„Mąż obarczył mnie winą za własną zdradę. Nie może przeżyć, że młodziutka kochanka znudziła się takim prykiem”

zdradzona żona fot. iStock, elenaleonova
„Wystarczy, że powie >>inne kobiety<<, a ja już wiem, że ma na myśli tamtą. I znowu czuję się upokorzona, zraniona, zdradzona”.
/ 30.06.2023 20:15
zdradzona żona fot. iStock, elenaleonova

Lilka siedziała skulona w fotelu, jakby nadmiar moich złych emocji fizycznie ją przytłoczył. Patrzyła na mnie z troską i widziałam, że próbuje znaleźć jakieś wyjście z impasu. Pod wpływem tego spojrzenia poczułam się jeszcze gorzej, bo uświadomiłam sobie, że obarczam ją problemami, których nie jest w stanie rozwiązać.

– Może idź do terapeuty? – zasugerowała cicho. – Nie zrozum mnie źle – zastrzegła, gdy się skrzywiłam. – Nie uważam, że coś z tobą nie tak. Masz prawo czuć, to co czujesz, tylko widzisz… ja nie potrafię ci pomóc, choć bardzo bym chciała… Właśnie w takich sytuacjach sprawdzają się specjaliści. Więc?

Pewnie pod wpływem poczucia winy, że wciągam ją w mroczny krąg mego rodzinnego dramatu w odcinkach, zgodziłam się na wizytę u psychologa. Niech ma poczucie satysfakcji, że mi jakoś doradziła.

Teraz tego bardzo żałowałam, bo za moje dwieście złotych nie tylko nie uzyskałam żadnej konkretnej pomocy, żadnego podsuniętego na tacy rozwiązania, nie tylko zafundowano mi traumę w postaci kolejnego wracania pamięcią do bolesnych zdarzeń, ale jeszcze zasiano we mnie chaos wątpliwości, strachu i niepewności.

Co ona w ogóle wie o życiu?!

Kiedy weszłam do gabinetu terapeutki, już od progu poczułam niechęć do osoby, której miałam opowiedzieć o najintymniejszych przeżyciach. Za biurkiem siedziała osoba z piętnaście lat ode mnie młodsza, patrząca na mnie z zawodowym półuśmiechem, przylepionym do karminowo czerwonych ust.

Na jej widok od razu usztywniłam się wewnętrznie. Co taka smarkula może wiedzieć o życiu? Zwłaszcza moim. Spojrzałam na jej gładkie dłonie, zwieńczone hybrydowym manikiurem. Chyba nawet nie jest mężatką, podświadomie odnotowałam brak obrączki. Jak niby ma mnie zrozumieć?

– Co panią sprowadza? – terapeutka posłała mi kolejny, tym razem zachęcający do zwierzeń półuśmiech.

– Mam problemy w małżeństwie.

Jak tylko wybrzmiała ostatnia głoska, wiedziałam, że źle zaczęłam. Tutaj nikt bezproblemowy nie przychodzi. Psycholożka, niezrażona takim frazesem, spokojnie zadała pytanie uściślające:

– Jakiego rodzaju są te problemy?

Tu wpadłam w popłoch. Jak w czasie jednej wizyty opowiedzieć o skomplikowanej rzeczywistości? O tej mieszaninie strachu i nadziei, zwątpień i przypływów ufności, że „jakoś się ułoży”, o chęci wierzenia w dobre intencje męża przy równoczesnym wyjącym w głowie dzwonku alarmowym „on znowu cię oszukuje”. O tej huśtawce nastrojów, której amplituda niebezpiecznie się wychylała. No jak? Moje przydługie milczenie skwitowała:

– Tak…? Proszę mówić.

Odchrząknęłam.

– Jakiś czas temu mąż mnie zdradził…

– Kiedy to było?

Pięć lat temu. Ale ten jego romans rzutuje na nasze życie do tej pory.

– W jaki sposób?

– Tamta kobieta nie daje mu… nie daje nam o sobie zapomnieć. Ciągle jest obecna w naszych rozmowach, w jego głowie… – znowu urwałam.

– Może to pani jakoś rozwinąć? Opowiedzieć coś więcej?

– Poznał ją na szkoleniu. Pamiętam, że wrócił z niego bardzo ożywiony, jakiś taki radosny. Wtedy oczywiście nie znałam powodu tej euforii. Potem zauważyłam, że zachowanie męża się zmieniło. Długo w nocy siedział przy komputerze, zamykał się w łazience z telefonem, którego bardzo pilnował. Dawało mi to do myślenia, więc w końcu zapytałam wprost, czy kogoś ma.

– I co on na to?

– Że mam urojenia, wszędzie wietrzę romanse, że za dużo oglądam komedii romantycznych i chyba się nudzę, skoro mam czas na takie wymysły.

Podczas gdy on ciężko haruje, aby zapewnić nam byt, i powinnam to docenić, zamiast się czepiać. Takie tam, ale wypowiedziane w gniewie, podniesionym głosem. Odtąd bardziej się pilnował, krócej siedział po nocach, więc trochę się uspokoiłam. Nawet jeśli coś się zdarzyło, myślałam, to prawdopodobnie był jednorazowy incydent, który już się zakończył. Odetchnęłam z ulgą, choć chyba już wtedy podświadomie czułam, że coś jest na rzeczy. Kiedyś niespodziewanie wróciłam wcześniej do domu i przypadkiem usłyszałam, jak rozmawia przez telefon.

Ton jego głosu, słowa „ale zrozum, kochanie” sugerowały, iż nie jest to rozmowa służbowa – powiedziałam. – Wtedy wszystkie moje poprzednie podejrzenia odżyły. Wpadłam do pokoju i wyrwałam mu telefon z dłoni. Sprawdziłam ostatnie połączenie.

To była jakaś „Beatka”, a licznik przy imieniu wskazywał, że to siódme połączenie tego dnia. Zażądałam od męża wyjaśnień, zaznaczając, że tym razem nie dam się zbyć. Musiał dostrzec moją determinację, bo przyznał, że to jego przyjaciółka.

„Ale w tym swoim chorym umyśle nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego! – wrzasnął. – Nie sypiamy ze sobą – ściszył głos, ale za to teraz ton miał lodowaty. – To przyjaciółka, z którą mogę porozmawiać o wszystkim, między innymi o problemach z tobą”. To stwierdzenie mnie zmroziło – powiedziałam.

– Mój mąż rozmawia o mnie z jakąś obcą kobietą? Obgaduje mnie, żali się, opowiada o moich, naszych problemach? Gorszej nielojalności nie potrafiłam sobie wyobrazić. Nadal się trzęsłam na samą myśl…

– I co pani wtedy czuła? – kolejne pytanie terapeutki było jak grzebanie patykiem w źle gojącej się ranie.

Co czułam? Pomijając, że dygotałam jak w febrze i płakałam?

– Hm, chaos, wszystkiego po trochu – przyznałam bezradnie. – Niedowierzanie, urazę, ból, wściekłość, żal… – wyliczałam wszystkie emocje, które mną wtedy targały.

– Ale bardziej żal czy bardziej gniew? – dopytywała się jak sklepikarka, która nie wie, czy do ważonego sera dodać jeszcze plasterek, czy raczej ująć.

– Nie pamiętam – wzruszyłam ramionami. – To było pięć lat temu.

– Dobrze, wrócimy do tego później. Co było dalej?

– Dalej to jeszcze usłyszałam, że gdybym była normalna, to on nie musiałby rozmawiać z innymi kobietami – wyznałam z goryczą.

– Mówi pani, że to było kilka lat temu. Jak więc dalej potoczyło się państwa pożycie?

Z mojej perspektywy obserwatora? – uśmiechnęłam się z ironią. – Po jakimś czasie impet tego romansu wytracił pęd. Zdaje się, że to ona miała dość. Zrozumiała, że mój mąż nie ma ochoty na nowy, poważny związek, że nie planuje się rozwieść, że chce tylko flirtu, który urozmaici jego życie.

Zrobił się opryskliwy i sarkastyczny

– Czy wtedy poczuła się pani lepiej?

– Niestety nie. Nieufność i zazdrość pozostały we mnie już na stałe.

Sprawdzałam jego komórkę, podczytywałam korespondencję. Nie czułam się z tym dobrze, ale to było silniejsze ode mnie. Jakiś taki masochistyczny nałóg. Z jednej strony chciałam wiedzieć, co się dzieje, miałam dość robienia ze mnie idiotki, a z drugiej czułam jakąś chorą potrzebę rozdrapywania tej blizny.

– Czy kiedy już się pani przekonała, że romans wygasa, coś się poprawiło w pani relacjach z mężem?

– Nie. On chyba nie potrafił pogodzić się z tym, że został porzucony. Z tego, co wiem, początkowo to ona inicjowała rozmowy, maile, esemesy. Potem zwolniła tempo w ich kontaktach, może poznała kogoś innego, nie wiem. W każdym razie to nagłe wycofanie bardzo go zaniepokoiło. Chodził podenerwowany, co chwilę sprawdzał telefon. W stosunku do mnie zrobił się opryskliwy i sarkastyczny. Chyba podejrzewał, że to ja stoję za ochłodzeniem ich kontaktów.

– A było tak?

Prychnęłam.

– Nie, nigdy nie spotkałam się z tą osobą, nie rozmawiałam z nią, nie pisałam do niej…

– Dlaczego?

– A niby po co? Przecież doskonale wiedziała, że on ma rodzinę. Co miałyśmy sobie wyjaśniać? Jeśli sama nie wiedziała, że pisząc po nocach do cudzych mężów, postępuje źle, to moje tłumaczenie nic by nie zmieniło.

– Co było dalej?

Później to on przejął inicjatywę. Wydzwaniał, pisał, a w domu szalał, obwiniając mnie o wszystko, nawet o złą pogodę i o to, że sąsiedzi nas zalali. Zakochał się? Nie sądzę. Moim zadaniem najbardziej cierpiała jego duma, nie chciał, aby to ona kończyła związek, chciał mieć pełną kontrolę. Ciągnęło się to przez kolejne dwa lata, choć już nie z takim natężeniem. Czasem mu odpisywała, ale z tego, co udało mi się podejrzeć, już w tonie neutralnym. Wydawało mi się, że to wreszcie koniec tego koszmaru i teraz wystarczy tylko poczekać, aż małżonek ochłonie. Myliłam się…

– Dlaczego?

– Bo cyklicznie wraca do tego tematu. Analizuje, dlaczego odeszła. Tak, ze mną. Absurd, wiem. Jeszcze większy, że mnie obwinia. Nie chce przyjąć do wiadomości, że po prostu mógł jej się znudzić nierokujący flirt i on sam. Mój mąż ma bardzo wielkie mniemanie o swej atrakcyjności, plus nie potrafi ani przegrywać, ani ponosić porażek, ani przyznawać się do błędu.

– Czy próbowali państwo terapii małżeńskiej?

– Proszę pani… – machnęłam ręką, aby podkreślić beznadziejność takiego rozwiązania. – On nie widzi żadnego powodu do terapii. On przecież niczego złego nie zrobił, a problem mam wyłącznie ja.

– I jak państwo teraz funkcjonujecie na co dzień? Czy mąż jakoś stara się wynagrodzić pani tamte złe doświadczenia?

– Nie. Niczego nie stara mi się wynagrodzić.

Jak pani sobie z tym radzi?

– Nie radzę sobie! – prawie krzyknęłam w bezsilnej złości. – Właśnie dlatego u pani jestem!

– Spokojnie. Proszę mi opowiedzieć, jak to pani nieradzenie sobie wygląda w praktyce – poprosiła.

Wzięłam głęboki oddech

– Różnie. Czasem staram się wykasować swoje emocje, zacząć od nowa, dać nam szansę…

– W jaki sposób?

– Normalnie, gotując, piorąc, rozmawiając na neutralne tematy. Ale potem ogarnia mnie gniew, że on w tym kierunku nie robi nic, że staram się tylko ja.

Tak jakby tylko mnie zależało, abyśmy znowu byli normalnym małżeństwem… Więc w trakcie każdej sprzeczki powraca tamten temat. Wystarczy, że on powie „inne kobiety”, a ja już wiem, że ma na myśli tamtą. I znowu czuję się upokorzona, zraniona, zdradzona. Jezu… Świadomość, że ona od niego prawdopodobnie wie o mnie wszystko, po prostu mnie paraliżuje…

– Proszę – podała mi pudełko chusteczek higienicznych.

Dopiero wtedy zorientowałam się, że płaczę.

– Może wody?

– Nie, dziękuję – starałam się opanować wewnętrzny dygot. – To zaraz minie.

Cierpliwie czekała, aż wrócę do jakiej takiej równowagi.

– Widzę, że nawet rozmowa dużo panią kosztuje. Czy bierze pani jakieś medyczne środki uspokajające?

– Tak. Z tego wszystkiego wylądowałam u psychiatry, bo nie mogłam ani spać, ani jeść. Nadal jestem pod kontrolą lekarską.

– A czy nadal kocha pani męża?

Co ja właściwie do niego czuję?

To pytanie mnie zaskoczyło. Nad tym nigdy się nie zastanawiałam… Czy ja go jeszcze kocham? Bywały momenty, kiedy wydawało mi się, że tak, nadal jest mi bardzo bliski. Jednak było też wiele takich, w których czułam do niego czystą nienawiść. Poza tym poniekąd było mi go żal. Mocno przeżył odstawienie na boczny ton przez tamtą. Wiedziałam, jak to boli i niszczy od środka. Ale czy nadal go kocham.

– Nie potrafię pani na to jednoznacznie odpowiedzieć – westchnęłam. – Nie umiem ocenić, czy to miłość, przywiązanie, przyzwyczajenie, niechęć do zmian, czy poczucie lojalności i wierność przysiędze małżeńskiej… 

– Pani Joanno… – sądząc z tonu, jaki przybrała, nasza rozmowa dobiegała końca. – Jest pani niezwykle silną i dobrze radzącą sobie kobietą. Proszę więc mi powiedzieć, dlaczego tkwi pani w małżeństwie, które pani nie satysfakcjonuje. Dlaczego pozostaje pani w związku z mężczyzną, który panią skrzywdził i nadal pani nie wspiera? Wspomniała pani o przysiędze małżeńskiej. Czy jest pani osobą religijną?

– Nie, to nie kwestia religii – zaprzeczyłam. – Prędzej kwestia wpojonych mi zasad, że bez wyraźnej przyczyny nie porzuca się…

– Ale przyczyna jest, i to ważka – wydawało mi się, że przy tych słowach popatrzyła na mnie z naganą albo politowaniem. A może ze znudzeniem, że musi tłumaczyć oczywiste. – To nie pani złamała zasady. I pani największym obowiązkiem jest przede wszystkim ratować siebie. Jeśli komuś chce pani współczuć, to sobie. Jeśli kogoś żałować, to też siebie. Niestety, nasz czas już minął – dodała zupełnie innym tonem. – Zapraszam na następne spotkanie. Omówimy na nim…

Nie dosłyszałam, co zamierzała ze mną omawiać. Nie miało to znaczenia, ponieważ nie planowałam ponownego spotkania z nią. Zamiast spodziewanego uspokojenia rozmowa z psycholożką wzbudziła we mnie jedynie nowy zamęt i rozterki. Wracając do domu, w kółko rozmyślałam o tym, co powiedziała.

Być może rozwód uprościłby wiele spraw

Ale miałam już pięćdziesiąt lat i brakowało mi sił, aby zaczynać życie od nowa. Kobietą na zakręcie może być trzydziestka, no, czterdziestka, ale ja…? Nie wyobrażam sobie znowu opowiadać, tym razem w sądzie, o tym, co przeżyłam, walczyć o majątek, bo małżonek nie zgodzi się wyjść „z niczym”, słuchać, jak za swoje postępowanie obwinia mnie…

Z drugiej strony na samą myśl, że będę trwać w tej kalekiej parodii małżeństwa jeszcze ze dwadzieścia lat, robiło mi się niedobrze. Więc może powinnam zaryzykować? W końcu ta psycholożka powiedziała, że jestem niezwykle silna …

Czytaj także:
„Wstyd mi, że okłamaliśmy z mężem nasze córki. Od nich wymagamy świętości, a sami zachowujemy się gorzej”
„Po 20 latach dowiedziałem się, że mam córkę z romansu. Najgorsze, że zakochał się w niej mój syn”
„Czujny ochroniarz z marketu wziął mnie za złodziejkę. Nigdy bym nie pomyślała, że właśnie spotkałam przyszłego męża”

Redakcja poleca

REKLAMA