– Przysięgałaś przed Bogiem – usłyszałam zza kratek konfesjonału. – I co? Chcesz tę przysięgę złamać? Zdecydować o życiu po swojemu? Czyli o czym myślałaś, mówiąc, że będziesz przy mężu w zdrowiu i chorobie? O tym myślałaś, że choroba to grypa i że się z nią łatwo uporasz? A Bóg postanowił sprawdzić, jak się zachowasz przy chorobie ciężkiej, bo alkoholizm to ciężka choroba i twój mąż właśnie na nią zapadł. Uciekasz, bo ci podobno ciężko. A gdyby to był rak albo paraliż, też byś się poddała, żeby tylko było ci łatwiej?
– Mnie i dzieciom – wyszeptałam.
– Dziećmi się nie zasłaniaj, bo tu chodzi o ciebie i twoją decyzję. Twierdzisz, że twój mąż jest złym ojcem, więc chcesz go odstawić jak popsutą lalkę. Zapominasz, że mimo wszystko jest ojcem i że chcesz tego ojca odebrać swoim dzieciom. Myślisz, że one też tego chcą?
– Boją się go. Kiedy wraca pijany, trzęsą się ze strachu. Nie mogę na to patrzeć… Nie jest wtedy sobą. Kiedy wytrzeźwieje, na pewno tego żałuje… Tak mówi, a potem zaczyna na nowo. Jest coraz gorzej. Ksiądz nie ma o tym pojęcia i nic nie rozumie. Gdyby było inaczej, nie kazałby ksiądz mi wiecznie wybaczać i czekać na cud. Mam dosyć!
Wstałam z klęczek i odeszłam od konfesjonału, nie czekając na rozgrzeszenie i naukę. Już wiedziałam, że tutaj nie znajdę pomocy, więc szkoda mi było czasu na wysłuchiwanie rad, żeby się gorąco modlić i wierzyć, aż na mojego męża spłynie łaska trzeźwości. Bałam się, że dojdzie do jakiejś tragedii i tego nie doczekam.
Kiedy przed trzynastoma laty braliśmy ślub, on nie był abstynentem, ale umiał nad sobą panować i znał granicę „ostatniego kieliszka”. Bywał podchmielony, ale nie pijany w sztok. Miał pracę w terenie, załatwiał różne sprawy i często to załatwianie trzeba było opierać o bufet. Podobno inaczej się nie dało, więc nie bardzo protestowałam. Dobrze zarabiał, utrzymywał dom na niezłym poziomie, ja nie pracowałam, co przy dwojgu małych dzieciach było mi na rękę. Poza tym byłam przyzwyczajona do mężczyzn, którzy nie wylewają za kołnierz, bo taki był mój ojciec i bracia.
Uciekaliśmy w popłochu
Dopiero pięć lat temu wszystko się zmieniło. Mąż awansował, dostał służbowe auto z kierowcą, więc mógł sobie pozwolić na kielicha w ciągu dnia. Coraz częściej wracał do domu późno i całkiem pijany. Na drugi dzień obiecywał, że to ostatni raz, a ja nie robiłam awantur, bo zrobił się nerwowy i agresywnie reagował na wszystko, co było nie po jego myśli.
Pozornie wszystko było w porządku. Dzieci udane, zdrowe, mieszkanie urządzone, samochód, odłożone pieniądze, wspólne wakacje, niedzielne msze święte, wystawne przyjęcia z okazji różnych uroczystości rodzinnych, no jednym słowem – można było nas stawiać za wzór dobrej, katolickiej rodziny. Tak było do czasu tej Wigilii, o której nigdy nie zapomnę…
Zaprosiliśmy moją mamę i teściów. Była piękna choinka, prezenty, tradycyjne potrawy, tylko pana domu nie było, bo się spóźniał i nie można się było do niego dodzwonić. Byłam zła, wszystko stygło, dzieciaki marudziły, więc nic dziwnego, że kiedy wreszcie się pojawił, nie powitałam go dobrym słowem.
Śmierdział alkoholem, zataczał się i wyglądał okropnie, dlatego kazałam mu nie robić wstydu i natychmiast się umyć i przebrać. Pamiętam, jak powiedziałam: „Z kimś takim nie usiądziemy do stołu…”. Wtedy zmieniła mu się twarz. Zaczął przeklinać, wpadł do salonu i nie zwracając uwagi na gości, przewrócił choinkę i ściągnął ze stołu biały obrus z zastawą.
Uciekaliśmy w popłochu, tak szalał.
Całe święta przepłakałam u mojej mamy
Przyjechał dopiero po tygodniu z bukietem róż i prezentami dla mnie i dzieci. Przepraszał i płakał, tłumacząc, że po pierwsze nic nie pamięta, a po drugie miał wtedy strasznie nerwowy dzień w firmie i nie wyrobił psychicznie. Na kolanach błagał o wybaczenie.
Przez następny miesiąc zachowywał się idealnie. Potem jego agresja po wódce coraz częściej objawiała się demolowaniem mieszkania i wrzaskami.
Gdy uderzył mnie po raz pierwszy, wyniosłam się z domu na trzy miesiące. Wróciłam, bo w tym czasie zrobił remont, kupił dzieciom prezenty, mojej mamie nową lodówkę, a mnie zaproponował tydzień w Paryżu. Dałam się przekonać, a raczej przekupić. Wróciłam.
Odwiedzałam centrum pomocy rodzinie istniejące przy naszej parafii i próbowałam znaleźć sposób, aby go odciągnąć od gorzały, ale było coraz gorzej. Słyszałam, że mam się nie poddawać, że mam przy nim trwać, bo beze mnie on zginie na pewno. Pytałam, dlaczego nikt się nie martwi, czy ja nie zginę przy nim, ale słyszałam, że wszystko jest w rękach Boga, a On na pewno nie pozwoli na krzywdę niewinnych.
Wszyscy znajomi się od nas odsunęli
Nie rozumieli, czemu trwam w tym piekle i narażam siebie i dzieci na niebezpieczeństwo ze strony pijanego wariata. Mówili, że widocznie albo nie jest tak źle, jak opowiadam, albo mi to nie przeszkadza. Nawet ci najbardziej religijni i praktykujący namawiali mnie na to, abym odeszła od męża, więc zaczęła we mnie kiełkować myśl, że Bóg wcale nie chce, aby ktoś się nade mną znęcał i żeby krzywdził nasze dzieci i że co innego wiara, a co innego głupota i brak woli. I wtedy właśnie do naszej parafii przyjechał znany duchowny, który miał głosić słowo Boże i spowiadać.
Czekałam w bardzo długiej kolejce do konfesjonału. Od razu zaczęłam od tego, że myślę o rozwodzie, bo… tu próbowałam nakreślić swoją sytuację, ale ksiądz mi przerwał. Być może wiele razy słyszał od penitentek takie opowieści i miał na nie jedną odpowiedź:
„Przysięgałaś w zdrowiu i chorobie trwać przy swoim mężu, to teraz cierp”. Mnie również udzielił takiego pouczenia, ale ja już miałam dosyć. Wstałam z klęczek i odeszłam… To był dla mnie prawdziwy wstrząs. Zrobiłam coś, o czym do tej pory bałabym się nawet pomyśleć. Zbuntowałam się przeciwko czemuś, w co niezachwianie wierzyłam, co wydawało mi się słuszne. Teraz szłam przed siebie, nie wiedząc dokąd.
Nie chcę więcej pouczeń!
Był wczesny wieczór, zaczęło padać. Zatrzymał mnie dopiero pisk opon, bo wchodziłam na jezdnię przy czerwonym świetle.
– Pani zwariowała! – usłyszałam męski głos. – Ślepa? Pijana? Może wariatka? Samobójczyni? Pani może sobie robić, co chce, ale co ja jestem winny? Mam wezwać policję?
– Nie – wyszeptałam przerażona. – Boże, nie zauważyłam, że to jezdnia. Dziękuję. Niech już pan nie krzyczy, mam dosyć wszystkiego. Kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby mnie pan rozjechał…?
– Ja naprawdę wzywam radiowóz albo karetkę, bo widzę, że mam do czynienia z osobą potrzebującą pomocy. Chce pani?
– Nie chcę. Przepraszam. Oczywiście, że się zagapiłam. Mam dzisiaj gorszy dzień… Każdemu się zdarza. Ale co pan może o tym wiedzieć?
– Wie pani co, niech pani podejdzie do wysepki dwa kroki stąd. Podjadę tam i pogadamy.
Tak zrobiłam i dopiero gdy wysiadł z samochodu, zobaczyłam, że ma koloratkę.
– O, nie! – zawołałam. – Na dzisiaj mam dosyć kazań i pouczeń. Pojęcia nie macie o życiu, a chcecie decydować, jak żyć. To już nie dla mnie. Żegnam.
– Ooo, najwyraźniej jakiś ksiądz zalazł pani za skórę, a mnie się obrywa. Nie będę namawiał, choć widzę, że przynajmniej rozmowa by się pani przydała. To jak?
– Gdzie ksiądz chce rozmawiać? W aucie, na przystanku, na ławce?
– A co za różnica? I przepraszam, że się tak na panią wkurzyłem, ale ksiądz też człowiek. Najlepiej byłoby, gdybyśmy porozmawiali w konfesjonale, ale pani chyba nie ma na to ochoty?
One nie są niczemu winne
– Nie mam – odparłam. – W dodatku przed kwadransem uciekłam od konfesjonału, bo ksiądz według mnie gadał takie bzdury, że nie mogłam tego znieść.
– A więc to poważna sprawa… To tym bardziej ponawiam propozycję. Wystarczy wrócić do kościoła, ja tam za dwie minuty dojadę i będę czekał. Znajdzie mnie pani w konfesjonale pod witrażem ze stajenką. Zresztą ja też będę się rozglądał. To co, do zobaczenia?
– Nie wiem, czy warto – powiedziałam. – Chcę się rozwieść z pijakiem i przemocowcem, więc znowu pewnie usłyszę, że przysięgałam i że muszę wytrwać, bo alkoholizm to choroba.
– Owszem, to prawda, ale chorobę trzeba leczyć i musi to zrobić również – albo przede wszystkim – sam chory. Skoro nie chce, a jest ryzyko, że przy tym skrzywdzi innych, to czemu ktoś miałby narażać własne zdrowie? To lekkomyślność, nie obowiązek, i na pewno nie można takiej troski o własne zdrowie nazywać grzechem. Ten nieszczęśnik będzie pani mężem, dopóki śmierć was nie rozłączy, ale nie musi pani mieszkać z nim od jednym dachem i znosić losu, który on wam zgotował. Ma pani dzieci? – spytał.
– Mam, dwoje.
– Tym bardziej. One nie są niczemu winne i należy im się bezpieczny, spokojny dom. To co – przyjdzie pani, żeby się wspólnie zastanowić co dalej z pani problemem?
– Przyjdę. I prawdą jest, że Pan Bóg czasami zamyka okna, ale otwiera drzwi. Mnie otworzył, więc wrócę. Na pewno.
Czytaj także:
„Mąż bił mnie, poniżał i przepuszczał pieniądze na dom. Po rozwodzie nie płacił na syna. Teraz chce ode mnie pomocy”
„Mąż bił mnie za wszystko. Za to, że zapomniałam kupić mąki i za to, że w zlewie został brudny talerz”
„40 lat ukrywałam, że mąż przyjaciółki zrobił mi dziecko. Teraz ona błaga mnie o pomoc. Chodzi o życie jej wnuczki”