„Mąż miał się za wielkiego pana i gardził staropolskim bigosem. Cały nasz majątek przepuścił na sery pleśniowe”

mężczyzna w restauracji fot. Getty Images, Astrakan Images
„Musieliśmy oszczędzać. Ale nie oszczędzaliśmy, bo Dawid nadal lubił wykwintne jedzenie. Bywało tak, że przygotowywałam dla męża wyszukane dania, a sama jadłam proste ziemniaki ze śledziem i najtańszy chleb, podczas gdy mąż delektował się chrupiącą bagietką”.
/ 17.08.2024 20:30
mężczyzna w restauracji fot. Getty Images, Astrakan Images

Dawid poprosił mnie o przygotowanie kremu ze szparagów i polędwiczek wieprzowych w białym winie. Poszłam na targ i przygotowałam kolację, która okazała się tyleż kompromitująca, co triumfująca. Jedno wiem na pewno, nigdy już nie tknę sera pleśniowego.

Gust odziedziczył po rodzicach

Lubię siadać przy kuchennym stole, wpatrując się w porcelanową filiżankę po herbacie. Jest gustowna, złoto-seledynowa, przywodzi na myśl wielki świat francuskich specjałów, którymi lubił delektować się mój mąż. Po kuchni unosi się zapach najtańszego dżemu truskawkowego, którym przed chwilą posmarowałam kromkę czerstwego chleba. Po drugiej stronie stołu siedzi... nikt.

Kiedyś siadałam przy stole z mężem, ale o ile ja jadłam chleb z dżemem, on rozkoszował się codzienną porcją camemberta. Dawid zawsze miał wyrafinowany gust, odziedziczony chyba po rodzicach, właścicielach sklepu z antykami. Ja jestem skromną przedszkolanką, pochodzącą z ubogiej rodziny.

Poznałam Dawida w... restauracji, do której chodził regularnie. Pracowałam tam jeszcze na studiach jako kelnerka. Zawsze był miły, dobrze ubrany, z szalikiem lub apaszką pod szyją, roztaczał urok wielkiego świata. Zakochałam się. Oświadczył się, a potem wyszłam za mąż za... francuskie sery, o czym dowiedziałam się później. Przeprowadziliśmy się do jego luksusowego apartamentu. Oczywiście, jak to często bywa – na początku było jak z bajki. Stołowaliśmy się w najlepszych restauracjach.

– Truflowe risotto? Brzmi zachęcająco jak na danie główne – zachwalał menu Dawid. A ty, Martusiu? Co chciałabyś zamówić?

– Hmmm, może zamówię sałatkę z kurczakiem – zerkałam na kartę.

– Daj spokój, co powiesz na langustynki smażone na maśle z sosem beurre blanc, szparagami i risotto z białych trufli? – pytał.

– Eee... ok, bardzo chętnie – mówiłam, zastanawiając się, co to są w ogóle langustynki.

– Brawo, kochanie, jesteśmy tym, co jemy, dlatego dobrze jest odżywiać się wykwintnie – powiadał, dodając, że ostatnio chyba zasmakowały mi owoce morza.

Miał rację, bo o ile za francuskimi śmierdziuchami nigdy nie przepadałam, to krewetki czy inne ośmiornice nawet podchodziły mi smakiem. Widać, aż taką zacofaną kobietą chyba nie byłam. Nie lubiłam tylko ostryg, których smaku kompletnie nie rozumiałam.

Nadal to robił

Po jakimś czasie mój mąż zaczął mieć kłopoty finansowe. To było krótko po tym, kiedy Dawid wymyślił sobie, że rzuci swoją dobrze płatną pracę po to, aby... otworzyć winnicę. Plany te go przerosły, bo gust kulinarny to on może miał dobry, ale do biznesu nie przejawiał talentu. Wraz z topniejącymi oszczędnościami wcale nie topniały luksusowe potrzeby Dawida. Nadal żył na tym swoim super poziomie, niczym książę dosiadający chuderlawego kozła.

Może te jego wypady do drogich restauracji tak go wykończyły. Musieliśmy oszczędzać. Ale nie oszczędzaliśmy, bo Dawid nadal lubił wykwintne jedzenie. Bywało tak, że przygotowywałam dla męża wyszukane dania, a sama jadłam proste ziemniaki ze śledziem i najtańszy chleb, podczas gdy mąż delektował się chrupiącą bagietką. Jej chrupiący dźwięk brzmiał dla mnie niemal jak psychodeliczna muzyka.

– Dawid, musimy pogadać – powiedziałam pewnego razu.

– Tak? – odpowiedział, wyjadając oliwki ze słoika.

– Wiem, że lubisz dobre jedzenie, ale musimy zacisnąć pasa.

– O co ci chodzi, Marta, że jem oliwki?

– Wczoraj znowu stołowałeś się w drogiej knajpie, widziałam rachunek!

– Co? To tylko jedna wizyta, od dawna nie wychodzimy. Nie chcesz wychodzić ze mną, to poszedłem sam.

– Co ty mówisz? A te twoje niebieskie Roqueforty? Niedługo będziesz beczeć jak owca.

– Coo? Jaka owca? Wypraszam sobie...

– Sam przecież mówiłeś, że jesteśmy tym, co jemy.

– Przesadzasz...

– Ja przesadzam? Chyba hiacynty w tej twojej wyfiołkowanej aspiracjami głowie. Człowieku, ja jem codziennie zwykły dżem i zagryzam najtańszy chleb za trzy złote kiełbasą śląską, a ty obżerasz się jakimiś rarytasami z Lidla.

– Kochanie, to tylko kawałek sera i odrobina wędzonego łososia!

– Aha, łosoś do łososia, pralinka do pralinki i wychodzi zero na koncie.

– No jasne, ty tylko mąkę i mleko kupowałabyś.

– Zwykłe mleko od krowy ma tę przewagę nad twoim wykwintnym kokosowym, że jest co najmniej dwa razy tańsze.

– Może masz rację, Marto, może nie powinienem. Po prostu... kiedy kupuję sobie to wykwintne żarcie, na chwilę zapominam o problemach finansowych.

Ucieszyłam się wtedy, że coś zaczęło się zmieniać po tej naszej rozmowie. A potem, szkoda gadać... Stwierdził nagle, że ma plan rozwoju winnicy.

– Wiem, jak zrobić, aby nasza winnica w końcu zaczęła przynosić zyski – mówił, popijając wytrawne, francuskie wino.

Kiedy to się zaczęło?

Potem nieraz siedziałam przy naszym eleganckim, bo eleganckim, ale jakimś takim jałowym, kuchennym stole, wpatrując się w ten znamienny słoik dżemu i próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ten nasz domek z pazłotka zaczął się sypać...

To było chyba wtedy, kiedy próbowałam dostosować się do stylu życia Dawida. Próbowałam jeść te jego wymyślne dania, oliwki, pleśniowe rarytasy, ale czułam, że tracę prawdziwą Martę, prostą dziewczynę lubiącą zwykłego schabowego. Wmówiłam sobie, że lubię te krewetki i inne skorupiaki, a tak naprawdę nie umiałam się nimi najeść.

Traciłam część siebie, a potem, kiedy wpadliśmy w tarapaty finansowe, ja czułam się winna, że nie mam na tyle dobrego gustu, aby... nadal zajadać się francuskimi serami. Pomimo kłopotów z pieniędzmi! Ten mój Dawidek nieźle mnie przerobił.

Pewnego dnia Dawid wyjechał w tych swoich wątpliwych interesach. Poszłam sobie na targ. Znalazłam stoisko z wiejskimi produktami. Chciałam ugotować cudownie prosty i cudownie (a wręcz bezczelnie) polski bigos. Wyjątkowo ekonomiczna potrawa na miarę naszych kłopotów finansowych – dodajesz to, co ci zostało w lodówce, a nawet w niejednej spiżarce lub szafce z suszonymi śliwkami i masz jedzenia a jedzenia, a jeszcze zostanie sporo do zamrożenia na kilka tygodni, czy wręcz miesięcy. Dawid jednak nie pochwalił mojego entuzjazmu.

– Co to jest? – Skrzywił się, rzucając zdziwione spojrzenie na garnek pełen kiełbachy i kapuchy.

– Polski bigos, a co, za niskie progi, jak na książęce gusta?

– Doprawdy, bigos to ty masz chyba w głowie. I groch z kapustą, moja panno! – wyciągnął do góry szyję, niczym indor udający pawia, czy tam innego protekcjonalnego ptaka.

– Doprawdy, chyba ty, mój panie! – przedrzeźniłam go.

Ale prawdziwą oliwę do ognia dolałam, kiedy następnego dnia Dawid zaprosił na kolację swojego partnera biznesowego, Łukasza. Oczywiście trzeba było panom biznesmenom przygotować wykwintne dania i takie menu zadeklarowałam Dawidowi.

– Tak, kochanie, będzie krem z białych szparagów, polędwiczki wieprzowe w białym winie i inne smakowite przystawki – powiedziałam, ale w głowie aż przebierałam myślami, aby zrobić zupełnie na odwrót.

Nadszedł dzień... prawdy.

– No więc widzisz, jakie mamy perspektywy z tym nowym kontrahentem – Dawid z Łukaszem kontraktowali w najlepsze, kiedy na pańskie stoły wjechała pierwsza potrawa.

– Mmm, co to za nieziemski zapach się unosi – Łukasz zrobił rozmarzone oczy i błogi uśmiech, z kolei Dawid nie wiedział, gdzie uciec wzrokiem. Do tego przesłał mi tak wredne spojrzenie, że... w duchu skakałam aż pod sufit. 

Potem poszłam do kuchni i przyniosłam coś jeszcze:

– A to na deser – położyłam na stole grzanki z dżemem truskawkowym.

– Doskonale pasują do bigosu, masz, Marto, niesamowicie bezpretensjonalny gust! – powiedział wspólnik mojego męża. – Bigos i grzanki z dżemem truskawkowym to smaki mojego dzieciństwa!

Niby ta kolacja zakończyła się sukcesem, ale Dawid był innego zdania. Powiedział, że skompromitowałam go na całego i złożył papiery rozwodowe. Tak to zostałam sama z dżemem truskawkowym, ale i wolna od tych wszystkich nabzdyczonych zwyczajów kulinarnych.

Chyba do końca życia nie tknę ani pleśniowego sera, ani krewetek. Może to dziwne, ale kojarzą mi się i pretensjonalnie, i biednie. 

Marta, 32 lata

Czytaj także:
„Każda kolejna randka była nudniejsza od poprzedniej. Gdy rzuciłam facetom wyzwanie, znalazłam perłę wśród chwastów”
„Urocza sąsiadka była bardziej niedostępna niż Himalaje. Zaliczałem gafę za gafą, aż wreszcie odkryłem na nią sposób”
„Wakacje z teściową były jak pielgrzymka dla emerytów. Miałam już dość jej starych ruin i zakurzonych kościołów”

Redakcja poleca

REKLAMA