„Mąż okazał się despotą, a ja tęskniłam za dawnym narzeczonym. Chciałam, by znowu malował mnie swoim pędzlem”

smutna kobieta przy oknie fot. Getty Images, MementoJpeg
„Niesamowite, że potrzebowałam aż takiej tragedii, aby zrozumieć, że moje małżeństwo to patologia i przemoc. I teraz wracałam do miasta, którego nie odwiedziłam ani razu przez te lata”.
/ 30.09.2023 13:15
smutna kobieta przy oknie fot. Getty Images, MementoJpeg

Najpierw zaczęłam się z nim zgadzać dla świętego spokoju. Wkrótce okazało się, że nie mam nic do gadania w tym małżeństwie. Przede mną stało nowe wyzwanie.

Znaliśmy się od lat

Pięć lat temu jechałam w przeciwnym kierunku. A przecież to właśnie wtedy wszyscy, zwłaszcza rodzice, powtarzali, że postępuję słusznie, że dobrze wybrałam. Jechałam wtedy do Romka. On już od dawna mieszkał w stolicy i dobrze mu się tam powodziło. Znaliśmy się z podstawówki, choć muszę przyznać, nie bardzo go z tamtych czasów pamiętałam.

Romek niczym szczególnym się wówczas nie wyróżniał. Nie był piłkarzem, nie tańczył na szkolnych dyskotekach, nie chodził na imprezy. Zamiast tego świetnie się uczył, ale tym akurat nie dało się zaimponować innym nastolatkom. Kiedy więc zniknął z mojego horyzontu, nawet tego nie zauważyłam. Po prostu wyjechał do liceum. A ja… byłam już zakochana w Bartku.

Był kilka lat ode mnie starszy i zasłynął tym, że swego czasu dostał się do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Lecz to jeszcze nic! Bo zamiast wykorzystać szansę na wyrwanie się z prowincji, Bartek… wrócił już po pierwszym roku. Rzucił prestiżowe studia, żeby malować w G.! Bardzo mi to zaimponowało. Dorośli uznali go jednak za strasznego frajera. I szybko przylgnęła do niego łatka nieudacznika.

Przebąkiwano, że wcale sam nie odszedł z ASP, tylko go stamtąd wyrzucili. Mawiano, że żaden z niego artysta, ale raczej menel i drobny pijaczek. Faktycznie, Bartek czasem urządzał w starym domu po babci zakrapiane imprezy.

Jak się poznaliśmy? Banalnie – zaproponował mi namalowanie aktu. A ja się zgodziłam. I to mimo że wcale nie byłam „łatwą” ani specjalnie wyluzowaną dziewczyną. Pozowanie nago było raczej rodzajem buntu przeciw wiecznie strofującym mnie rodzicom, powtarzającym: „Znajdź wreszcie porządnego faceta, bo inaczej utkniesz w tym mieście na zawsze. A tutaj można co najwyżej zostać kasjerką lub urzędniczką”.

Ewidentnie mieli małomiasteczkowy kompleks! I to mimo że dorobili się tutaj wygodnego życia. Kiedy więc dowiedzieli się, że spotykam się z Bartkiem, tym „utracjuszem”, „pacykarzem” i „gołodupcem”, załamali ręce.

– Co ty w nim widzisz? – biadoliła mama.

– Jest inny niż wszyscy – odpowiadałam.

– To wariat, który marnuje życie na coś, z czego nigdy nie utrzyma rodziny! Tak się nie da żyć!

– Ja też chcę czasem trochę zwariować! Po dziurki w nosie mam tej małomiasteczkowej poprawności!

Życie z artystą nie jest łatwe

Związek z Bartkiem nie należał do łatwych. Kochaliśmy się. Ale obojgu zdarzały się głupie wyskoki. Szczególnie jemu! I właśnie kilka lat temu byłam na niego obrażona o jeden z nich. Pewnie znów namalował akt jakiejś dziewczyny, a ja poczułam się zazdrosna. Lub zniknął na kilka dni bez uprzedzenia, jadąc nad morze albo w Bieszczady.

Dość, że kiedy mama z triumfem wyrecytowała, że spotkała na ulicy tego Romka, który wpadł na weekend do rodziców i wspomniał, że chciałby zaprosić mnie na kawę, nie odmówiłam. Nasze spotkanie było tak grzeczne, że aż nudne. A mimo to spodobało mi się, że do kawiarni przyszedł w garniturze. A także to, co o sobie mówił – że pracuje w jednym z warszawskich banków, niedawno awansował i wziął mieszkanie na kredyt. Nieźle!

A potem… Bieg zdarzeń chyba mnie trochę zaskoczył. Randkowaliśmy tylko przez trzy miesiące, kiedy Romek mi się oświadczył. Wahałam się. Ale Bartek odsunął się ode mnie, kiedy tylko powiedziałam mu o spotkaniu z „bankowcem”. A równocześnie rodzice aż wyskakiwali ze skóry, żeby „sparować” mnie z Romkiem.

– Miłość? Co to jest miłość? To tylko złudzenie! W życiu liczą się stabilizacja, bezpieczeństwo i pozycja społeczna. To wszystko przy nim znajdziesz – przekonywała mama.

O wszystkim decydował sam

I w końcu przyznałam jej rację. Ta cała miłość… chyba naprawdę jest przereklamowana. Początkowo moje życie było jak bajka. Romek był już szefem departamentu, miał służbowy samochód, pakiet zdrowotny i karnet do klubu fitness. Zarabiał tyle, że zmieniliśmy mieszkanie na większe i położone bliżej centrum.

Nie chciałam jednak być tylko żoną na pokaz. Powiedziałam mu, że szukam pracy, a on na to, że świetnie rozumie. I… już następnego dnia oznajmił, że załatwił mi etat kasjerki w jednym z oddziałów jego banku.

– Nie zrozum mnie źle – odpowiedziałam – ale chciałabym osiągnąć coś sama. Bez protekcji.

– Aha, bycie kasjerką ci uwłacza – odparł sztywno.

Nie to miałam na myśli, ale nie chciałam się kłócić. W końcu postarał się, zrobił to dla mnie. Dla świętego spokoju przyjęłam więc etat.

Było to pierwsze z ustępstw… Bo Romek chciał decydować o wszystkim. Nie, nie zachowywał się jak tyran. Był grzeczny, zawsze słuchał, co mam do powiedzenia, dużo mówił o kompromisach. Ale potem i tak wszystko robił po swojemu. To on wybrał mi samochód, meble, założył konto (do którego miał dostęp, podczas gdy ja na jego nie mogłam nawet zajrzeć).

– Robię to wszystko dla twojego dobra – tłumaczył, kiedy z coraz słabszym przekonaniem protestowałam. – Chcę cię otoczyć opieką, bo jesteś moją żoną.

Moją, moje, moja – to były słowa klucze w naszym związku. Kiedy tylko próbowałam z nim się sprzeczać, zaraz słyszałam, że jestem niewdzięczna, bo przecież to on de facto nas utrzymuje. A wszystko, co robię i co mam, to efekt jego starań. Miał rację. Rok po naszym ślubie nie miałam już nic do powiedzenia. Oddałam mu wszystkie pola! I to bez walki.

Bo Romek nigdy nie podniósł na mnie głosu, nigdy się ze mną nie kłócił. On tylko „argumentował” tak długo, aż wreszcie ustąpiłam. I doszło do tego, że nie miałam nic do powiedzenia nie tylko na temat sposobu spędzania naszych wakacji (on wybierał zorganizowane wycieczki typu all inclusive, ja wolałam jechać w nieznane), czasu wolnego (eleganckie kolacje przy dużo wcześniej zarezerwowanym stoliku zamiast spontanicznych wypadów za miasto)

Decydował też o doborze  znajomych, sposobie wydawania nawet tych marnych zarobionych przeze mnie pieniędzy (on wolał je lokować, ja chciałam wydawać) – ale nawet w kwestii zakupów (musiałam trzymać się ściśle spisanej przez niego listy), ubrań (wybierał mi nawet bieliznę!) czy treści naszych rozmów („nie mówmy już o tym, kochanie – to strasznie mnie nudzi”).

Jak to możliwe, że dałam się aż tak zdominować? Myślę, że stało się tak z powodu mojej niepewności po przyjeździe do nieznanego miasta oraz tego, że Romek krok po kroku, lecz konsekwentnie stawiał na swoim. Nasze małżeństwo było nieskończonym ciągiem moich ustępstw.

Kontrolował każdy mój krok

– Możesz wyjaśnić, gdzie jeździsz po pracy? – zapytał pewnego popołudnia.

Krzątałam się akurat w kuchni i na chwilę straciłam czujność.

Odpowiedziałam więc bez namysłu:

– Nigdzie.

– A więc wracasz prosto do domu?

– Tak – odparłam, ciągle nie wiedząc, w co się pakuję.

Przykro mi, że mnie okłamujesz – oznajmił lodowatym głosem. – Sprawdziłem, że dojazd samochodem to od trzydziestu do czterdziestu minut. Tymczasem ty dziś jechałaś ponad godzinę, wczoraj pięćdziesiąt minut, a w piątek prawie półtorej! W dodatku wskazania licznika w twoim samochodzie wskazują, że rano, owszem, pokonujesz osiem kilometrów. Ale kiedy wracasz, ta liczba rośnie. Więc?!

Omal łyżki nie upuściłam. Mój własny mąż kontrolował moje dzienne przebiegi w aucie? Żeby sprawdzić, ile kilometrów nabiłam, jadąc rankiem do pracy, musiał urwać się ze swojej, podjechać pod mój oddział banku, znaleźć zaparkowane pod nim auto, otworzyć i przeczytać, jaki jest stan licznika. Czy on oszalał?

– Wciąż czekam na wyjaśnienie – przypomniał Roman. – Mam nadzieję, że nie przyłapałem cię na romansie…

Parsknęłam śmiechem. Romans? Prawda była taka, że z coraz mniejszym zapałem wracałam do tego domu, w którym znaczyłam mniej niż doniczka z paprotką. I rzeczywiście szukałam czasem pretekstu, żeby ten powrót opóźnić. Wstępowałam do sklepu, parku albo po prostu jechałam nieco dłuższą drogą. Zamiast jednak tupnąć nogą i zażądać więcej wolności, zaczęłam się tłumaczyć:

– Lubię czasem napić się po pracy kawy.

Przyglądał mi się bez uśmiechu przez dłuższą chwilę, a ja poczułam się jak na egzaminie.

– Trzeba było powiedzieć – odezwał się w końcu. – Przecież zabrałbym cię do kawiarni. A tak doprowadziłaś do sytuacji, w której omal nie straciłem do ciebie zaufania.

Słysząc to, aż zapadłam się w sobie. Znów coś zawaliłam… Gdzieś w tyle głowy tłukła mi się buntownicza myśl, że przecież mam prawo do prywatności, a on za bardzo mnie osacza, byłam już jednak tak zaszczuta, że nawet nie pomyślałam, by mu się przeciwstawić.

– Na szczęście wiem, jak rozwiązać ten problem – z zamyślenia wyrwał mnie jego głos. – Właśnie zwolniło się miejsce mojej osobistej sekretarki! Rozumiesz? Będziemy teraz pracować razem! Chodzić na wspólne lunche i kawę! No co? Chyba się cieszysz?

Nie wiem, do czego by to wszystko doprowadziło. Czy Roman zacząłby kontrolować czas brania przeze mnie prysznica i objętość zużytej wody? Rozliczać z łącznego czasu zdawkowych rozmów z innymi mężczyznami? Liczby wymienionych z nimi spojrzeń?

Brzmi to kuriozalnie, ale teraz już wiem, że i na takie traktowanie bym się wówczas zgodziła. Drzewa nie złamiesz nawet najsilniejszym szarpnięciem. Ale naginając je stopniowo milimetr po milimetrze, możesz je dowolnie ukształtować. Nawet przyginając do ziemi.

Nie chciał tego dziecka

Wszystko się jednak zmieniło pół roku temu, kiedy odkryłam, że jestem w ciąży.

– Dziecko? Teraz? – Roman bynajmniej nie skakał z radości. – Nie moglibyśmy z tym poczekać, dopóki nie awansuję na dyrektora oddziału?

Tym razem nie dałam się jednak przekonać i w końcu zaakceptował, że zostanie ojcem. A ja promieniałam. Nareszcie poczułam, że cokolwiek w tym domu znaczę. Koło trzeciego miesiąca brzuszek zaczął mi się zaokrąglać, a ja pomyślałam o urządzeniu pokoju dla dziecka. Tym razem postanowiłam, że zrobię to po swojemu! Tyle że… w czwartym miesiącu poroniłam.

– A przecież mówiłem ci, żebyś bardziej o siebie dbała – to były pierwsze słowa męża, kiedy odwiedził mnie w szpitalu. – Ale wiesz? Może i dobrze się stało? Lepiej zaczekać z dziećmi, aż dostanę awans.

To była ta chwila. Zbolała, osłabiona krwotokiem i w głębokiej rozpaczy, zrozumiałam, że muszę uciekać. Niesamowite, że potrzebowałam aż takiej tragedii, aby zrozumieć, że moje małżeństwo to patologia i przemoc. I teraz wracałam do miasta, którego nie odwiedziłam ani razu przez te lata. Nie szukałam też przez ten czas kontaktu z dawnymi znajomymi – zwłaszcza z Bartkiem.

Zdziwiłam się więc, kiedy wyczytałam w internecie, że jest obecnie znanym malarzem. A epizod porzucenia przez niego studiów na ASP uznano wręcz za punkt zwrotny w jego karierze! Napisałam do niego, pytając, czy nie odebrałby mnie z dworca. Zgodził się! Może więc nie wszystko stracone?

Wypatrzyłam go z okna. Serce ścisnęła mi tkliwość. Poprawiłam włosy, a potem chwyciłam walizkę i wyszłam. Rozpoznał mnie od razu i mocno przytulił. W jego ramionach poczułam się znów bezpieczna, na właściwym miejscu. I już miałam zaproponować, żeby zabrał mnie do siebie, kiedy na jego palcu… spostrzegłam obrączkę.

– Jesteś żonaty? – wydukałam zdumiona, bo w internecie nie było ani słowa o żonie.

– Od miesiąca – powiedział, patrząc na mnie smutnym wzrokiem. – Kiedy usłyszałem, że jesteś w ciąży, uznałem, że nie ma już sensu dłużej na ciebie czekać.

Czytaj także:
„Chory pacjent poprosił mnie o odnalezienie dawnej miłości. Dowiedziałam się jednak, że był z niego kłamliwy łapserdak”
„Przez nieszczęśliwy wypadek z młodości, moje wesele zawisło na włosku. Jak długo będę musiała płacić za dawne błędy?”
„Dawny kumpel wyszedł z więzienia i postawił mnie pod ścianą. Albo mu pomogę, albo powie żonie o mojej przeszłości”
 

Redakcja poleca

REKLAMA