„Odkąd zostałam samotną matką, dokładnie oglądam każdą złotówkę. Mój były ma w nosie alimenty i własną córkę”

matka z córką fot. Odkąd zostałam samotną matką dokładnie oglądam każdą złotówkę / Adobe Stock, Pixel-Shot
„Komornik wszczął postępowanie, ale szybko okazało się, że Krzysiek dobrze się zabezpieczył. Przepisał samochód na brata, konto bankowe wyczyścił, oficjalnie nie miał nic. „Gość jest niewypłacalny” – usłyszałam. Świetnie, czyli zgodnie z prawem dalej mogłam czekać na cud”.
/ 12.03.2025 19:00
matka z córką fot. Odkąd zostałam samotną matką dokładnie oglądam każdą złotówkę / Adobe Stock, Pixel-Shot

Zanim coś kupię, trzy razy się zastanawiam, czy naprawdę tego potrzebuję. Kiedyś żyłam inaczej. Nie martwiłam się o finanse, nie robiłam skrupulatnych budżetów, nie przeliczałam, ile zostanie mi na koncie po opłaceniu rachunków. Miałam męża, który obiecywał, że zawsze się o nas zatroszczy. A teraz? Teraz codziennie czuję ciężar samotności i bezradności, gdy patrzę na moją córkę, która dorasta bez ojca. 

Dla niego przestałyśmy istnieć

Nie zawsze byłam sama. Przez kilka lat żyliśmy we trójkę – ja, Krzysiek i nasza córka, Zosia. Może nie było idealnie, ale miałam poczucie bezpieczeństwa. Pracowałam na pół etatu, bo Krzysiek zarabiał dobrze. Gdy urodziła się Zosia, mówił, że chce, żebym miała czas dla niej, a nie martwiła się pieniędzmi. „Ja się tym zajmę” – powtarzał. I przez chwilę w to wierzyłam.

Ale Krzysiek przestał się nami interesować. Wracał późno, nie odbierał telefonów. Zosia miała dwa lata, kiedy zobaczyłam na jego komórce wiadomość: „Tęsknię, kiedy znów się zobaczymy?”. Moje serce zatrzymało się na chwilę. Przecież to musiała być jakaś pomyłka, jakiś żart. Ale nie – to była prawda. Krzysiek miał inną.

Kiedy się przyznał, patrzył na mnie bez emocji. Powiedział, że „to się po prostu stało” i że „może lepiej się rozstać”. A potem, tak po prostu, wyszedł. Kilka dni później wrócił po rzeczy i nawet nie zapytał, jak radzę sobie z Zosią.
Na początku płakałam nocami, ale musiałam się pozbierać. Byłam sama z dzieckiem i bez oszczędności.

Krzysiek obiecał, że będzie płacił alimenty, ale szybko przestał. „Nie mam z czego” – rzucił, kiedy zadzwoniłam. Wiedziałam, że kłamie, ale co mogłam zrobić? Musiałam nauczyć się żyć oszczędnie. Każdy grosz liczył się podwójnie.

Oszczędzałam na wszystkim

Pierwsze miesiące po odejściu Krzyśka były najgorsze. Nie tylko dlatego, że nagle zostałam sama, ale też dlatego, że musiałam nauczyć się żyć zupełnie inaczej. Do tej pory to on zajmował się większością rachunków, to on planował większe wydatki. Ja jedynie pilnowałam codziennych zakupów, ale nawet wtedy nie musiałam się martwić, czy starczy mi do końca miesiąca.

Teraz liczyłam każdą złotówkę. Zrezygnowałam z rzeczy, które kiedyś były dla mnie oczywiste – z kawy na wynos, z nowych ubrań, z kosmetyków innych niż te najtańsze. Musiałam zacząć oszczędzać nawet na jedzeniu. Uczyłam się gotować tak, żeby nic się nie marnowało, żeby jedno danie starczyło na dwa dni. Zosia wciąż była za mała, żeby rozumieć, dlaczego nagle nie chodzimy już do kawiarni na lody albo dlaczego nie kupuję jej nowych zabawek, ale ja czułam wstyd.

Najgorsze były alimenty. Krzysiek miał je płacić, ale szybko przestał. Próbowałam z nim rozmawiać, ale zawsze miał wymówkę – a to stracił pracę, a to miał inne wydatki, a to „dogadajmy się inaczej”. Nie chciałam się z nim kłócić, ale czułam, jak narasta we mnie złośćW końcu poszłam do prawnika. Nie było mnie na niego stać, ale nie miałam wyjścia. Dowiedziałam się, że mogę walczyć o pieniądze dla Zosi przez komornika. To był pierwszy krok, żeby zawalczyć o siebie.

Pozbył się wszystkiego

Złożenie wniosku do komornika było dla mnie trudne. Wstydziłam się. Wciąż miałam w sobie resztki naiwnej nadziei, że Krzysiek się opamięta, że zrozumie, że Zosia to też jego dziecko. Ale kiedy kolejny raz usłyszałam od niego „Nie mam, nie zapłacę, radź sobie sama”, coś we mnie pękło.

Komornik wszczął postępowanie, ale szybko okazało się, że Krzysiek dobrze się zabezpieczył. Przepisał samochód na brata, konto bankowe wyczyścił, oficjalnie nie miał nic. „Gość jest niewypłacalny” – usłyszałam. Świetnie, czyli zgodnie z prawem dalej mogłam czekać na cud. Nie miałam czasu na użalanie się nad sobą. Trzeba było działać.

Pracowałam na pół etatu, ale to nie wystarczało, więc zaczęłam szukać dodatkowych zajęć. Brałam wszystko – sprzątanie u znajomych, pisanie tekstów do internetu, nawet testowanie kosmetyków za grosze. Każda złotówka miała znaczenie. Pewnego dnia Zosia przyszła do mnie z wielkimi oczami i zapytała:

– Mamo, a czemu nie mogę mieć takich butów jak Ola?

Spojrzałam na jej znoszone trampki. Serca nie da się oszukać – ścisnęło mnie z bólu. Mogłam ją przytulić, powiedzieć, że buty nie są najważniejsze, ale wiedziałam, że dla niej to było ważne.

Może niedługo kupimy, dobrze? – uśmiechnęłam się, choć w środku czułam złość na Krzyśka.

Tego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam, że nie chodzi już tylko o pieniądze. Chodziło o godność.

Muszę walczyć dla córki

Nie chciałam, żeby Zosia czuła się gorsza od rówieśników. Robiłam, co mogłam, żeby miała wszystko, czego potrzebowała, ale wiedziałam, że nie zawsze mogę jej to dać od razu. Tak jak te cholerne buty, o które zapytała.
Po tamtej rozmowie przejrzałam rzeczy, które miałyśmy w domu. Zaczęłam sprzedawać wszystko, co nie było nam niezbędne – stare ubrania, książki, nawet biżuterię, którą kiedyś dostałam od Krzyśka. „Niech to przynajmniej na coś się przyda” – pomyślałam.

Ale to wciąż nie wystarczało. W końcu postanowiłam zrobić coś, czego wcześniej się bałam – poszukać pracy na cały etat. Wiedziałam, że to oznacza mniej czasu dla Zosi, ale musiałam podjąć ryzyko.

– Mamo, a kto będzie mnie odbierał z przedszkola? – zapytała, kiedy powiedziałam jej, że będę dłużej w pracy.

– Babcia albo ciocia Kasia – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
 

Bałam się, że będzie protestować, ale tylko kiwnęła głową. Może bardziej rozumiała sytuację, niż mi się wydawało. Dostałam pracę w sklepie spożywczym. Harowałam od rana do wieczora, ale pierwszy raz od dawna miałam poczucie, że mam jakąś stabilność. Kiedy przyszła pierwsza wypłata, poszłam z Zosią do sklepu i kupiłam jej wymarzone buty.

– Mamo, naprawdę mogę je mieć? – zapytała z niedowierzaniem.

– Tak, kochanie.

Tego dnia, kiedy widziałam, jak z radością biega po domu w nowych butach, poczułam coś, czego dawno nie czułam – dumę.

Chciałam stanąć na nogi

Mogłam być z siebie dumna, ale zmęczenie dawało mi się we znaki. Praca na pełny etat, dom, Zosia – to wszystko sprawiało, że ledwo stałam na nogach. Wracałam do mieszkania po dziesięciu godzinach na kasie i marzyłam tylko o tym, żeby się położyć. Ale nie mogłam. Trzeba było zrobić zakupy, posprzątać, pomóc Zosi w rysowaniu na konkurs do przedszkola.

Pewnego dnia zasnęłam przy stole, z długopisem w dłoni. Obudził mnie dotyk małej rączki na policzku.

– Mamusiu, idź spać – powiedziała cicho Zosia.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Nie mogłam pozwolić, żeby moja córka widziała mnie taką – wykończoną, ledwo funkcjonującą. Musiałam coś zmienić. Zaczęłam szukać pracy lepiej płatnej, ale takiej, która pozwoli mi mieć więcej czasu dla Zosi. To nie było łatwe. Większość ofert to harówka na zmiany albo umowy śmieciowe. Wtedy znajoma powiedziała mi o kursie księgowości organizowanym przez urząd pracy. Był darmowy, ale trwał trzy miesiące.

– To twoja szansa – powiedziała.

Bałam się. Jak miałam pogodzić kurs, pracę i opiekę nad Zosią? Ale wiedziałam, że jeśli chcę dać jej lepsze życie, muszę spróbować. Zaryzykowałam. Zapisałam się. Wstawałam o piątej, szłam do pracy, potem na kurs, a wieczorem do domu. Było ciężko, ale czułam, że w końcu idę w dobrym kierunku.

Wreszcie wyszłam na prostą

Były dni, kiedy miałam ochotę się poddać. Wracałam do domu wykończona, a Zosia czekała na mnie z kredkami w ręku, prosząc, żebym narysowała z nią kotka. Kucałam obok niej, walcząc z sennością, i kreśliłam nieporadne linie, choć powieki same mi opadały.

– Mamusiu, a czemu jesteś taka zmęczona? – zapytała kiedyś, patrząc na mnie poważnie.

Nie chciałam, żeby martwiła się tym, że ledwo daję radę.

– Bo się uczę, kochanie – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale to dobrze, bo kiedy skończę ten kurs, będziemy miały lepsze życie.

Zosia pokiwała głową, jakby wszystko rozumiała. Kurs nie był łatwy, ale dawałam radę. Uczyłam się w autobusach, w przerwach w pracy, czasem nawet po nocach, gdy Zosia spała. Po trzech miesiącach przyszedł egzamin. Bałam się, że nie dam rady, że przez zmęczenie zrobię jakiś głupi błąd. Ale udało się!

Dostałam certyfikat i od razu zaczęłam szukać pracy. Tym razem z większą pewnością siebie. Już nie byłam kobietą błagającą o jakąkolwiek posadę. Byłam kimś, kto miał coś do zaoferowania. W końcu się udało – dostałam pracę w biurze rachunkowym. Pensja była wyższa, a godziny bardziej stabilne.

Kiedy dostałam pierwszą wypłatę, zabrałam Zosię na lody.

– Mamusiu, czy to znaczy, że już nie będziesz taka zmęczona?

Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się.

– Tak, kochanie. Teraz będzie już tylko lepiej.

Monika, 34 lata

Czytaj także:
„Uciekłem od matki, bo miałem dosyć jej życiowych dobrych rad. Zabolało, gdy zrozumiałem, że to jednak ona miała rację”
„Chciałem mieć dużą rodzinę, ale żona nie chce więcej dzieci. Chyba zasieję nasionko w innym ogródku”
„Poszłam na kurs tańca, by dobrze wypaść na weselu. Narzeczony nie miał pojęcia, jakie figury ćwiczyliśmy po godzinach”

Redakcja poleca

REKLAMA