Rodzice uczyli mnie, że nikomu nie wolno ufać. Ale ja jestem zwyczajnym człowiekiem, pragnę być kochana. No a bez zaufania nie ma miłości…
Zawsze mnie uczono, że należy dbać przede wszystkim o własny interes. Miałam chyba pięć lat, kiedy poleciałam z płaczem do babci, i poskarżyłam się, że moja o dwa lata starsza kuzynka nie spełniła swojej obietnicy. Obiecała, że jeśli oddam jej moje ciastko, to ona później odda mi swoje jabłko. Dałam ciastko, a kiedy poszłam po jabłko, ona mnie wyśmiała.
– To się nazywa frycowe – powiedziała babcia. – Zapłaciłaś, słoneczko, za poznanie podstawowego prawa życia: nie wierzyć w niczyje obietnice. Jeśli chcesz, żeby umowy były dotrzymane, musisz się zabezpieczyć. Patrzyłam na nią, nie rozumiejąc do końca, co babcia ma na myśli. Zapewne zauważyła to, bo wyjaśniła:
– Dając Zuzi ciastko, powinnaś była jako zabezpieczenie obietnicy wziąć od niej coś, co jest dla niej cenniejsze niż jabłko. Na przykład jej różową wstążkę z cekinami. I gdy Zuzia odmówiłaby ci oddania jabłka, ty mogłabyś zrobić ze wstążką, cobyś chciała – zabrać dla siebie, pociąć na kawałki… Zuzia, wiedząc, że straciłaby swoją ukochaną wstążkę, z pewnością dotrzymałaby słowa. Rozumiesz?
Umowa umową, ale bat musisz mieć
Zdecydowanie babcia Krysia nie potrafiła rozmawiać z pięciolatkami, chociaż coś z jej przemowy do mnie trafiło. Zrozumiałam, że mam prawo ukarać Zuzię. Więc zabrałam jej wstążkę, oderwałam wszystkie cekiny i wrzuciłam je do stawu. Zuzia dostała histerii. Jej mama – siostra mojego taty – zaczęła na mnie krzyczeć, moja mama krzyczała na nią, że nie ma prawa krzyczeć na nie swoje dziecko, i w ogóle niech pilnuje tej swojej małej flądry. W końcu mój tata walnął pięścią w stół, żeby uciszyć rozwrzeszczane baby, wysłuchał racji wszystkich stron, a następnie powiedział do mnie:
– Nie umówiłaś się wcześniej z Zuzią, że takie będą konsekwencje, więc nie miałaś prawa jej tak karać.
– No właśnie – powiedziała Zuzia.
– Z drugiej strony – dodał tata – twój uczynek dowodzi, że nie jest z ciebie ciepła klucha i lepiej nie wchodzić ci w drogę. Teraz Zuzia dwa razy się zastanowi, zanim zerwie z tobą umowę.
– No właśnie – powiedziałam teraz ja, patrząc na Zuzię. To wydarzenie zapadło mi w pamięć i w pewien sposób wpłynęło na całe moje późniejsze życie. Tak jak i inne prawdy wyniesione z domu.
Sprawdzaj wszystkich. Diabeł często nosi maskę anioła. Opiekuj się sobą, bo nikomu tak na tobie nie zależy, jak tobie samej. Nie daj się wykorzystywać. Ty jesteś najważniejsza. I lekcja najbardziej istotna, którą usłyszałam od mamy na godzinę przed moim ślubem.
– Irena, pamiętaj. Nieprawdą jest, że ludzie bywają altruistyczni, że poświęcają swoje dobro na korzyść innych. To maski. Każdy w gruncie rzeczy ciągnie do siebie. Wiesz, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Ale mimo to jednak więzy krwi coś znaczą. Twój mąż i jego rodzina to obcy ludzie. Pamiętaj o tym. Nie ufaj. Dbaj o siebie.
Byłam pojętną uczennicą. Zwłaszcza że losy mojej rodziny – mojej siostry, brata, rodziców – udowadniały prawdziwość nauk. Każde niedopatrzenie w „zabezpieczeniu” natychmiast sprowadzało cios – jak wtedy, gdy mój brat zgodził się zaopiekować domem przyjaciela podczas jego rocznej nieobecności w kraju, a potem, gdy przyjaciel zginął w wypadku, brat został oskarżony przez rodzinę przyjaciela, że wyniósł cenny księgozbiór.
– Idiota – skwitował ojciec. – Trzeba było zrobić inwentaryzację wszystkich przedmiotów i stanu mieszkania, potwierdzić notarialnie. Teraz to sobie możesz zaprzeczać do upojenia. Albo gdy moja siostra zbuntowała się na – jak to nazwała – wpajane nam przez rodzinę prawa dżungli, które zabijają w nas człowieczeństwo, i wyszła za mąż z miłości bez spisania intercyzy. Po 10 latach miała tej miłości dość i znalazła sobie inną. Podczas rozwodu mąż, nie w ciemię bity adwokat, udowodnił Marysi zdradę, a następnie puścił ją w skarpetkach…
Pożyczę, ale tylko pod jakiś zastaw
Nic więc dziwnego, że i ja starałam się, jak mogłam, przeżyć w tej kamiennej dżungli zwanej cywilizacją XXI wieku. Byłam ostrożna, nieufna, zabezpieczałam się na każdym kroku.
– Zupełnie cię nie rozumiem – mówił Andrzej, mój mąż. – Pożyczamy 2500 złotych mojej siostrze. Jak możesz brać od niej w zastaw obrączkę?
– Normalnie. Ona nic innego cennego nie ma – odparłam.
– Dlatego prosi nas o pożyczkę. – I żeby odzyskać obrączkę, stanie na głowie, by pieniądze nam oddać. – Irka, opamiętaj się! To moja siostra, na miłość boską!
– Dlatego nie biorę od niej procentów – przypomniałam łaskawie.
Andrzejowi dosłownie opadły ręce. Z perspektywy lat widzę, że on i jego rodzina to zupełnie inny rodzaj ludzi. Tacy, o których moi rodzice i dziadkowie mówili, że są wilkami przebranymi za owce.
– Tacy dużo gadają o współczuciu, miłosierdziu, pomaganiu. O tym, że dla rodziny robi się wszystko, a przyjaciołom pomaga się w biedzie nawet własnym kosztem – mówił tata. – Ale tak naprawdę mają w tym własny interes – zawiesił głos. Spojrzałam na niego pytająco. – Na przykład chcą się przypodobać, by zyskać przywileje – wyjaśnił. – Robiąc komuś przysługę, oczekują w zamian innej. I nie wierz, gdy mówią, że jest inaczej. Nie jest.
Miałam wtedy chyba 12 lat. Tata codziennie wieczorem czytał mnie i mojemu rodzeństwu jakąś książkę. Po czym komentował zachowanie bohaterów, a przede wszystkim ich motywacje. Teraz mogę powiedzieć, że tak jak Freud wszędzie widział seks, tak tata wszędzie widział interes.
W jego oczach nikt nigdy niczego nie zrobił altruistycznie, bo tak należy, czy że tak dyktuje serce i sumienie. Zawsze chodziło o przetrwanie na czysto biologicznym poziomie. Darwinizm w pełnym rozkwicie. Teraz widzę, że i on, i reszta rodziny mylili się. Jednak dostrzegłam to za późno, gdy Andrzej odszedł ode mnie.
Gdy odszedł, zaczęłam pić
– Nie mogę z tobą być – powiedział tamtego dnia; miał już spakowane dwie walizki, nie chciał wziąć nawet tego, do czego miał prawo zgodnie z intercyzą. – Przy tobie mam straszne wrażenie, że żyję w jakimś koszmarnym świecie ludzi złych, głupich i krwiożerczych. Gdzie każdy tylko czeka, aż komuś powinie się noga, by rzucić się na niego i oskubać. Mój świat jest zupełnie inny i chcę do niego wrócić, zanim twój mnie zatruje i zacznę patrzeć na innych twoimi oczami. Kocham cię, ale…
– Siebie kochasz bardziej – powiedziałam. – Co jest do udowodnienia. Uśmiechnął się smutno.
– Jesteś mistrzynią w odwracaniu kota ogonem. Oby dało ci to szczęście. Odszedł, a ja zostałam sama. Najgorsze w tym wszystkim było to, że tak naprawdę jestem podobna do niego. Że od dziecka wolałam dawać, bez oczekiwania na zapłatę. Ja instynktownie zakładałam, że ludzie są dobrzy i uczciwi. Gdybym wychowywała się w rodzinie podobnej do tej Andrzeja, mój świat byłby światem owiec, w którym od czasu do czasu pojawia się wilk i pożera swoją ofiarę. Ale miałam pecha i trafiła mi się inna rodzina…
Byłam owcą w kostiumie wilka. I ten kostium właśnie okazał się czymś na kształt żelaznej dziewicy, słynnego średniowiecznego narzędzia tortur. Wyglądało to jak szafa w kształcie człowieka, naszpikowana od środka kolcami. Wepchnięty tam nieszczęśnik wykrwawiał się powoli…
Podobno słynna węgierska hrabina Batory w ten sposób pozyskiwała krew dziewic do swoich odmładzających kąpieli. Jak też przez lata krwawiłam; wyciekały ze mnie dobre intencje, myśli, uczucia. Aż prawie nie zostało nic, tylko twarda skorupa. Ale to, co pozostało, wystarczyło, bym cierpiała po odejściu męża, którego naprawdę kochałam. I któremu chciałam zaufać, tylko że odebrano mi tę umiejętność.
Wiedziałam tylko jedno – że przy nim czułam się bezpieczna. Że jego uśmiech, dotyk, jego obecność ogrzewały moją duszę. A teraz odszedł. Zaczęłam pić, by zagłuszyć cierpienie. Gdy moja rodzina się o tym dowiedziała, postawiono mi ultimatum – albo biorę się za siebie i kończę z tym dramatyzowaniem, albo won.
Pomogli mi wtedy obcy
Moja rodzina miała firmę, w której pracowałam. Kiedy nie posłuchałam i piłam dalej, ojciec mnie zwolnił. Gdy skończyły mi się oszczędności, od brata pożyczyłam pieniądze pod zastaw mieszkania. Nie oddałam ich, więc musiałam się wyprowadzić. Nie miałam dokąd, siostra odmówiła pomocy.
– Masz przecież domek na działce – przypomniałam Marysi. – Mogłabym tam zamieszkać…
– Wiesz, poczytałam trochę o alkoholikach – powiedziała. – Dla twojego dobra nie dam ci klucza. Im szybciej spadniesz na dno, tym szybciej się od niego odbijesz.
– Albo utonę…
– No to musisz być silna.
Więcej ani z nią, ani z kimkolwiek z rodziny nie rozmawiałam. Miałam wtedy 32 lata. Pomogli mi obcy ludzie, którzy zabrali mnie z ulicy. Trafiłam do bezdomnych, potem na terapię. Zrozumiałam, kim jestem, i co da mi szczęście. Zaczęłam pomagać innym. Uczyć się. Okazało się, że mogę być doskonałym psychoterapeutą uzależnień. Wyczuwałam nałogowców, wiedziałam, kiedy kłamią, potrafiłam dotrzeć do pokładów ich rozsądku, ich lęków, ich marzeń. To był wspaniały czas.
Żyłam w całkiem innym świecie, jakbym trafiła na inną planetę. Na jednej z grup poznałam Maćka. W pewien sposób był podobny do Andrzeja. Emanował taką samą delikatnością, wrażliwością. Też kochał historię i jazz. Poczułam, że oto los daje mi szansę na drugie życie. Postanowiłam, że teraz nie popełnię żadnego błędu. Trzy lata wyprowadzałam Maćka z uzależnienia od narkotyków. Poznałam go od podszewki – jego życie, jego osobowość. Im bardziej go poznawałam, tym bardziej go kochałam. Może nawet bardziej niż Andrzeja, bo Maciek przynajmniej miał swoje wady, które sprawiały, że był mi bliższy. Nie czułam się od niego gorsza.
Jego przeszłość nie była przeszłością świętego – porzucił żonę z dzieckiem, stracił wszystkie pieniądze na narkotyki. Ale to było działanie nałogu, tego diabła popychającego na złą drogę. Teraz, dzięki mnie, był czysty. Zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Znalazł pracę, pomogłam mu ułożyć stosunki z byłą żoną i dzieckiem. Przeszedł na jasną stronę życia. Zamieszkaliśmy razem.
Spłaciłam jego wszystkie długi, poradziłam sobie z dilerami, którzy mu grozili. Oddałam mu całą siebie. Przez pięć lat byliśmy ze sobą, i było wspaniale. Żadnych tajemnic, żadnych spięć. Zaczęliśmy myśleć o ślubie. O dziecku… jeszcze nie było za późno. Wierzyłam, że tak będzie już zawsze. Myliłam się.
Nie, Maciek nie zdradził mnie z inną kobietą. Nie oszukał mnie ani nie okradł. Nic z tych rzeczy.
Dobrze, że łóżko mi zostawił…
Miałam 40 lat, kiedy lekarze stwierdzili, że mam raka – mały upierdliwy pryszcz po wewnętrznej stronie policzka, którego przez rok nie mogłam się pozbyć, okazał się nowotworem. Gdybym wcześniej poszła do dentysty, być może moja historia potoczyłaby się inaczej. A tak zostałam skierowana do szpitala na badania, potem na operację. Maciek cały czas był przy mnie, wspierał mnie, trzymał za rękę. Bałam się strasznie, ale jego obecność dodawała mi otuchy. A potem wszystko poszło źle.
Rak okazał się tak rozległy, że usunięto mi połowę szczęki. Do rekonstrukcji żuchwy wzięto fragment z kości biodrowej. Skórę na policzku „pożyczono” z mojej lewej piersi. I tak dalej… W sumie w szpitalach w Warszawie przesiedziałam pół roku. Maciek nie mógł często przyjeżdżać, ze Szczecina to kawał drogi. Kiedy mogłam mówić, rozmawialiśmy przez telefon. Potem tylko pisaliśmy na Skypie. Ilekroć mnie odwiedzał, zazwyczaj miałam twarz całą w bandażach. Aż wreszcie pewnego dnia ściągnięto mi je. I zobaczyłam się w lustrze. Mimo wszelkich wysiłków chirurgów plastycznych byłam szkaradą.
– Najważniejsze, że może pani jeść, mówić… – tłumaczył lekarz. Niby miał rację, to było najważniejsze, ale co z tego…
– Mam głos jak zapijaczony menel! – wychrypiałam na granicy płaczu. Lekarz wzruszył ramionami.
– Cóż, to częsta przypadłość po tracheotomii, kiedy mięśnie się źle zabliźniają – wyjaśnił. Powtarzałam sobie wszystkie dobre rzeczy – żyję, mogę jeść, mówić. A że nie wyglądam już tak ładnie, że nos się skrzywił i jedna strona twarzy nie pasuje do drugiej, że skóra na lewym policzku różni się od tej na prawym… Czy to ma znaczenie? Czyż nie ważniejsze jest moje wnętrze? Oczywiście, myślałam o Maćku. I byłam pewna, że i teraz będzie ze mną. Bo przecież ja się nie zmieniłam.
Przyjechał dwa dni po zdjęciu bandaży. Stanął w drzwiach pokoju, spojrzał na mnie. Uśmiechał się, ale widziałam, jak ten uśmiech zastyga, jakby się zamrażał. W końcu ruszył się, podszedł, usiadł na krześle. Zawsze kiedy się witaliśmy, całował mnie w usta. Teraz nawet się nie pochylił. A nie widzieliśmy się pół roku. Wyszedł po kwadransie, że niby kupi mi sok.
– Miły mężczyzna ten twój Maciek – powiedziała Alinka, która razem ze mną leżała w pokoju.
– Więcej już go nie zobaczę – powiedziałam bez zastanowienia, jakby ktoś inny podrzucił mi te słowa do ust.
Zrozumiałam, że to prawda, że Maciek cały czas był wilkiem w owczej skórze. Zrozumiałam też, że Andrzej by mnie nie zostawił. Kiedy wróciłam do domu, Maciek już zdążył się wyprowadzić, zabrawszy wszystkie swoje rzeczy, a także moje meble, sprzęt elektroniczny. Dobrze choć, że zostawił materac i ręczniki… W tej całej historii zasmuca mnie jedno – że tak naprawdę na nic w moim życiu nie miałam wpływu. I że za późno zrozumiałam, iż na świecie naprawdę żyją i owce, i wilki. A człowiek dopiero z wiekiem uczy się odróżniać jedne od drugich. Ja już to potrafię. Tyle że to żadna pociecha. Zostałam całkiem sama.
Czytaj także:
Latami staraliśmy się o dziecko. Zaszłam w ciążę, gdy adoptowaliśmy Marysię
Mąż i synowie traktowali mnie jak służbę i nazywali ryczącą czterdziestką
Mój mąż nie dbał o siebie. Zmobilizował się dopiero, gdy poznał przyszłego teścia