Pasmo fatalnych wydarzeń zaczęło się od tego, że rzucił mnie mąż. Odszedł do młodszej, a ja zostałam sama. Jakiś czas potem straciłam pracę, bo jestem „za stara”. Tak bez ogródek powiedział mi szef. W cztery oczy, naturalnie, więc nawet nie mogłam pójść do sądu po sprawiedliwość. Redaktorka w wydawnictwie za stara? Bzdury! Mam wieloletnie doświadczenie, umiem rozmawiać z autorami, no i do emerytury jeszcze mi daleko. Dlaczego trzeba mnie zastąpić młodą siłą? Przyczyna była prosta. Moje stanowisko okazało się wymarzonym miejscem dla kuzynki dyrektora.
Natychmiast zaczęłam szukać innej pracy. Okazało się, że pięćdziesiątka to duża przeszkoda. Nawet nie zapraszano mnie na rozmowy kwalifikacyjne. Na domiar złego posypała się lawina domowych awarii – zepsuły się kuchenka gazowa, lodówka i pralka. Czarna seria.
A żeby powiedzeniu „Nieszczęścia chodzą stadami” stało się zadość, na koniec złamał mi się ząb. Dentysta stwierdził, że potrzebna korona, a ja nie miałam pieniędzy. Nie załamałam się jednak. „Nie będę się uśmiechać. To górna piątka, może nikt nie zauważy... Zresztą, do kogo i do czego miałabym się szczerzyć? Wcale mi nie do śmiechu” – uznałam po namyśle.
Znowu kuzynka szefa? To jakieś fatum!
Z pomocą przyszedł syn.
– Mamuś, nie martw się. Jak to mówią, jestem ci winny za pieluchy, nadszedł czas spłaty długu – powiedział. – Teraz ja zafunduję ci tę koronę na piątkę!
Dziś nie można być pewnym niczego!
Ząb został wprawiony w samą porę, bo koleżanka załatwiła mi miejsce w tygodniku, na razie tylko jeden dzień w tygodniu, ale z perspektywą zajęcia jej miejsca na czas urlopu macierzyńskiego. Zdziwiłam się, bo była tylko trochę młodsza ode mnie.
– Spodziewasz się dziecka? W twoim wieku? – zapytałam obcesowo. – Kiedy poród?
– Za miesiąc, ale to nie ja rodzę, tylko moja córka – odpowiedziała Agata. – Chcę ją zastąpić przy niemowlaku. Córka ma świetną pracę i się boi, że przy tym wyścigu szczurów po urlopie nie będzie już miała do czego wracać. Ja o miejsce pracy się nie martwię. Jestem pewna, że nikt mi świństwa nie zrobi.
Córka Agaty urodziła zdrowego synka, koleżanka przekazała mi obowiązki i udała się na babcino-macierzyński urlop.
Tego samego dnia policzyłam, ile pieniędzy wpadnie mi przez trzy najbliższe miesiące, i co trzeba kupić. Nowa pralka była niezbędna, bo stos rzeczy do prania wychodził już z kosza na brudną bieliznę. Nie czekając na wypłatę, kupiłam pralkę na raty.
Tymczasem nazajutrz, ku mojemu zdziwieniu, w redakcji przy biurku Agaty zobaczyłam nieznaną mi, młodą dziewczynę.
– Zastępuję osobę, która tutaj pracowała. Słyszałam, że to pani miała ją zastąpić, ale szef zmienił zdanie. Pani nadal ma przychodzić tylko raz w tygodniu – zakomunikowała mi oschle.
Po chwili okazało się, że to... kuzynka szefa. Jakieś fatum!
Agata była optymistką, gdy zakładała, że nikt jej świństwa nie wykręci… Pod naciskiem kadr założyła własną firmę, sama płaciła składki ZUS, myślała zatem, że jest niezastąpiona. A kuzynka szefa nie musiała zakładać firmy. No cóż, ona dostała etat...
Pogrążona w niewesołych myślach, nagle ze zgrozą uświadomiłam sobie, że poprzedniego dnia kupiłam pralkę – za wypłatę, której już nigdy nie zobaczę!
Niedługo potem zadzwoniła do mnie rozgoryczona Agata:
– Lucynko, czy możesz zabrać z mojego biurka rzeczy, jakie zostawiłam? Niewiele tego jest, bo wszystko, co ważne, zabrałam ostatniego dnia pracy. Moja noga więcej tam nie postanie!
Obiecałam, że cokolwiek znajdę, przywiozę jej do domu. W szufladach były tylko kartki z notatkami, wyszczerbiona lupa i jakaś maskotka brudna jak nieboskie stworzenie. Wrzuciłam marny dobytek Agaty do plastikowej torebki, a potem do własnej torby, i ruszyłam do domu.
Zrobiło się już ciemno. Autobus przyjechał spóźniony i gdy wreszcie dotarłam, byłam zmęczona, głodna i zła. Pakunek Agaty położyłam w sypialni na komodzie – i zapomniałam o nim na jakieś dwa tygodnie.
Myślałam, że się przesłyszałam...
Przypomniałam sobie pewnej słonecznej zimowej soboty. „Umówię się z Agatą na spacer, jest tak pięknie” – pomyślałam. Zajrzałam do plastikowej torebki z jej skarbami. Od razu rzuciła mi się w oczy maskotka, uświniona jak nieszczęście. „Nie mogę jej zawieźć takiego kocmołucha, u niej jest niemowlę. Mam już przecież pralkę” – uznałam.
Zapakowałam brudne rzeczy do bębna i dorzuciłam zabawkę. Po wyjęciu prania, gdy wśród mokrych rzeczy wyłowiłam maskotkę, szczerze się zdziwiłam. Okazała się fajna: pluszowy ptak wielkości połowy dłoni. Wielki dziób nad uśmiechniętą buźką, zez w rezolutnych oczach. Czapka pilotka na łebku, a na niej coś w rodzaju gogli przydatnych do latania. Prawdziwy słodziak.
Zauważyłam przymocowaną do zabawki zawieszkę. Pewnie przyczepia się ją do torby szkolnej lub do plecaka. Rozstawiłam suszarkę, rozwiesiłam pranie, a maskotkę powiesiłam na uchwycie od szafki. Po godzinie dobiegły mnie dziwne, ostre dźwięki, jakby skrzeczały przestraszone czymś ptaki. Wyjrzałam przez okno. Na zaśnieżonym trawniku gołębie i wrony szukały okruchów, ale nie wydawały z siebie żadnych głosów. Po chwili zaległa cisza.
Po godzinie rozległy się te same dźwięki. Nie mogłam namierzyć, skąd dochodzą. Miałam wrażenie, że coś mi ptasio skrzeczy w mieszkaniu. Nasłuchiwałam, gdy przez ptasie odgłosy przebił się sygnał telefonu. To była moja przyjaciółka. Zaczęłyśmy pogawędkę. Nagle ciszę przerwały te same przedziwne ptasie dźwięki.
– Co to, papugi sobie kupiłaś? – zapytała zdziwiona Agnieszka.
– Nie – odparłam. – Pojęcia nie mam, co to jest, ale brzmi przeraźliwie. Poczekaj, muszę to wreszcie namierzyć.
Z telefonem w dłoni podążałam za dźwiękami. Prowadziły mnie w stronę szafki, przed którą stała suszarka. Odsunęłam ją i…
– Dzię-ku-ję ci… – niemal ludzkim głosem odezwała się zawieszona na szafce maskotka.
Ten głos był upiorny, zachrypnięty, jakby należał do starego pijaka, a nie do słodziaka-pluszaka. Z przerażenia krzyknęłam i wypuściłam z dłoni telefon. Wówczas maskotka jeszcze raz wyrzęziła sznaps-barytonem, mechanicznie dzieląc sylaby:
– Dzię-ku-ję ci…
I zamilkła.
Podniosłam komórkę, na szczęście była cała.
– Co się dzieje? Kto ci dziękuje i za co? – zapytała przyjaciółka.
– Słyszałaś to samo co ja? Całe szczęście, bo już myślałam, że zwariowałam!
Powiedziałam jej o maskotce, która przemówiła, jakby dziękując mi za upranie, a teraz, co jeszcze dziwniejsze, macham nią, a ona milczy.
Może to faktycznie dobry dżin?
– Milczy, bo takich rzeczy nie pierze się w pralce. Pewnie mechanizm się namoczył i wydał z siebie ostatnie tchnienie, czyli powiedział, co miał wgrane – stwierdziła Agnieszka i po chwili obie śmiałyśmy się, bo ostatnie słowa zabawki zabrzmiały jak ukłon w stronę dobroczyńcy.
Mimo wszystko coś nie dawało mi spokoju. Dlaczego słodka maskotka dla dziewczynek miała wgrane przerażające ptasie wrzaski oraz podziękowanie wypowiadane upiornym głosem? Postanowiłam zasięgnąć języka u Agaty. Zadzwoniłam do niej i powiedziałam, że jutro przywiozę rzeczy z jej biurka. Przy okazji zapytałam, czy pluszak coś mówił.
– Nic nie mówił – odpowiedziała. – Kilka lat temu go znalazłam, jak szłam do pracy. Chciałam zabrać do domu i wyprać, bo miał fajną mordkę. Ale zupełnie o nim zapomniałam. A dlaczego pytasz?
Opowiedziałam jej wczorajsze wydarzenie. Pękała ze śmiechu.
– Lucynko, masz szczęście, że nie skrzeczał, jak go wiozłaś autobusem. A może naprawdę podziękował ci za dobro, co mu uczyniłaś? W końcu brudny i zapomniany leżał w szufladzie ładnych parę lat. Pamiętasz bajkę o lampie Aladyna? Jak w tej maskotce siedzi dżin, to on spełni twoje życzenia! Taki głos może należeć tylko do ducha.
– To go sobie weź! Bo jeśli jest dżinem, ja się go boję – zażartowałam.
– Na pewno nie zrobi ci psikusa, przecież ci podziękował. Gdyby był na ciebie wściekły, toby raczej powiedział coś nieparlamentarnego...
W taki oto sposób słodki Ptaszek Podróżnik pozostał u mnie na zawsze. I wiecie co? Odkąd wyciągnęłam go na światło dzienne i uprałam, mój los się odmienił. Dostałam pół etatu w wydawnictwie, posypały się dodatkowe zlecenia na redagowanie książek. Nie jestem też samotna. Na imieninach u Agaty poznałam jej kuzyna. Zbliżyła nas do siebie historia o maskotce z głosem upiora, którą wtedy rozbawiłam gości. Powiedział mi później, że nigdy nie spotkał tak sympatycznej, wesołej kobiety jak ja.
Dziś spokojnie patrzę w przyszłość i wierzę, że życie nie kończy się po pięćdziesiątce.
Czytaj także:
„Mąż odszedł do innej przez mój brak czułości i pracoholizm. Nie mogę popełnić tego samego błędu z synami”
„Żona go rzuciła, stracił pracę i mieszkanie. Byłam jego pocieszycielką i przyjaciółką, ale marzyłam o jego dotyku”
„Straciłam pracę i mieszkanie. Rodzice uznali, że to moja wina, bo zachciało mi się kariery, zamiast wyjść za rolnika”