieś wczoraj portfel i tak mi przyszło do głowy, że może państwo go znaleźli – rozwiał moje domysły wczorajszy pijak. – Pal diabli pieniądze, ale miałem tam karty płatnicze. Teraz mam kłopot.

Ja tam nic nie wiem – nadął się Janas w poczuciu niezasłużonej krzywdy. – Portfela nie widziałem.

– Może wypadł na drodze? Albo gdzieś w samochodzie? – powiedziałam niepewnie.

Sytuacja była nieprzyjemna, chociaż mecenas starał się być delikatny i nikogo nie oskarżał.

– O właśnie – ucieszył się. – Możemy sprawdzić?

Poszliśmy do samochodu. Mężczyzna zanurkował we wnętrzu, przeszukując zakamarki foteli.

– Jest! – krzyknął uszczęśliwiony.

– Ma pan szczęście – mruknęłam nieprzyjaźnie. – A potem przypomniałam sobie, jak chrapał na drodze i mimowolnie zachichotałam. – Wczorajszy wieczór musiał być trudny?

– Żeby pani wiedziała. Nie przywykłem do miejscowej gościnności i tutejszych trunków. Dziękuję za wszystko. Mam nadzieję, że będę się mógł odwdzięczyć, będziemy przecież sąsiadami.

– Niedługo – westchnęłam. – Muszę sprzedać dom. Serce mnie boli, jak o tym myślę, ale nie mam wyjścia.

Nie wiem, dlaczego opowiedziałam obcemu człowiekowi całą historię. Chyba musiałam się komuś wyżalić. Mężczyzna słuchał uważnie, nie przerywając. Potem zadał kilka zastanawiająco fachowych pytań.

– Jest pan prawnikiem? – spytałam.  – Wiem, że nazywają pana we wsi mecenasem, ale różnie bywa.

– Oto wizytówka mojej kancelarii – wyciągnął z cudem odzyskanego portfela kartonik. – Osobiście zajmę się pani sprawą. Myślę, że zdołam panią uwolnić od części zobowiązań finansowych, podjętych wbrew pani woli. Nie będzie trzeba sprzedawać tego pięknego domu.

Spojrzałam na nazwę znanej kancelarii i potrząsnęłam głową.

– Dziękuję za propozycję, ale nie stać mnie na pana usługi – powiedziałam z żalem.

– Pracuję również pro bono, nie zawsze biorę honorarium. Tę sprawę zaliczmy w poczet sąsiedzkiej przysługi albo, jak pani woli, uznajmy za próbę spłacenia długu wdzięczności.

Nie wiem, jak panu dziękować...

– Jeszcze nic nie zrobiłem – machnął ręką mecenas i ostrożnie dotknął skroni. – Ale miałbym prośbę. Nie poczęstowałaby mnie pani szklanką wody i tabletką przeciwbólową?

Czytaj także:
„Mąż wpakował mnie w długi i problemy z fiskusem. Wykorzystał moje marzenia o bogactwie, by samemu pławić się w luksusie”
„Gdy straciłem pracę, żona wpędziła nas w długi. Nie mamy na rachunki, a ona kupuje buty za 1000 zł, żeby grać >>bogaczkę<<”
„Mąż zostawił mnie bez grosza przy duszy. Żeby opłacić rachunki, musiałam zostać prostytutką”

Redakcja poleca

REKLAMA