„Mąż mnie zostawił, bo nie mógł znieść myśli, że mogę umrzeć. Przez raka straciłam męża, pierś i kilka lat życia”

kobieta którą mąż zostawił przez chorobę fot. Adobe Stock, rawpixel.com
Nie było mi łatwo. Bóg mi świadkiem, ile łez wylałam, jak tęskniłam za dawnym życiem i Henrykiem. Ale kiedy na rozprawę rozwodową, na którą wreszcie się zdecydowałam, mój kochany przyszedł ze swoją dziewczyną w zaawansowanej ciąży, poczułam tylko obrzydzenie i wstyd, że tak łatwo dałam się mu podejść.
/ 31.05.2021 18:34
kobieta którą mąż zostawił przez chorobę fot. Adobe Stock, rawpixel.com

Pewnie nie raz czytałyście takie historie. Nie raz kiwałyście z niedowierzaniem głową, mówiąc: „a to drań” i z ulgą odkładałyście gazetę na półkę, ciesząc się, że was to nie dotyczy. Ja też tak myślałam. „Przecież to niemożliwe, kocha mnie, spędziliśmy razem 15 lat wspaniałego życia, mamy córkę, plany na przyszłość, wspólnych znajomych, wakacje na działce, pasje i radość z bycia razem” – sądziłam. Jednak stało się inaczej.

A potem potoczyło niczym lawina w górach

Pewnego dnia wyczułam guz w piersi. Niewielki guzek, więc nawet nie zdążyłam się wystraszyć, ale ponieważ sporo mówiono o badaniach profilaktycznych u kobiet po 35. roku, postanowiłam tego nie lekceważyć. Zapisałam się do ginekologa. Po dwóch tygodniach zwolniła się kolejka, więc poszłam do lekarki. Spokojnym głosem powiedziałam jej o guzku, a ona zbadała mnie i równie spokojnym tonem powiedziała, że trzeba się temu przyjrzeć, a potem skierowała na badania do szpitala. A tam, po kolejnych dwóch tygodniach równie spokojnym głosem specjalista oznajmił mi, że mam raka piersi. Stan zaawansowany.

Nie było czasu na długie terapie. Musiałam poddać się operacji, i to natychmiast. Trzeba było usunąć pierś i węzły chłonne. Poszłam do domu, łudząc się, że może to nieprawda. Mąż, mój kochany, wspaniały, opiekuńczy mąż, kiedy dowiedział się, że mam raka, usiadł w fotelu i zaniemówił na cały wieczór, a potem zaczął płakać.
– I co ja teraz zrobię – szlochał. – Jak poradzę sobie bez ciebie, nie umieraj – patrzył na mnie oczami pełnymi łez, a ja nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
– Muszę być silna za nas oboje – tłumaczyłam później mojej równie osłupiałej mamie i siostrze.
– Jak to za was oboje? – ryknęła Alina, moja młodsza siostrzyczka, i przytuliła mnie do siebie mocno. – Kochanie, tylko ty się teraz liczysz. Rozumiesz?
– Wiem, ale on jest taki słaby, zaopiekujcie się nim, kiedy pójdę na operację – starałam się powstrzymać łzy.

W domu zachowywałam się jak dotąd. Nawet żartowałam z choroby i robiłam wszystko, aby nie rzutowała na nasze życie, ale mój mąż, Henryk, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Bał się mnie dotknąć, jakby myślał, że się zarazi. Całe dnie spędzał w garażu przy nowiutkim aucie.

W dzień operacji podjął jednak męską decyzję i odwiózł mnie do szpitala, a zaraz potem zadzwonił po moją siostrę, prosząc, aby była przy mnie. Sam zaś czmychnął, jak się potem okazało – na ryby. Bo musiał sobie to wszystko przemyśleć. Ale ja, widząc jego zachowanie, starałam się jeszcze bardziej – dla nas, dla niego, dla naszej córeczki Jagódki. Kilka godzin później obudziłam się bez piersi i węzłów chłonnych pod pachą. Obolała, przerażona i samotna. Siostra pojechała odebrać ze szkoły Jagodę. Mama dostała silne leki na uspokojenie, które spowodowały, że spała w dyżurce pielęgniarek. Obudziłam się w pustym pokoju. Po godzinie wpadły do mnie trzy przerażone, a zarazem szczęśliwe kobiety.
– Lekarze mówią, że nie był rozsiany i wszystko będzie dobrze. Musisz tylko o siebie dbać – oznajmiła mi siostra.
– A Jagodą my się na razie zajmiemy – pogłaskała mnie po policzku.

Nawet słowem nie wspomniała o Heńku. Cały czas grała swoją rolę pocieszycielki, a ja dzielnej pacjentki. Tylko Jagody było mi szkoda. Jak to 10-letnie dziecko miało pojąć rozmiar tragedii, która rozgrywała się dookoła niej.
Wróciłam do domu i rozpoczęłam żmudny proces leczenia. Chemioterapia, wypadanie włosów, osłabienie. Jagoda była dzielna, podobnie jak moja mama i siostra, ale Henryk wyraźnie mnie unikał. Niby był obok, woził mnie do szpitala, robił pranie, sprzątał, ale ani razu od chwili operacji mnie nie przytulił. Na noce przeniósł się na gościnną kanapę.
– Nie chcę cię męczyć, wiesz, jak wiercę się w nocy, ile zajmuję miejsca – oznajmił na pozór ciepłym tonem.

Któregoś razu zobaczyłam, jak szoruje po mnie sanitariaty w łazience.
– Przecież są czyste, w umywalce można się nawet przejrzeć – zażartowałam, ale w jego oczach zobaczyłam strach. – Kochanie, ja nie umrę – próbowałam go objąć, lecz cofnął się przerażony.

Zmieszany, próbował się jakoś wytłumaczyć, ale wieczorem wyskoczył z kolegami na piwo. „Muszę jakoś odreagować. Ty jesteś dzielna, zawsze świetnie sobie radziłaś ze wszystkim, ja taki nie jestem” – wyznał zarzucając palto. Od tamtego dnia ja dźwigałam na swoich ramionach dom, chorobę i rodzinę, a on uciekał. W pracę, do kolegów.
Nie zasługuję na ciebie – wyznał mi któregoś dnia.
– Ależ kochanie, jesteś najwspanialszym mężczyzną na świecie. Nie musisz na mnie zasługiwać – próbowałam z nim rozmawiać.
– Muszę, bo ty… Jesteś taka… Idealna – rozpłakał się.

Chciałam go przytulić, ale tym razem mnie odepchnął i wybiegł z domu. Dzwoniłam na jego komórkę. Bezskutecznie. Wrócił następnego dnia po pracy. Z silnym postanowieniem, że odchodzi.
– Dokąd? – zapytałam, ale nie uzyskałam odpowiedzi.
– Do innej – powiedziała mi potem moja siostra. Któregoś wieczoru zobaczyła go w centrum handlowym z dużo młodszą kobietą. Szli uśmiechnięci, szczęśliwi. Już miała do niego podbiec i powiedzieć mu, co myśli o takim szwagrze, gdy nagle mój ukochany mąż, któremu ja musiałam się kiedyś oświadczyć, przyciągnął tamtą kobietę do siebie i pocałował namiętnie. Tego nawet Alina nie wytrzymała. Uciekła z centrum i rozpłakała się na ulicy.

Próbowałam ratować swoje małżeństwo. W chustce na głowie, opatulona tysiącami swetrów jeździłam do pracy męża, chcąc go przekonać do powrotu.
– Rozumiem, wystraszyłeś się, ale razem damy radę – błagałam.
– Niech pani da mu spokój. Nie widzi pani, że Henryk chce być szczęśliwy? – któregoś razu naszą rozmowę przerwała jakaś dziewczyna.

Miała około 30 lat, długie blond włosy i jeszcze dłuższe nogi

Spojrzałam na nią i już wiedziałam wszystko. Poczułam bezsens całej tej sytuacji. Bez słowa wyszłam z pokoju Henryka. Wróciłam do domu i runęłam na łóżko. Być może już nigdy bym z niego nie wstała, gdyby nie Jagódka. Obudziłam się w chwili, kiedy dotknęła mojej głowy. Właśnie wróciła ze szkoły. Nie chciała mi przeszkadzać, ale tak strasznie jęczałam przez sen, że postanowiła mnie obudzić.
Mamusiu, to znowu rak? – zapytała przerażona, ze łzami w oczach.
– Nie, dziecko – z trudem otworzyłam opuchnięte od łez oczy. – Raka nie ma i już nie będzie, uwierz mi – spojrzałam na nią i wysiliłam się na uśmiech.
– Kłamiesz – powiedziała. – Wszyscy kłamią. Gdyby go nie było, nie chodziłabyś bez włosów, byłabyś uśmiechnięta tak, jak kiedyś i tata by taki nie był.
– Kochanie, to prawda, jestem słabsza, wciąż się leczę, ale tylko po to, żeby rak nie miał już ze mną żadnych szans. Rak i źli ludzie. Musisz mi uwierzyć, bez tego nie dam rady – tłumaczyłam jej.
– Będziemy jak rycerz i księżniczka z bajki – uśmiechnęła się Jagoda. – Ty będziesz dzielną i dumną księżniczką, a ja rycerzem, który o ciebie walczy.
– Właśnie tak, kochanie i obie damy sobie radę z tym potworem – zaśmiałam się, chyba po raz pierwszy od kilku miesięcy.

Potem musiałam mojej córce wytłumaczyć, dlaczego taty już nie będzie z nami.

Nie było mi łatwo. Bóg mi świadkiem, ile łez wylałam, jak tęskniłam za dawnym życiem i Henrykiem. Ale kiedy na rozprawę rozwodową, na którą wreszcie się zdecydowałam, mój kochany przyszedł ze swoją dziewczyną w zaawansowanej ciąży, poczułam tylko obrzydzenie i wstyd, że tak łatwo dałam się mu podejść.
– Małżeństwo jest na dobre i na złe – powiedziałam przed sędzią. – Nasze było tylko na pokaz.

Po trzech latach dowiedziałam się, że mam przerzuty do drugiej piersi i naprawdę się załamałam. Na szczęście, nie musiałam iść jeszcze pod nóż. Lekarze, podobnie jak ja, walczyli o mnie z całych sił. Nie raz miałam ochotę się poddać. Spisałam nawet testament, w którym opiekę nad córką powierzyłam siostrze, lecz ona podarła go na moich oczach.
– Ani mi się waż wyprawiać takie głupstwa. Damy sobie radę – powiedziała, wypychając mnie do kolejnego światowej sławy specjalisty.
– Coś pani marnie wygląda – uśmiechnął się mężczyzna, przeglądając moją kartę zdrowia. – A nie powinna, bo z tego, co widzę, ma pani szansę na długie i szczęśliwe życie, o ile oczywiście chce pani żyć.
– Ale jak, panie doktorze? – jęknęłam.
– Co? Bo rak znowu zaatakował? Bo jest pani smutno? Bo ktoś panią zawiódł? – zaczął lekarz. – No i co z tego? To tylko połowa szklanki, droga pani, a ta druga wciąż czeka, aż pani ją zobaczy.
– Łatwo panu mówić – rzuciłam.
– Pewnie, że łatwo! Wygrałem z miażdżycą i rakiem trzustki, nic prostszego, droga pani – wycedził przez zęby, a ja przyjrzałam mu się uważniej.
– Kiedy? – zapytałam.
– Co kiedy?
– Kiedy pan wygrał?
– 15 lat temu – odpowiedział spokojnie. – W tym czasie komuś rodziły się dzieci, ktoś inny planował swoje życie, zdawał maturę, budował dom, albo właśnie miał wspaniałe wakacje na Bahamach, a ja leżałem sam na szpitalnej sali i modliłem się o siły. Co pani robiła 15 lat temu?
– Brałam ślub – spuściłam głowę, jakby mi było wstyd. – I myślałam, że będę z mężem wychowywać wnuki.
– No właśnie, a dzisiaj może pani wygrać z chorobą, a za parę lat wychowywać wnuki z kimś innym. Życie bywa przewrotne, droga pani – uśmiechnął się lekarz jakoś tajemniczo.
– Jest pan dzisiaj szczęśliwy? – zapytałam już przy drzwiach, wychodząc od niego z naręczem recept.
– Bardzo – odpowiedział i wskazał na fotografię stojącą na jego biurku. – Podczas leczenia poznałem wspaniałą kobietę. Sprawdziła się w najtrudniejszych chwilach, przyjęła mnie takiego, jakim byłem. Dzisiaj mamy cudownego syna. Tak, jestem szczęśliwy i zdrowy, ale dlatego, że bardzo, bardzo tego chciałem. Trzeba próbować, droga pani, i wierzyć. Bez tego nie ma cudów, a ja codziennie, w tym gabinecie widzę cuda, o jakich nie śniło się filozofom. Więc w nie wierzę.

Wyszłam, a właściwie nie! Wyfrunęłam z jego gabinetu, jak na skrzydłach. W holu chwyciłam Alinę w ramiona i okręciłam mocno dookoła siebie.
– Zwariowałaś! – powiedziała moja siostra zaskoczona.
– Może? Kto wie, ale na pewno zakochałam się w życiu na nowo! I pal sześć Henryka. Pal sześć wszystkich drani na świecie. Będę żyć! Dla siebie, bo tak chcę!

Dzisiaj od mojej chemii mija siedem lat. Mogę powiedzieć już, że jestem zdrowa i czuję się zdrowa. Badam się, ale nie przesadzam. Moja córka jest wspaniałą nastolatką. Marzy, żeby zostać lekarzem, by w przyszłości ratować inne kobiety. Zobaczymy, czy coś wyjdzie z jej planów. Moje się spełniły. Któregoś razu pod gabinetem mojego wspaniałego onkologa poznałam jego kolegę ze studiów. Wpadł pogadać o starych czasach, bo był akurat przejazdem. Zamiast z lekarzem, pogadał ze mną. Spotykamy się, chociaż jestem wobec niego bardzo ostrożna, ale nie boję się próbować. Wczoraj po raz pierwszy widział mnie nago. I nie uciekł. Ja też nie schowałam się w łazience. Może więc mamy szansę wychować wspólnie wnuki? Kto wie. Pewna mogę być tylko siebie i swojej chęci życia, a uwierzcie mi, mam na nie ogromny apetyt.

Czytaj także:
„Mój mąż uważa, że opieka nad dziećmi to nic takiego. Według niego całymi dniami tylko lenię się w domu”
„Pawełek był wychudzony, bity, miał porażenie mózgowe. I te oczy, te wielkie, smutne oczy…”
„Nasza córka miała być kimś, zostać lekarzem lub prawnikiem. Zamiast tego zadaje się z patologią”

Redakcja poleca

REKLAMA