Poznałam Stacha na stypie. Tak, wiem, jak to brzmi, ale naprawdę tak było. Byłam na pogrzebie brata mojej mamy, który przedwcześnie odszedł z tego świata. Rodzinę mamy dość liczną, więc organizację całości mama zleciła firmie pogrzebowej. Nie miała sił się tym zajmować, a ja studiowałam poza miejscem zamieszkania, więc też słaby był ze mnie pomocnik. Tata nie radził sobie w organizacyjnych kwestiach i mama bała się, co może wyniknąć, gdyby to on przejął pałeczkę. Reszta rodziny nie pałała chęcią przejęcia inicjatywy.
Urzekł mnie od pierwszych słów
Stypa odbywała się restauracji. Zadbano o wszystko – łącznie z drobnymi kwiatami, które leżały między talerzami i sztućcami i dawały fajny akcent – powiedziałabym nadziei, a nie smutku. Miałam wtedy dwadzieścia kilka lat i dość luźny stosunek do życia. Stałam więc sobie pod jedną kolumną, nonszalancko o nią oparta, z założonymi na klatce piersiowej rękoma i obserwowałam wszystkich. Części rodziny nie znałam nawet – w sumie do dziś nie wiem, czy była to rodzina czy też jacyś znajomi.
Usłyszałam nagle, jak ktoś za moimi plecami, mówi do mnie:
– Ładnie to tak się gapić?
Głos z rodzaju takich głębokich, przy których ma się tylko ochotę zamknąć oczy i czekać, aż ten ktoś będzie czytał do snu bądź mówił do ucha szeptem niekoniecznie grzeczne rzeczy. Odwróciłam się jednak niespiesznie, by zobaczyć, kto mnie tak zza pleców zaczepia.
– Ładnie to tak się zakradać? – odpowiedziałam w rewanżu.
– Jestem jednym z organizatorów, mnie wszystko wolno – powiedział i uśmiechnął się zawadiacko.
Sporo wtedy rozmawialiśmy. W sumie całą imprezę przesiedziałam z nim, o ile nie musiał czegoś doglądać, a nie z rodziną.
– Może to nie do końca dobry moment, ale może miałabyś ochotę na kawę?
– Ale jeśli już, to jutro. W poniedziałek jadę do Warszawy, bo tam studiuję – odpowiedziałam bez namysłu.
No i tak się zaczęło. Początkowo nie widywaliśmy się często, bo tylko wtedy, gdy przyjeżdżałam do rodziców. To był jednak ostatni rok studiów, więc szybko zleciało. No i fakt, że bywałam teraz w domu rodzinnym częściej niż zanim go poznałam, co cieszyło także mamę i tatę.
Przemek był starszy ode mnie o osiem lat, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Miał firmę pogrzebową, którą otworzył razem z bratem i świetnie im szło, bo świadczyli też różne dodatkowe usługi poza samym pochówkiem. Dzięki temu mieli więcej zleceń i mniejszą konkurencję.
Od słowa do słowa i wzięliśmy ślub
Czas płynął, nam było ze sobą dobrze i jakoś tak w naturalny sposób zaczęliśmy rozmawiać o założeniu rodziny. Nie było żadnych wielkich oświadczyn i imprezy. Po prostu któregoś dnia doszliśmy do wniosku, że można by było to jakoś uregulować – przecież i tak mieszkamy razem i zaczynamy planować dzieci, więc może warto by było też to jakoś ogarnąć. Jak pomyśleliśmy, tak też zrobiliśmy. Ślub i wesele były oczywiście huczne, bo urodziny nasze są spore, a dodatkowo organizacja takiego wydarzenia nie stanowiła problemu ze względu na zaplecze, jakim dysponował Przemek.
Po ślubie szybko zeszłam w ciążę, o czym myśleliśmy, że dłużej będziemy musieli się starać. Dosłownie trzy miesiące później wyszedł mi pozytywny test ciążowy. Bardzo się cieszyliśmy i nie mogliśmy się doczekać przyjścia na świat naszego dziecka. Uważałam wtedy, że jestem w komfortowej sytuacji i to lepszej, niż niejedna moja koleżanka, bo mojego męża było stać, żebym nie musiała po porodzie od razu wracać do pracy. Dzisiaj wiem, że nie było w tym nic dobrego, bo byłam uzależniona ekonomicznie. Niestety dość późno to do mnie dotarło.
Nie wiem, dlaczego podejście mojego męża do mnie i naszego związku tak się zmieniło po przyjściu na świat dziecka, ale tak się stało. Niby wszystko było tak samo, ale jednak zupełnie inaczej. Miałam wrażenie, że stałam się kucharką, sprzątaczką, opiekunką do dziecka i generalnie taką gosposią, a nie żoną.
– Może wyjdziemy gdzieś w piątek wieczorem? Mama popilnuje Oliwki – zagaiłam wieczorem, gdy siedział przed telewizorem. Usiadłam mu na kolanach i się przytuliłam. Odwzajemnił uścisk i mnie pocałował.
– Nie mogę kochanie, pracuję. Ktoś musi zarabiać na tę rodzinę.
– To może w weekend?
– Może, ale wątpię, bo planuję wziąć pracę do domu, a chcę też pobyć z małą – odpowiedział i przesunął mnie tak, by lepiej widzieć mecz. Wstałam więc i poszłam do kuchni.
Takich rozmów mieliśmy wiele. Niezwykle rzadko zdarzało się, że jednak znajdował czas, byśmy wyszli gdzieś razem, choć wtedy z reguły zawsze z dzieckiem. Nie tylko my sami jako para. Też to rozumiałam, bo dużo pracował, a chciał utrzymać dobrą więź z małą.
Muszę jednak przyznać, że nigdy nie oszczędzał na rodzinie. Nigdy nie wyliczał mi, że za dużo wydałam na jakichkolwiek zakupach. Jeśli mówiłam, że będą jakieś większe wydatki, zawsze były na to pieniądze. Tylko właśnie… wszystko odbywało się z pieniędzmi. Zaczynałam mieć wrażenie, że traktuje rodzinę jak firmę.
Zaczęłam się czuć jak rzecz
Zaczęło się od moich urodzin po narodzinach córki, choć wtedy jeszcze nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Dostałam od niego elektroniczną nianię, by móc wychodzić z pokoju, gdy mała śpi i móc porobić coś innego niż pilnowanie, czy się nie obudziła i nie płacze. Było to wygodne, bo dom był piętrowy.
Potem były jednak różne inne okazje, jak na przykład Dzień Kobiet, imieniny czy Wigilia. Od tego momentu zawsze dostawałam tylko praktyczne prezenty, na przykład blender, nowy robot kuchenny, odkurzacz bezprzewodowy i tym podobne. Owszem – były to rzeczy, które były mi potrzebne i wspominałam, że przydałyby się w domu, ale… nie o takie prezenty mi chodziło. To powinno być po prostu kupione do domu, a prezent to prezent. Nie musi być praktyczny.
Zaprzestał nawet dawania mi zwykłych bukietów kwiatów. Nie żebym kiedykolwiek je szczególnie lubiła, bo uważam, że to marnowanie roślin, ale jednak po serii takich upominków chciałam czegoś bardziej kobiecego. Nawet wolałabym, żeby podarował mi bieliznę i minął się z rozmiarem, ale nie… nic takiego nie miało miejsca. Nawet kosmetyków – nic kobiecego.
Uderzało mnie to szczególnie mocno, gdy szliśmy na imieniny do jego mamy czy na imprezę do znajomych. Jeśli osobą, która akurat obchodziła swoje święto, była kobieta, zawsze pilnował, by dołączone były kwiaty albo drogie perfumy czy inny podobny gadżet.
Porozmawiałam o tym z mężem
Któregoś wieczora usiadłam koło niego na kanapie i zaczęłam:
– Kochanie, jestem zachwycona tym, jak opiekujesz się tą rodziną, ale chciałabym dostawać trochę bardziej kobiece prezenty…
– Nie bardzo rozumiem – odpowiedział i w jego głosie rzeczywiście słychać było konsternację.
– No wiesz… sokowirówka czy nowy piekarnik są ok, ale jednak… brakuje mi takich upominków… bardziej romantycznych jak nawet czekoladki.
– Chcesz mi powiedzieć, że wolisz czekoladki od blendera? – zapytał z niedowierzaniem.
– No oczywiście, że nie… – poczułam, że nie trafiam do niego. – Po prostu brakuje mi prezentów, które są tylko dla mnie, które niekoniecznie są praktyczne, a sprawią mi przyjemność, na przykład bilet do kina.
– Blender jest dla ciebie, przecież go nie używam – odpowiedział, a później było jeszcze gorzej. Usłyszałam, że jestem niewdzięczna i nie doceniam tego, co mam, że wiele kobiet oddałoby wszystko by mieć, to co ja mam. No być może tak, a być może nie – ja chciałabym być czymś więcej niż gosposią.
Od tej rozmowy upłynęło już około dwóch miesięcy. Nasze stosunki wyraźnie oziębły. Prawie ze sobą nie rozmawiamy. Nawet na spacery z córką chodzimy oddzielnie. Nie wiem, jak to się dalej potoczy. Czuję, że coś wypaliło się między nami i nie wiem, czy da się to jeszcze reanimować.
Agata, 29 lat
Czytaj także:
„Odkąd zostałam samotną matką, dokładnie oglądam każdą złotówkę. Mój były ma w nosie alimenty i własną córkę”
„Koleżanki jeżdżą na zabiegi do SPA, a ja kupuję najtańsze kremy na zmarszczki w drogerii. Gdzie tu sprawiedliwość?”
„Matka wymyśliła sobie, że mam dobrze wyjść za mąż za syna organisty. A ja narobiłam jej wstydu przed samym ołtarzem”