Dzisiaj znowu pokłóciliśmy się z Robertem. Poszło, jak zwykle ostatnio, o to, że znowu nic nie zrobił w domu. Wróciłam dobrze po dwudziestej i zastałam go rozłożonego z pilotem przed telewizorem, obok niego stała puszka z piwem, a na stole miska z chipsami. Jasne, to jest najbardziej zdrowe jedzenie. Po co odgrzewać zupę, robić jajecznicę czy chociażby kanapki. Łatwiej zamówić jakiegoś gotowca lub zjeść po prostu chipsy.
Wszystko jest na mojej głowie
Rozejrzałam się po naszym salonie i od razu ciśnienie mi się podniosło. Dwie puste puszki po piwie, torebka po chipsach, pełno okruchów na dywanie i kanapie, brudne kubki po kawie i herbacie porozstawiane po całym pokoju. Doskonale wiedziałam, że w kuchni czeka na mnie jeszcze gorszy widok. Nie byłam w błędzie. Zlew pełny brudnych garów, kuchenka cała zapaćkana olejem, blaty nie starte, kosz pełen śmieci.
– Czy ty nie mogłeś chociaż trochę ogarnąć tego bałaganu? – fuknęłam zła jak osa, ale nie doczekałam się odpowiedzi.
Tymczasem nasz pies przybiegł za mną i zaczął mnie trącać nosem. No tak, znowu go nie wyprowadzili. Ani on, ani jego nieodrodny syn, który całe popołudnia spędzał w swoim pokoju, twierdząc, że przygotowuje się do matury. Jego słabiutkie oceny i uwagi wychowawczyni na ostatniej wywiadówce wcale jednak o tym nie świadczyły.
– Dlaczego znowu nic nie zrobiłeś? Nie widziałeś, że Cezar potrzebuje wyjść na dwór? Czy tak ciężko jest wyprowadzić swojego własnego psa, gdy i tak cały dzień spędza się w domu?
– Daj spokój, Anka, nie męcz. Widzisz przecież, że grają nasi, a ty trujesz głupotami – mruknął i odwrócił się ostentacyjnie w stronę ekranu.
Leciał akurat jakiś superważny mecz. Przynajmniej jego zdaniem, bo dla mojego męża każdy mecz, każde skoki narciarskie i każdy serial kryminalny są ważniejsze niż domowe obowiązki. Doprowadzało mnie do szewskiej pasji, bo tak naprawdę wszystko było na mojej głowie. Dom, zakupy, gotowanie i sprzątanie, wywiadówki i zajęcia dodatkowe syna, problemy córki studentki, rachunki. Nawet ten nieszczęsny pies wyczekiwał, kiedy wrócę, nasypię mu pełną miskę i zabiorę na krótki spacer przed blok.
Sytuacja ta zaczęła mnie coraz bardziej męczyć. Z mężem już dawno nic nas nie łączyło. Z naszego dawnego uczucia pozostały zgliszcza. Codzienność całkowicie rozbiła nasz związek i sprawiła, że jedynie powarkujemy na siebie.
Zawsze potrafił robić dobre wrażenie
Robert nigdy nie należał do zbyt pracowitych czy zaradnych. Owszem, potrafił robić dobre wrażenie. Miał niezłą gadanę – jak to się mówi. Dzięki temu potrafił zakręcić ludźmi i wzbudzić ich sympatię. Wydaje mi się, że nawet moja własna matka lubiła go bardziej niż mnie.
Ja też początkowo nabrałam się na te jego przechwałki. Miał wielkie plany. Gdy go poznałam, pracował jako przedstawiciel handlowy i ponoć nawet całkiem nieźle zarabiał. Myślę, że powinien trzymać się tej roboty, bo to był dla niego wymarzony etat. W końcu praca przedstawiciela polega na utrzymywaniu dobrych relacji z ludźmi i umiejętności wykorzystania tych relacji, żeby im coś sprzedać.
Ale jemu chyba nie chciało się już jeździć po całym regionie. Bo co jak co, ale w tym zawodzie liczy się też słowność i punktualność. A Robertowi tego od zawsze brakowało. Wymyśli, że założy własny biznes. Początkowo to był sklep ze sprzętem sportowym, później sprowadzał z zagranicy samochody. Kupił nawet koparkę i miał zajmować się robotami ziemnymi, ale i to mu nie wyszło.
Kiedyś nie rozumiałam, co jest nie tak. Sama pracowałam wtedy na etacie w budżetówce i musiałam utrzymywać dzieciaki niemal w całości z własnej pensji. Pieniądze męża przychodziły i odchodziły. Najczęściej po prostu się rozchodziły gdzieś na boki. Inwestował, wymyślał kolejne pomysły na intratne biznesy i niewiele z tego było.
Wymyślał biznesy, z których nie było kasy
Teraz już doskonale wiem, o co chodziło. Osoba prowadząca firmę musi być przede wszystkim odpowiedzialna i pracowita. Na swoim pracuje się dłużej niż na etacie. A Robertowi po prostu się nie chciało. Spotkanie z klientem? Przecież się nie pali, można je przełożyć. Zawiezienie dokumentów do urzędu? Jutro też jest dzień, prawda? Wstanie o szóstej? Świat się nie zawali, gdy pan biznesmen pośpi do dziesiątej. A jednak czasami się zawali.
Gdy zdałam sobie sprawę, że z pomysłów mojego męża, nigdy raczej większych pieniędzy nie będzie, musiałam sama pomyśleć o zmianach. Owszem, nie mieliśmy kredytu, bo odziedziczyliśmy trzypokojowe mieszkanie po jego babci. Ale dzieciaki rosły, wydatki były coraz większe, a i o ich przyszłości pomyśleć było trzeba. Nie chciałam, żeby kiedyś poszli w świat z gołymi rękami, bo rodzice nie zadbali o ich wyposażenie.
W końcu porzuciłam swoją bezpieczną posadkę i postawiłam wszystko na jedną kartę. Założyłam sklep spożywczy. Wprawdzie franczyzowy, ale zawsze to coś własnego. Początkowo nie stać mnie było na pracowników, dlatego siedziałam tam po kilkanaście godzin na dobę. Na szczęście moja siostra akurat była na wychowawczym i czasami stanęła za kasę czy pomogła w przyjęciu towaru, bo inaczej na pewno nie dałabym rady.
Mąż nie bardzo garnął się do pomocy. Chociaż sam wtedy nie pracował na etacie i łapał głównie jakieś dorywcze fuchy.
– Przecież to babska rzecz. Nie będę bawił się w układanie ziemniaków i przebieranie pietruszki – marudził, chociaż warzyw w mojej ofercie były znikome ilości, więc nie wiem, dlaczego akurat na nie utyskiwał.
W każdym bądź razie, nie bardzo mogłam liczyć na jego wsparcie. To już częściej córka przybiegała prosto po szkole i pomagała mi sprawdzać terminy nabiału w lodówkach, dokładała butelki z napojami czy ścierała kurze na sklepowych półkach.
Wszystko zawdzięczam sobie
Ciężka praca jednak się opłaciła. Udało mi się zdobyć wielu stałych klientów, wypracować renomę na osiedlu i zarabiać coraz więcej na swoim biznesie. Centrala to zauważyła i zaproponowała mi otworzenie kolejnego punktu w naprawdę dobrym miejscu. W pobliżu nowego kompleksu biurowców i szkoły językowej, gdzie na klientów nie można narzekać.
Teraz zatrudniam aż sześć pracownic – cztery na cały etat i dwie studentki do pomocy podczas dostaw. Sama jednak także muszę wiele rzeczy dopilnować. To sieciówka, dlatego standardy są bardzo restrykcyjne i nie mogę pozwolić sobie na żadne wpadki. Przygotowanie odpowiednich promocji, zmiany wystaw, polecanie produktów, zamówienia dopasowane do aktualnych wytycznych są podstawą.
W swoich sklepach spędzam więc wiele godzin w ciągu dnia. Monika studiuje w innym mieście, ale nadal czasami w weekendy pomaga mi w sklepie. Na męża dalej nie mogę liczyć. On w mój biznes się nie miesza. Owszem, czasami pojawi się w sklepie, ale robi więcej zamieszania niż z niego jest pożytku i nawet moje pracownice po cichu mówią, że lepiej, gdy szefa nie ma. Szefa? Też coś. Jaki tam z niego ich szef?
W efekcie niemal całe utrzymanie naszego domu spoczęło na moich barkach. Robert czasami dorabia na jakichś fuchach. Pojeździ trochę samochodem dostawczym u kolegi. Ale te jego zarobki to kropla w morzu potrzeb. Gdyby nie ja, na pewno nie żylibyśmy na całkiem dobrym poziomie i nie spłacali raty za mieszkanie, które kupiłam naszej córce na przyszłość. Na szczęście Monika jest bardzo rozsądna i wynajęła wolny pokój dwóm koleżankom ze swojej uczelni. Dzięki temu ma pieniądze na swoje drobne wydatki.
Proszę bardzo: niech odchodzi
Nie dość, że przy mnie ma naprawdę wygodne życie, to jeszcze cały czas marudzi i narzeka. A doprosić się go, żeby cokolwiek zrobił w mieszkaniu graniczy z cudem.
– No przecież ja nigdy nie umiałem gotować. Zresztą, kto to widział, żeby chłop w domu obiady pichcił? – powtarza, gdy dziwię się, że nawet ziemniaków nie obierze czy nie skombinuje jakiegoś sosu spaghetti dla siebie i syna.
W efekcie to ja gotuję po powrocie ze sklepu. Czyli po nocach. Czuję się, jakby wszystko było na mojej głowie. Czasami marzy mi się chwila oddechu. Chciałabym zwyczajnej pomocy i wsparcia się na silnym męskim ramieniu. Ale z moim mężem to nie przejdzie.
Do tego od lat twierdzi, że beze mnie byłoby mu łatwiej. Już nie raz podczas naszych kłótni odgrażał się, że odejdzie i będę musiała radzić sobie sama. No litości, ja sama to radzę sobie już od lat. Gdybym liczyła na niego, to najpewniej już dawno całą rodziną wylądowalibyśmy pod mostem. Czy ten człowiek tego nie rozumienie? Jest mocny w gębie i cwany. Na ludziach z zewnątrz robi doskonałe wrażenie. Zawsze elegancki, pachnący dobrymi perfumami, odprasowany, uśmiechnięty. Rzuca żartami, tryska energią i humorem. Zwyczajnie nie jest zmęczony życiem i codziennymi obowiązkami, których z roku na rok ma coraz mniej.
Czasami naprawdę mam ochotę mu powiedzieć, że droga wolna. Jak chce, to może odchodzić. Mogę nawet zostawić mu to jego mieszkanie. Niech zostanie w nim ze swoim nieodrodnym synkiem, który idzie dokładnie jego śladem. Ja na pewno sobie poradzę. Tylko ciekawe, co on by zrobił bez moich pieniędzy. Moim zdaniem szybko zginie i na kolanach przyjdzie prosić o pomoc.
Joanna, 46 lat
Czytaj także:
„Ojciec narzeczonej miał mnie za podróbkę mężczyzny, bo nie miałem krzepy. Wpadłem na sprytny plan, jak go przechytrzyć”
„To, że mam 60 lat na karku nie oznacza, że położę się do grobu. Mam w sobie jeszcze trochę życia”
„Spokojny wieczór zamienił się w prawdziwy koszmar. Największemu wrogowi nie życzę takiego strachu”