W mojej rodzinie mówiło się: „Do trzydziestki panna, potem stara panna”. Pamiętam, jak mama, babcia i ciotki rozmawiały o ponadtrzydziestoletnich singielkach ze współczuciem i lekką podejrzliwością z gatunku „Co z nią jest nie tak?”.
Wyrosłam więc w przekonaniu, że muszę wyjść za mąż do trzydziestych urodzin
Kiedy miałam dwadzieścia lat, wydawało mi się to oczywiste, ale im bardziej zbliżałam się do magicznej trzydziestki, tym silniej odczuwałam presję…
– Jak to: rozstałaś się z Karolem? – pamiętam, że mama aż usiadła, kiedy powiadomiłam ją, że zerwałam z ostatnim chłopakiem; wiedziałam, że już rozglądała się za salą na nasze wesele, choć nie ustaliliśmy nawet daty ślubu. – Może to tylko przejściowe problemy, córcia. Ja z twoim ojcem też się kłóciłam, ale przecież to nie może być powód…
– Mamo, zapewniam cię, że miałam powód! – przerwałam jej. – Z Karolem koniec. Wiem, że za rok kończę trzydzieści lat, ale nie zamierzam wychodzić za mąż na siłę! Są na świecie gorsze tragedie niż bycie singielką.
Chyba powiedziałam to w złą godzinę, bo kilka tygodni później wydarzyła się prawdziwa tragedia
Mama wracała z kościoła na rowerze nieoświetloną szosą i potrącił ją przejeżdżający samochód. Zmarła po dwóch tygodniach w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Długo nie mogłam uwierzyć w to, że mamy już nie ma. Chodziłam po jej mieszkaniu, porządkowałam rzeczy i wydawało mi się, że zaraz wejdzie do pokoju. Płakałam całymi godzinami. Babcia radziła sobie z jej śmiercią jeszcze gorzej, przestała jeść i wychodzić z domu. Jedna z ciotek wzięła ją do siebie, przez telefon opowiadała, że staruszka gaśnie w oczach.
Ja także czułam, jakby coś we mnie zgasło. Nie pamiętałam już, jak to jest się z czegoś cieszyć, nie odczuwać tego dojmującego smutku… Pracowałam jak automat, nie chciało mi się utrzymywać kontaktów ze znajomymi, żyłam niczym na autopilocie.
– Co musiałbym zrobić, żebyś się wreszcie uśmiechnęła? – zapytał kiedyś kolega z pracy. – Potrafię żonglować, chcesz zobaczyć?
Miał na imię Oskar i pracował z nami od niedawna
Nie znał mnie przed śmiercią mamy, musiał więc mieć wrażenie, że cierpię na permanentną depresję. Tamtego popołudnia uśmiechnęłam się po raz pierwszy od miesięcy, kiedy Oskar żonglował pomidorami w prywatnym pokazie w biurowej kuchni.
Kilka tygodni później firma zorganizowała wyjazd integracyjny. Nie chciałam jechać, ale szefowa oznajmiła, że byłabym jedyną nieobecną i to źle wpłynie na moje relacje z zespołem. Pojechałam więc, chociaż nie miałam ochoty ani na wycieczkę statkiem, ani imprezowanie do rana. Wieczorem zaszyłam się w swoim pokoju, udając złe samopoczucie. Ktoś jednak zapukał do hotelowych drzwi.
– Szefowa kazała cię sprowadzić na dół – oświadczył mi Oskar. – Chodź, napijesz się ze mną. Ja też mam nastrój do bani.
Przegadaliśmy całą noc. Oskar był ode mnie starszy o pięć lat, odnosił spore sukcesy jako handlowiec. Powiedział mi, że jest żonaty, ale tuż przed wyjazdem dowiedział się, że żona wnosi pozew o rozwód. Życie zwaliło mu się na głowę, jednak w przeciwieństwie do mnie potrafił robić dobrą minę do złej gry. Pił i żartował z innymi, a ze swoich problemów rodzinnych zwierzył się tylko mnie.
– Wiesz, Marta, czuję się, jakbym cię znał od zawsze – wyznał nad ranem, kiedy większość załogi była już pijana, a my, także nieźle podchmieleni, siedzieliśmy na oszklonej werandzie z widokiem na jezioro. – Mogę powiedzieć ci wszystko, bo wiem, że mnie zrozumiesz… Nigdy nie spotkałem kogoś takiego.
Godzinę później kochaliśmy się w moim pokoju hotelowym. Pół roku przed moimi 30. urodzinami… Nie mogę z ręką na sercu nie przyznać, że po wszystkim nie myślałam o tym, czy zdążę ze ślubem przed trzydziestką. Myślałam. Oskar przecież się rozwodził, a my byliśmy bratnimi duszami, sam tak powiedział. Ranek potwierdził moje nieśmiałe nadzieje, bo Oskar nie wymknął się chyłkiem z mojego pokoju, tylko zszedł ze mną na śniadanie, trzymając mnie za rękę. Skacowani współpracownicy nie poświęcili nam specjalnej uwagi, ale ja czułam, że to deklaracja – dla niego ta noc nie była jednorazowym wyskokiem.
Przyznawaliśmy się do siebie publicznie, czyli w zasadzie byliśmy już parą. Idylla trwała niecałe dwa tygodnie. Tyle czasu zajęło żonie Oskara zrozumienie, że jednak chce go z powrotem i nie zamierza się z nim rozwodzić. Wiedziałam, że nie zdążył jej o mnie powiedzieć, nie chciał, żeby w sądzie użyła argumentu, że miał kochankę przed rozwodem. Mieliśmy więc ujawnić się, dopiero gdy Oskar będzie już wolnym człowiekiem.
– Nie rozwodzę się z Marzeną – wyznał mi po tych dwóch tygodniach. – Dajemy sobie drugą szansę. Mam nadzieję, że jako przyjaciółka mnie zrozumiesz…
„Jako przyjaciółka”. Tym właśnie miałam zostać, kiedy zrozumiał, że jednak woli żonę
Usiłowałam zachować twarz i nie dać po sobie poznać, czego się spodziewałam po czternastu dniach gorącego romansu. Życzyłam mu szczęścia i zmieniłam pracę, a miesiąc później odkryłam, że jestem w ciąży. Nasze kolejne spotkanie nie było miłe. Oskar był przerażony. Gadał coś o aborcji w holenderskiej klinice, ja go za to zwymyślałam. Miałam prawie trzydzieści lat, chciałam mieć dziecko! Ustaliliśmy, że uzna je i będzie potajemnie płacił mi alimenty, ale nie będzie brał udziału w życiu malucha. Potwornie bał się, że żona dowie się o zdradzie, i tym razem naprawdę się z nim rozwiedzie.
– Przecież sam chciałeś odejść! Dlatego byłeś ze mną! – nie powstrzymałam się przed robieniem mu wymówek.
– Nieprawda, ja nigdy nie chciałem rozwodu – zaprzeczył. – Myślę, że… po prostu chciałem się na niej odegrać. Ale teraz nam się układa. Posłuchaj, wiem, że wyszedłem na dupka, ale nie rozwiodę się z Marzeną, bo jesteś w ciąży! Musisz to zrozumieć!
– Nic nie muszę! – warknęłam i poderwałam się z miejsca. – I nie waż się spóźniać z alimentami! – krzyknęłam, zanim wybiegłam.
Potem spotkaliśmy się raz, w urzędzie stanu cywilnego, podczas rejestracji urodzin naszego synka, Alana. Myślałam, że Oskar zmięknie na widok swojego dziecka, ale on tylko rzucił okiem pod budkę wózka, po czym oznajmił, że się spieszy, bo za trzy godziny ma samolot do Barcelony. Leciał z żoną na długi weekend.
Pierwsze 3 lata życia Alana były pasmem niekończących się kłopotów, infekcji i moich przygnębiających myśli
Nie miałam nikogo bliskiego. Mama nie żyła, babcia praktycznie już nie kontaktowała, dalsi krewni i znajomi odzywali się tylko sporadycznie. Na szczęście Oskar regularnie wpłacał pieniądze na syna, bo inaczej nie wiem, jak bym dała sobie radę. Alan nie dostał się do żłobka, więc musiałam iść na urlop wychowawczy. Żyliśmy tylko z alimentów, do tego brak kontaktu z ludźmi zaczął pogłębiać moją depresję.
Dopiero kiedy mały poszedł do przedszkola, a ja wróciłam do pracy, na naszym niebie znowu zaczęło pojawiać się słońce. W pracy dobrze mi szło, synek przestał tak często chorować, ja zapisałam się na fitness i miałam coraz lepsze samopoczucie. Martwiło mnie jedynie to, że syn wychowuje się bez ojca. Czasami nie wytrzymywałam i dzwoniłam do Oskara.
– Ustaliliśmy to dawno temu – przypominał mi za każdym razem, wyraźnie tłumiąc zniecierpliwienie i złość. – Zrozum, mam żonę i nie chcę, żeby się dowiedziała o dziecku. Przestań do mnie wydzwaniać, bo ja nie zmienię zdania! Nie chcę żadnych kontaktów.
Wiedziałam, że nie jest jedynym tatą, którego nie obchodzi własne dziecko, ale ciągle miałam nadzieję, że może któregoś dnia to się zmieni. On i Marzena byli bezdzietni, sądziłam więc, że w którymś momencie Oskar doceni to, że ma zdrowego, mądrego synka i będzie chciał nawiązać z nim kontakt.
– Podobno nie mogą mieć dzieci – powiedziała mi koleżanka z dawnej pracy, wielka plotkara. – Ta jego żona czasami tu przychodzi, dziewczyny z nią kilka razy rozmawiały. Całkiem miła, ale ponoć robi się nerwowa, kiedy ktoś wspomina o dzieciach. No i ostatnio strasznie przytyła. Mówię ci, ona się leczy hormonalnie, bo nie może zajść.
W starej firmie kilka osób wiedziało o tajemnicy Oskara, jednak, jak widać, „żona zawsze dowiaduje się ostatnia”. W tym wypadku najwyraźniej nie dowiedziała się wcale, że jej mąż ma dziecko z inną. Kto niby miałby interes w tym, żeby jej mówić? Wszyscy za to chętnie plotkowali i snuli domysły.
To, że Marzena leczyła się na bezpłodność, było dość prawdopodobne
W końcu Oskar z całą pewnością mógł mieć dzieci. Kiedy Alan poszedł do pierwszej klasy, byłam już właściwie pogodzona z tym, że nigdy nie pozna swojego ojca, chociaż mieszkali w tym samym mieście. Alanek też dawał sobie z tym radę. Ja nie związałam się z nikim, więc wychowywał się bez męskich wzorców. W zasadzie tylko to mi przeszkadzało, bo ogólnie przywykłam do roli samotnej matki.
– Stara panna z dzieckiem, do usług – mówiłam o sobie z przekąsem.
– Młoda babka ze świetnym synem – poprawiały mnie koleżanki.
Nie miałam problemu ze swoim wiekiem, byłam dumna z moich trzydziestu ośmiu lat. Aż do dnia, kiedy pojawiłam się w przychodni z powodu silnego, utrzymującego się od kilku dni bólu brzucha, i lekarz z wyraźną troską w głosie zapytał o mój rok urodzenia.
– Proszę zrobić USG jamy brzusznej – powiedział, wręczając mi skierowanie. – Natychmiast. Zadzwonię do pracowni.
Jeśli ojciec go nie zechce, trafi do domu dziecka
Dwie godziny później straciłam swoje życie. Wszystko, co miałam, nagle przestało mieć znaczenie. Czułam tylko panikę i zapach własnego potu. Nawet nie sądziłam, że przerażony człowiek tak śmierdzi.
– To wygląda na zmianę nowotworową na śledzionie – stwierdził lekarz bardzo poważnym tonem. – Jest pani w wieku, kiedy wykrywa się najwięcej mięsaków. Tu jest skierowanie do poradni onkologicznej. Przykro mi, że przekazuję takie wieści.
Onkolożka czytająca wyniki biopsji była jeszcze bardziej zmartwiona. Obejrzała moje wyniki i zdjęła okulary, jakby szykowała się do skoku na głęboką wodę.
– Będę z panią szczera… – zaczęła, a ja znowu zaczęłam się ohydnie pocić. – Guz jest bardzo duży, nie wiem, czy jakikolwiek chirurg podejmie się resekcji… Spróbujemy zmniejszyć go radioterapią, włączymy też wlewy dożylne. Na razie trudno mówić o rokowaniach, musimy po prostu walczyć.
Wróciłam do domu i położyłam się w pozycji embrionalnej. Nie mogłam ani zasnąć, ani się ruszyć; po prostu trwałam w bezruchu, przerażona tym, co będzie dalej. O siedemnastej z otępienia wyrwał mnie dzwonek telefonu.
– Mówi wychowawczyni świetlicy szkolnej – usłyszałam. – Kto dzisiaj odbierze Alana? Szkoła jest już zamknięta…
Boże! Zapomniałam o własnym dziecku! Biegłam do szkoły, zalewając się łzami. Tym razem nie płakałam nad sobą, tylko nad moim synkiem, bo zrozumiałam, że poza mną nie ma na świecie nikogo, kto by się nim zaopiekował. Co będzie, jeśli umrę…? To pytanie zabijało mnie bardziej niż nowotwór. Podczas naświetlań myślałam tylko o tym, kto zajmie się Alanem, gdyby okazało się, że guz jednak jest nieoperacyjny.
Nie miałam młodych krewnych, najmłodsza ciotka miała sześćdziesiąt dwa lata, nawet nie brałam jej pod uwagę. Poszłam do psychologa z fundacji działającej przy poradni onkologicznej, żeby o tym porozmawiać.
– Zgodnie z prawem dziecko powinno trafić do ojca, ale jeśli ten nie będzie chciał się nim zająć, nie ma możliwości, żeby go zmusić. W takich sytuacjach dziecko trafia do odpowiedniego ośrodka albo rodziny zastępczej.
Jeszcze zanim zakończyłam ostatnią sesję radioterapii, zadzwoniłam do Oskara. Tym razem nie dałam się zastraszyć jego zniecierpliwionemu tonowi.
– Posłuchaj, mam raka, nie wiadomo, czy z tego wyjdę, i muszę z tobą porozmawiać o przyszłości naszego syna – oznajmiłam mu twardo, dziwiąc się własnej stanowczości.
Przyjechał do mnie nocą, kiedy Alan już spał. Na mój widok stanął jak wryty
Tak, schudłam dramatycznie, poszarzała mi cera i pewnie wyglądałam jak upiór. Zaprosiłam go do środka.
– Lekarze nie wiedzą, czy nowotwór da się zoperować – wyjaśniłam rzeczowo. – Nie chcą powiedzieć, ile mam czasu do momentu zakończenia naświetlań. Ale muszę… musimy myśleć o najgorszym. Chcę wiedzieć, czy jeśli… czy jeśli umrę, to przejmiesz opiekę nad Alanem.
Widziałam, jak nerwowo przełyka ślinę. Był blady, pocił się, zupełnie jak ja u onkologa. Nagle zdałam sobie sprawę, z jakim potwornym dupkiem i egoistą się zadałam. Ten człowiek myślał tylko o swojej wygodzie, spełniał wyłącznie swoje zachcianki. Inni ludzie nic a nic go nie obchodzili. Był egocentrycznym bubkiem, który spaliłby ci dom, żeby zagotować sobie szklankę wody. Potwierdził to, mówiąc:
– Słuchaj… wiem, że to trudna sytuacja i bardzo mi przykro, że zachorowałaś. No ale widzisz, ja naprawdę nie mogę tak po prostu powiedzieć Marzenie, że przez osiem lat ukrywałem przed nią, że mam dziecko. Co ty myślisz? Że ona się z tym pogodzi i Alan będzie mógł u nas zamieszkać? Tego się nie da zrobić – pokręcił głową.
– Może chociaż ją zapytaj – wydusiłam stłumionym głosem. – Zapytaj, zanim twój syn trafi do domu dziecka!
– Nic mi nie da pytanie jej, bo wiem, jaka będzie odpowiedź! – wybuchnął nagle. – Po prostu złoży papiery rozwodowe i tyle, rozumiesz? I co? Zostanę samotnym tatusiem dziecka, którego nawet nie znam? Tak to ma być?! Co ty sobie wyobrażasz?!
Doprowadził mnie do szewskiej pasji. Nie miałam już nic do stracenia, mogłam go nawet zabić, tam, w moim mieszkaniu, i nawet nie zdążyliby mnie osądzić ani wpakować do więzienia! Zwyzywałam go najgorszymi słowami. Powiedziałam, że świat byłby lepszy, gdyby potrąciła go ciężarówka. Życzyłam mu śmierci i wyrzuciłam za drzwi. Tyle że to niczego nie rozwiązało.
Nadal byłam śmiertelnie chora, a mój syn miał na świecie tylko mnie. Cała nadzieja była w tym, że radioterapia zmniejszyła mojego guza i że możliwe będzie wycięcie go.
– Tak, guz się zmniejszył – usłyszałam od onkolożki i pociekły mi łzy ulgi. – Spróbujemy go wyciąć, ale mięsak to nowotwór złośliwy z dużą tendencją do wznowień i przerzutów. Po resekcji konieczna będzie chemioterapia, żeby zapobiec namnażaniu się jego komórek. To panią wyłączy z życia na przynajmniej pół roku.
Nie pozostawiła mi złudzeń. Nie było możliwości, żebym zajmowała się dzieckiem po operacji. Miałam zostać w szpitalu na minimum miesiąc, potem spędzać w nim wiele godzin dziennie. Datę operacji wyznaczono za dwa tygodnie, czas naglił. Oczywiście rozważałam oddanie Alana pod opiekę wiekowej ciotce, ale w końcu zrezygnowałam z tego pomysłu. To było bez sensu, starsza pani mieszkała w maleńkim mieszkanku w innym mieście i nawet gdyby się zgodziła, nie dałaby sobie rady z opieką nad dzieckiem, szkołą i innymi zajęciami.
Musiałam też brać pod uwagę najgorsze. Operacja była bardzo ryzykowna. Na wypadek, gdybym jej nie przeżyła, Alan musiał być w bezpiecznym miejscu, w którym mógłby zostać także potem. Po mojej śmierci. Paradoksalnie, choroba dodała mi sił. Nie interesowało mnie, że rujnuję życie byłemu kochankowi, miałam sprawę do jego żony. Zdobyłam adres i pojechałam do niej.
– Dzień dobry, nazywam się Marta S. i mam dziecko z pani mężem – przedstawiłam się otyłej, choć ładnej kobiecie, która otworzyła mi drzwi. – Musimy porozmawiać, ponieważ ja umieram. Mam raka.
Po takim mocnym wstępnie nie mogła mnie nie wpuścić. Rozmawiałyśmy prawie dwie godziny. W końcu obie płakałyśmy.
– Od pięciu lat leczę się hormonalnie – wyznała mi. – Miałam trzy zabiegi in vitro, za każdym razem roniłam… Kocham dzieci i marzę, żeby być mamą. Wiesz… – od jakiejś godziny byłyśmy na „ty” – znam Oskara i wiem, jakim potrafi być dupkiem. Wiele razy chciałam od niego odejść, ale był moją ostatnią szansą na macierzyństwo… Zobacz, jak ja wyglądam. Kto by mnie chciał oprócz niego? Naprawdę, mam gdzieś, ile razy mnie zdradził i z kim. Najgorszą rzeczą, jakiej się o nim dowiedziałam, jest to, co mi właśnie powiedziałaś. To, że on nie chce znać własnego dziecka…
Marzena to wyjątkowa kobieta, podziwiam ją Kiedy Oskar wrócił do domu, miałam wrażenie, że umrze na mój widok. Był w takim szoku, że ledwo trzymał się na nogach. Marzena przejęła całkowitą kontrolę nad sytuacją. Kazała mu usiąść, po czym poinformowała go o swojej decyzji. Zdecydowała, że zajmie się Alanem. Kazała mi przyjechać z nim na weekend, żeby poznał swojego ojca. Uznała, że Alan zostanie u nich na czas mojej hospitalizacji.
Oskar nie miał nic do gadania. Alan był zdziwiony, że jednak ma tatę, ale właściwie od razu przyjął to za rzecz oczywistą. Oskar bardzo się starał i mały nawet go polubił. Marzena była wspaniała, traktowała Alana z matczynym ciepłem i serdecznością. Pokazała mu „jego” pokój w ich ładnym domu. Były tam książki, zabawki i dużo dinozaurów, bo Alan wyznał jej, że chce zostać paleontologiem. Minęło pięć miesięcy od operacji. Alan wciąż mieszka u swojego ojca i Marzeny. Ja kończę sesję chemii. Na razie jestem „czysta”. Guz udało się wyciąć, nie ma wznowy ani przerzutów. Onkolodzy jednak pozostają ostrożni w rokowaniach, bo spory procent nowotworów złośliwych powraca. Mówią, że mogę być zdrowa przez pięć, osiem lat, a potem umrzeć w ciągu kilku tygodni. Mogę też żyć jeszcze czterdzieści lat, kto to wie.
Już niedługo Alan wróci do mojego mieszkania. Bardzo polubił Marzenę, jest jego ukochaną ciocią. Ostatnim razem, kiedy go do mnie przyprowadziła, powiedział, że będzie za nią bardzo tęsknił.
– Wcale nie będziesz tęsknił, synku – zapewniłam go. – Będziesz widywał tatę i ciocię, kiedy tylko będziesz chciał. To twoja najbliższa rodzina, skarbie.
– Tak! Fajnie! – potwierdził entuzjastycznie, obejmując ją mocno.
Zobaczyłam łzy w jej oczach i nagle spłynął na mnie spokój. Nikt nie wie, co będzie ze mną za kilka lat, ale ja mam pewność, że moje dziecko nie trafi do domu dziecka. Ma rodzinę. Jego ojciec może nie zasłużył na tytuł taty roku, ale się stara. A Marzena kocha go jak własne dziecko, o którym tak marzyła.
Czytaj także:
Kamila najpierw była dziewczyną mojego syna, potem uwiodła mojego męża
Mąż ma pretensje, że ciągle niańczę swojego brata
Po utracie pracy przeniosłam się z dnia na dzień do Warszawy