Mojego męża bardzo trudno było zatrzymać w domu. Uwielbiał podróże i na każdy weekend planował drobne wypady poza miasto. Takiego go poznałam, taki był przez wszystkie lata naszego małżeństwa i taki został na starość. Spędziliśmy razem ponad pięćdziesiąt lat, a on ciągle myślał o wycieczkach.
I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że Włodek w trakcie swoich wypraw zapominał o jednym:, że nie jest już młodzieniaszkiem. Zwłaszcza gdy wsiadał na rower, który był jego największą pasją. Jako siedemdziesięciolatek wymyślił, że pojedzie na rowerową pielgrzymkę do Częstochowy. Kiedy mi o tym powiedział, zdenerwowałam się.
– Włodziu, co ty wygadujesz?! – zawołałam. – Do grobu mnie wpędzisz!
– Nie rozumiem. Dlaczego?
– Jak to „dlaczego”? Przecież ty już masz swoje lata!
– Owszem. Ale lekarz nie zabronił mi jeździć na rowerze. Nawet zachęcał do aktywności – naburmuszył się.
– Jasne. Tylko nie miał na myśli takiej wyprawy! Ile to trzeba pedałować! Nie możesz jeździć koło domu?
– E tam, co to za frajda tak jeździć koło domu? To żadna przygoda – prychnął.
– Oj, tobie to zaraz przygód trzeba… – machnęłam ręką.
– Trzeba, trzeba. Nie myślałem, że zareagujesz tak nerwowo… – mruknął ze smutną miną.
Przekonywał mnie uporczywie, ale mu nie pozwoliłam. Mimo to nie zrezygnował z walki o tę wyprawę. Po tygodniu wpadł na sprytny pomysł. Kiedy mi o nim powiedział, nie chciałam uwierzyć. Myślałam, że to jego wymysł. Tymczasem rzeczywiście jest coś takiego jak rower elektryczny.
Te rowery skonstruowane są z myślą o seniorach
Włodek poszperał z wnukiem w internecie i okazało się, że takie jednoślady są dość często spotykane. Opowiadał mi o rowerze z elektrycznym wspomaganiem pedałowania, przekonany, że to świetny kompromis między jego pasją a moją ostrożnością. Na początku się wahałam, ale potem też trochę poczytałam o tym rozwiązaniu. Dowiedziałam się, że te rowery zostały skonstruowane głównie z myślą o seniorach.
A Włodek mówił:
– Krysiu, zróbmy tak: ja sobie kupię ten rower i wtedy zobaczymy, czy to rzeczywiście aż takie ułatwienie. Sama spróbujesz. Jeśli okaże się, że jedzie się dużo łatwiej i nie będę się męczył, wtedy pozwolisz mi na tę Częstochowę. Jeśli nie, zostanę w domu i po prostu będę na nim jeździł po okolicy.
Przekonał mnie tymi argumentami. Zgodziłam się na jego kupno, choć elektryczny rower był droższy od normalnego – kosztował aż dwa tysiące złotych. Ale doszłam do wniosku, że możemy uszczuplić oszczędności, jeśli ma z tego wyniknąć korzyść dla zdrowia i samopoczucia męża.
Kiedy w końcu przywiózł tę dziwną maszynę do domu, od razu się do niej przekonałam. Sama na niego wsiadłam, żeby sprawdzić, jak działa. I szybko okazało się, że co do planów męża – muszę skapitulować, bo rzeczywiście elektryczne wspomaganie bardzo ułatwiało jazdę. Zgodziłam się więc na tę jego Częstochowę jeszcze tego samego dnia.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – mówił z ogniem w oczach mój mąż.
– No i super, bo chodziłeś jak struty.
– Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne. Zawsze żyłem wyprawami…
– Wiem i dlatego się zgodziłam. Ale obiecaj, że będziesz na siebie uważał.
– Jasne. Od jutra zaczynam przygotowania. Muszę obdzwonić znajomych.
Następnego dnia złapał za słuchawkę i zaczął telefonować do wszystkich kolegów, którzy lubili jeździć na rowerach, więc mogła ich zainteresować jego propozycja. Trzech z nich zdecydowało się jechać na pielgrzymkę. Dużo w tych dniach jeździł, bo chciał przetestować rower. No i z każdym dniem przekonywał się do niego coraz bardziej. Cieszył się jak dziecko. Ja razem z nim, bo wiedziałam, że żadna siła nie powstrzyma go przed rowerowymi wyprawami.
Jednak nasza radość szybko się skończyła. Kilka tygodni później Włodek szykował się do swojego treningu. Przebrał się, napełnił bidon wodą, spakował do saszetki dokumenty i poszedł do piwnicy po rower. Ja rozsiadłam się w wygodnie w fotelu, bo pod jego nieobecność czytałam zawsze książki. Kiedy po chwili usłyszałam szczęk klucza w zamku, byłam przekonana, że po prostu czegoś zapomniał. Ale gdy wszedł do pokoju, od razu zorientowałam się, że coś się stało.
– Włamali się do piwnicy! – powiedział. – Ukradli rower!
– Co ty mówisz?!
– Szlag by to trafił. Cholerni złodzieje! Cholerni złodzieje! – powtarzał. – Dzwoń na policję! Zadzwoniliśmy, ale bez większej nadziei, że to coś da. Mundurowi nie spieszyli się z przyjazdem, a gdy w końcu dotarli, od razu zaznaczyli, że nie ma szans na znalezienie złodziei. Po ich wyjściu oboje siedzieliśmy załamani.
Mnie się serce krajało ze względu na Włodka, a on był wściekły, bo do pielgrzymki został już tylko tydzień i wszystko było przygotowane. Koledzy namówieni, rzeczy kupione, trasa zaplanowana i dokładnie sprawdzona pod względem noclegów.
– Biedny… – złapałam go za rękę.
– Nie żałuj mnie, proszę – zdenerwował się. – Ja i tak jadę. Wezmę stary rower. Całe szczęście, że pożyczyłem go koledze i stoi u niego. Nie wpadł w łapy tych… Ech, szkoda gadać! Nic mnie nie zatrzyma. Nie zrobię z siebie teraz głupca. Wszystkich namówiłem.
– Ale, Włodziu…
– Nie poddam się przez jakichś cholernych złodziei! – zagrzmiał, a ja zrozumiałam, że to sprawa honoru i nie będę w stanie go zatrzymać.
Włodek pieklił się z powodu kradzieży jeszcze przez dwa dni, a potem znów poczuł zbliżająca się przygodę i skoncentrował na przygotowaniach. Po tygodniu ruszył w drogę, a ja zostałam sama, pełna niepokoju, czy mu się uda, czy wszystko będzie dobrze.
Niestety, lekarz nie pozostawił mu złudzeń
Droga do Częstochowy miała zająć cztery dni. Przez kolejne cztery mąż i jego koledzy planowali wracać. Na miejsce dojechali cali i zdrowi. Włodek dzwonił do mnie kilka razy dziennie – był szczęśliwy, więc i ja martwiłam się coraz mniej. Jednak już pierwszego dnia drogi powrotnej wyczułam w jego głosie zmęczenie. Pytałam, jak się czuje, czy wszystko w porządku, a on przekonywał, że jest dobrze.
Kłamał. Nie było. Tak naprawdę Włodek tracił siły. Zauważyli to też jego koledzy. Namawiali go, żeby odpuścił i wrócił pociągiem. A on się uparł. Był najstarszy z nich wszystkich, a przy tym najbardziej ambitny. Trzeciego dnia drogi powrotnej zadzwonił do mnie jeden z jego kolegów.
– To ja, Olek – powiedział. – Dzwonię, bo… Tylko się nie denerwuj, Włodkowi nic strasznego się nie stało. Po prostu spadł z roweru i złamał nogę. Jesteśmy w szpitalu. Przyjedź.
– Zaraz dzwonię po syna. To poważne złamanie? – spytałam bez tchu.
– Lekarz mówi, że dość poważne. Ale jeszcze go badają…
Syn zawiózł mnie na miejsce. Modliłam się całą drogę. Gdy dojechałam, było już wiadomo, że obejdzie się bez operacji. Wszyscy odetchnęliśmy. Wszyscy poza Włodkiem. On już wypytywał lekarza, kiedy znów będzie mógł jeździć na rowerze, ale ten wykręcał się od odpowiedzi.
– Panie Włodzimierzu, za wcześnie o tym mówić. Spokojnie.
– Proszę powiedzieć mi prawdę! – domagał się mąż.
– Twarda z pana sztuka. No więc dobrze, będę z panem szczery. Złamanie nie wymaga operacji, ale to nie znaczy, że nie jest niebezpieczne. Zwłaszcza w pana wieku. Noga najpewniej nie odzyska dawnej sprawności. Może być znacznie słabsza i będzie pan to odczuwał. Przykro mi…
Ta wiadomość męża załamała. Wpadł w tak zły nastrój, że nawet wnuki nie potrafiły go pocieszyć. Noga goiła się powoli, a kolejne diagnozy potwierdzały podejrzenia pierwszego lekarza. Dziś od wypadku mija rok, a Włodek nadal nie wsiadł na rower. Co więcej, chodzi o kulach. Jest w lepszym stanie psychicznym, ale wciąż są dni, kiedy zamyka się w sobie i nie chce z nikim rozmawiać. Czuję, że nie jest szczęśliwy. Zawsze, gdy widzę go takiego, narasta we mnie wściekłość na złodziei.
Gdyby Włodek jechał na tym elektrycznym rowerze, mógłby uniknąć wypadku. Nie byłby tak zmęczony. Bo to prawdopodobnie wyczerpanie spowodowało, że stracił równowagę. Ci, którzy ukradli mu rower, pewnie nie zdają sobie sprawy, jaką krzywdę wyrządzili staremu człowiekowi…
Czytaj także:
Moja córka zakochała się w... narzeczonym własnej ciotki
Mój syn zerwał z dziewczyną, bo zakochał się w nauczycielce
Moja mama i teściowa zajmowały się wnukiem. I ciągle przy nim kłóciły