„Mąż mówił, że jestem darmozjadem i moje miejsce jest w kuchni. Nie wytrzymałam, wsiadłam w pociąg i uciekłam"

Kobieta, która jest zmuszana do sprzątania fot. Adobe Stock, Кирилл Рыжов
„Mąż wielokrotnie mi powtarzał, że jestem beznadziejna i do niczego się nie nadaję. Bardzo długo mu wierzyłam. Miałam mu gotować, sprzątać i usługiwać".
/ 11.08.2021 11:32
Kobieta, która jest zmuszana do sprzątania fot. Adobe Stock, Кирилл Рыжов

Tamtego dnia zakreśliłam flamastrem ogłoszenie w gazecie. Przyjrzałam mu się po raz kolejny. „Potrzebna pomoc domowa na stałe do wdowca z trojgiem dzieci. Zapewniam mieszkanie.”

Trzeba zadzwonić

W holu trzasnęły drzwi frontowe. Drgnęłam i z mocno bijącym sercem wsunęłam stronę z ogłoszeniem między świeżo wyprasowane ręczniki.

Dawaj obiad, jestem wściekle głodny – mąż jak zwykle przywitał mnie czule od progu i ruszył do lodówki, gdzie chłodziły się jego piwa.

Popatrzył na gazetę.

– Gazetka, co? – warknął. – Ja haruję jak wół, żebyś mogła sobie całymi dniami gazetki czytać i ploty przy kawie urządzać, a ty, zamiast mnie po rękach całować, obnosisz się ze skwaszoną miną – rozpoczął swoją codzienną tyradę.

Już od dawna nie reagowałam na jego zaczepki. Szkoda zdrowia, tak było przecież każdego dnia. On znowu nażłopie się piwa, a wieczorem znów każe mi włożyć ten ohydnie wyuzdany strój prostytutki i zacznie udawać, że jest prawdziwym mężczyzną.

Kiedyś spytałam go (to było wtedy, kiedy jeszcze usiłowałam się z nim porozumieć), dlaczego nie chce kochać się ze mną normalnie, jak z żoną, którą ponoć kocha. „Lubię to robić z dziw**** a nie po to sobie wziąłem żonę, bym musiał płacić dziw***”.

No tak, jasne. A w dzień lubię, jak po domu krząta się gosposia.

A nie po to wziąłem żonę, by płacić gosposi…

Od pierwszego dnia naszego małżeństwa Jurek czuł, że jest moim panem i władcą, a bez niego zginę. Przez wiele lat myślałam, że ma rację. Ludzie pokończyli szkoły – jedne, drugie. Tylko ja skończyłam na zawodówce.

Nie powiem, chciałam się kształcić, ale nie mogłam zostawić starych rodziców. Poszłam więc na sprzedawczynię do sklepu. Tam poznałam Jurka. Rodzice umarli, a on zaproponował mi ślub. Twierdził, że mnie kocha, a ja mu uwierzyłam. „Może ja też wkrótce zapałam do niego uczuciem?” – pomyślałam. No i się zgodziłam.

Teraz żałuję. Miłość nie przyszła, a i on nigdy mnie nie kochał. Lubił za to gadać, że gdybym była inna, gdybym miała więcej ziemi po rodzicach, gdyby ta, co była, lepiej się sprzedała…

Siedziałam więc w naszym miasteczku na posadzie sprzedawczyni. Po sześciu latach pracy nadal miałam 1200 złotych pensji i mąż nazywał mnie darmozjadem, który siedzi tylko w domu i czyta sobie gazetki.

Czasami gapiłam się na przejeżdżające przez nasze miasteczko samochody z obcymi rejestracjami. Niekiedy zatrzymywałam się i długo patrzyłam za pociągiem, który przemykał po torach obok naszego miasteczka. Ale dokąd niby miałabym pojechać? Kto by mnie chciał w wielkim świecie? Co miałabym tam robić? Tak sobie właśnie myślałam, zagryzałam zęby, i wracałam do domu. W ten sposób mijał mi dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem.

Niestety, fakty były bezlitosne

Kobieta po trzydziestce z wykształceniem szwaczki, bez szczególnych umiejętności i o przeciętnej aparycji. Umiałam tylko zajmować się domem.

Niekiedy, gdy Jurek pił za dużo, nie chciałam z nim iść do łóżka. Wtedy on się wściekał. Krzyczał, że mam mu być posłuszna, bo wykopie mnie z domu, a wtedy to już tylko zostanie mi Dworzec Centralny w Warszawie.

Jurek nie był taki głupi. Wiedział, że oczy wypatruję za czymś lepszym. Był jednak pewien, że nigdy się nie odważę wybrać do wielkiego świata.

W końcu pewnego dnia coś się we mnie przełamało. Powiedziałam sobie w duchu „dość”. Tamtego wieczoru, gdy stawiałam przed mężem zupę, pomyślałam, że już niedługo będzie musiał zapłacić za gosposię i sprowadzić sobie dziw**. Bo ja stąd spadam!

Kiedy następnego dnia poszedł do pracy, spakowałam swoje rzeczy. Dzień wcześniej dostałam wypłatę. Trochę się bałam, ale poszłam na stację i wsiadłam w pierwszy pociąg, który zawiózł mnie do Torunia.

Udałam się pod wskazany w ogłoszeniu adres.

Wdowiec okazał się profesorem historii na uniwersytecie. Dzieci były w wieku szkolnym, spokojne, dobrze ułożone, z nosami wiecznie wetkniętymi w książki. Dom, chociaż dość duży, dawał się łatwo utrzymać w czystości, a wymagania profesora nie należały do wygórowanych.

Po trzech miesiącach pracy poczułam, że odżyłam. Cisza, spokój, dobre traktowanie, brak stresu – to wszystko działało na mnie jak najlepsze lekarstwo. Samotność w łóżku była kojąca, a gdy zauważyłam, że domownicy naprawdę mnie lubią, poczułam się nawet szczęśliwa. Wreszcie odnalazłam spokojną przystań po burzliwej podróży. Tylko wychodzić z domu nie lubiłam. Rozglądałam się strachliwie wokół, bojąc się, że któregoś dnia ON mnie wytropi, z pewnością bowiem mnie szukał. To była jedyna chmurka na błękitnym niebie mojego nowego życia.

Najbardziej cieszyłam się na niedzielne wieczory. Profesor urządzał wtedy skromne kolacyjki dla swoich przyjaciół i wybranych studentów. Ot, herbata, kanapki, czasem coś na gorąco. Jak się dowiedziałam, moje kucharzenie zdobyło uznanie wśród jego gości.

Tak więc kręciłam się między kuchnią a salonikiem, i coraz częściej nasłuchiwałam toczących się tam rozmów. A odwiedzający nas goście rozmawiali o wszystkim; polityce, literaturze, historii, filozofii. Większości co prawda nie rozumiałam, ale mimo to czułam ogarniającą mnie fascynację.

Nie wiedzieć kiedy sięgnęłam po pierwszą książkę z biblioteki profesora, potem po następną. Początkowo nie wiedziałam, co czytam, ale nowe słowa mnie upajały. Któregoś dnia na blacie kuchennym znalazłam „Historię Świata” Wellsa.

Tak się zaczęło

Powoli zaczynałam rozumieć, co czytam, o czym rozmawiają goście profesora w niedzielne wieczory, coraz częściej miałam też ochotę włączyć się do dyskusji, ale powstrzymywał mnie wstyd przed głupią odzywką.

Nie ufałam sobie. No bo czyż nie byłam jedynie kuchtą? Czyż nie żyłam w świecie rondli i brudnych garów, który od świata, w którym żył mój pracodawca dzieliła przepaść głębsza niż Rów Mariański? Nagle dotarło do mnie, że pół roku wcześniej nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak Rów Mariański. A teraz znałam nawet jego głębokość.

Jakieś siedem miesięcy później rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek. Na profesora było nieco za wcześnie. Może to któreś z dzieci? Odłożyłam szklankę i podeszłam do drzwi. W wizjerze nie zobaczyłam nikogo, ale mimo to otworzyłam drzwi, zaciągnąwszy jedynie łańcuch.

– Tutaj jesteś – wysyczał wściekle mój mąż. – Tak myślałem, że to ty byłaś na targu. Wiedziałem, gdzie szukać takiej kuchty, skoro na dworcu cię nie było. – Jego głos aż ociekał jadem, a włochata dłoń manipulowała przy łańcuchu. – Co innego mogłabyś robić? No, otwieraj! – warczał.

Ogarnął mnie wtedy bezrozumny szał. Tkwiąca we mnie od lat nienawiść do tego mężczyzny wylała się przez moje usta w ogłuszającym krzyku.

– Na pomoc!!! – ryknęłam.

Wzbudzona strachem adrenalina dodała mi sił i tak mocno przytrzasnęłam drzwi, że kość przedramienia męża pękła w dwóch miejscach.

Godzinę później siedziałam na szpitalnym krześle, i niewidzącym wzrokiem wpatrywałam się w podłogę. Obok mnie profesor szukał czegoś po kieszeniach. Właśnie skończyłam mu opowiadać historię swego życia.

Ten mężczyzna, który do tej pory wydawał mi się niezdolny do skupienia uwagi na tak prozaicznym temacie, jak los prostych ludzi, wysłuchał mnie uważnie. Wpatrywał się w moją twarz ciepłymi brązowymi oczyma, w których dostrzegłam współczucie i zrozumienie.

– Proszę – profesor trzymał w dłoni wymiętą wizytówkę. – To telefon do mojego kolegi szkolnego. Jest teraz dobrym adwokatem, o ile pamiętam, zajmuje się też rozwodami.

„Rozwodami!” – to rozwiązanie nigdy nie przyszło mi do głowy.

W małym miasteczku, gdzie się wychowałam, rozwód był czymś nieprzyzwoitym. Odejście od męża też, ale było to jakby mniejsze zło.

Wtedy zobaczyłam drugą stronę medalu. Miałam pracę. Mieszkanie u profesora. Zarabiałam u niego dwa razy tyle, co w sklepie. Przemknęło mi przez głowę, że może dostanę jeszcze drugą szansę od życia, byłam młoda…

– Nigdy nawet nie pomyślałam o rozwodzie. – powiedziałam cicho, i zobaczyłam zdumienie w oczach siedzącego obok mężczyzny. – Są pewne uwarunkowania, których trudno się pozbyć, zwłaszcza gdy nie są uświadomione. Żeby rozwiązać problem, trzeba najpierw wiedzieć, na czym on polega. Pamięta pan, było to w jednej z książek, które mi pan podsunął.

– Wiedziałem, co robię – uśmiechnął się. – Nie wszystkim wystarcza to, co mają, niektórzy szukają czegoś więcej.

Przesunął palcami po moim policzku, a ja poczułam, jakby ktoś zdjął mi z oczu zasłonę. Nagle ujrzałam w nim nie tylko roztargnionego profesora, żyjącego abstrakcyjnymi problemami, lecz zwykłego mężczyznę, dla którego praca nie jest jedynym pomysłem na życie.

– Tak, ma pan rację, rozwód to doskonały pomysł – powiedziałam, patrząc mu w oczy.

I wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam, że jestem wolnym człowiekiem i mogę robić, co tylko chcę.

Czytaj także:
„Moja córka wpadła w wieku 19 lat, a ja obiecałam jej pomóc... Traktowała mnie jak służącą, a dom jak hotel"
„Jaka matka, taka córka... niestety. Asia przekonała się na własnej skórze, że związek z żonatym facetem to błąd"
„O mały włos doszłoby do kazirodztwa. Przed samym ślubem okazało się, że mój narzeczony to tak naprawdę... mój kuzyn”

Redakcja poleca

REKLAMA