Trzy lata staraliśmy się o dziecko i nic. Stosowałam wszystkie wyczytane w internecie i usłyszane od przyjaciółek metody, które niby miały pomóc. Zrobiłam wszystkie badania i lekarz zdecydowanie stwierdził, że wyniki są idealne.
– Wręcz książkowe – zapewnił mnie – jestem w stu procentach pewien, że może pani zostać matką.
Więc skoro ja byłam zdrowa, a jednak nadal nie zachodziłam w ciążę, to gdzie należało szukać przyczyny? Odpowiedź była prosta. Coś musiało dolegać mężowi. On jednak bronił się przed zrobieniem badań, jakbym co najmniej wysyłała go na wycieczkę do piekła. Nie i nie. Tłumaczyłam jak dziecku, prosiłam, płakałam, a on w kółko trzymał się jednego. Nie chciał się zbadać.
Zaskoczył mnie tą propozycją
Kiedy w końcu ustąpił, kiedy poszedł do kliniki, myślałam, że teraz wszystko ruszy z miejsca, że już będzie tylko lepiej. Niestety, nie było. W sumie liczyłam się z tym, że wyniki mogą nie być dobre, spodziewałam się tego. Myślałam jednak, że Hubert dostanie leki, w najgorszym wypadku czeka go jakiś zabieg. W każdym razie lekarze jakimś sposobem spowodują, że zajdę w ciążę i urodzę wyśnione dziecko.
Niestety, diagnoza była jednoznaczna i druzgocąca. Mąż był bezpłodny i nic nie dało się z tym zrobić. Powodem była najprawdopodobniej jakaś wirusowa choroba, którą przeszedł we wczesnym dzieciństwie.
Hubert chodził z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a ja popłakiwałam w łazience. Miałam ochotę szlochać w głos, krzyczeć, wyć, ale nie chciałam sprawiać mu przykrości. Po dwóch tygodniach takich żałobnych nastrojów, kiedy wróciłam z pracy, niespodziewanie zastałam Huberta przygotowującego kolację. W pokoju grała muzyka, czekał nakryty stół i otwarte wino.
– A cóż to dzisiaj za święto? – mruknęłam bez odrobiny entuzjazmu.
– Wszystko ci wyjaśnię, kiedy usiądziemy do stołu – uśmiechnął się mąż.
No i wyjaśnił mi. Zaskakując mnie na całej linii. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że będzie miał dla mnie taką propozycję. Nie pomyślałam dlatego, że mnie nic takiego nawet nie przyszło do głowy.
– Adoptujemy dziecko – oznajmił Hubert, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. Nawet nie zapytał, on mi to po prostu oznajmił. Wyglądał, jakby to był najwspanialszy pomysł świata, jakby w tym momencie zrobił interes życia. W milczeniu upiłam łyk wina. Nie miałam sił wydobyć głosu.
– No, pomyśl – Hubert patrzył na mnie, a w oczach świeciły mu się iskierki – jest tyle dzieci, które potrzebują rodziców, opieki, domu. Więc skoro nie możemy mieć własnego, damy dom takiemu biednemu, osamotnionemu maluchowi.
Pomysł może był piękny, godny zastanowienia, tylko że ja chciałam mieć własne dziecko. Chciałam być w ciąży, chciałam je urodzić, karmić piersią, chciałam, żeby było do mnie, do nas podobne, żeby było tak naprawdę moje. Jeśli już nie mogło być nasze.
– I co ty na to, kochanie? – ponaglił mnie Hubert.
– Nie wiem – szepnęłam.
– Jak to nie wiesz?
– Nie wiem, nie myślałam o tym.
Gdzieś w głębi duszy miałam ochotę krzyknąć do męża:
– Nie, nie i jeszcze raz nie! To ty nie możesz mieć dziecka. Ja mogę.
Nie krzyknęłam jednak. Wiedziałam, że nie wolno mi tego zrobić, nie mogę aż tak bardzo skrzywdzić Huberta. Bo byłam pewna, że takie słowa zabolałyby go ogromnie.
– To pomyśl, proszę, zastanów się. To świetny pomysł. I chyba dla nas jedyne rozwiązanie. Możemy adoptować nawet dwoje dzieci, jeśli tylko będziesz chciała, żeby nie chować jedynaka.
– Nie wiem – powtórzyłam bezradnie.
To ty nie możesz mieć dziecka, ja mogę
Od tej rozmowy Hubert jakby nabrał wiatru w żagle. Całe siły i zainteresowanie skierował w jedną stronę – adopcji. Jakby wcale nie brał pod uwagę tego, że ja milczę, że wcale nie przyklasnęłam pomysłowi, że jeszcze się nie zdecydowałam. Każdy wieczór pragnął spędzać na rozmowach o adopcji i naszych przyszłych dzieciach. Momentami miałam wrażenie, że oszalał.
– Hubert, ja jeszcze nie podjęłam decyzji – zdenerwowałam się, gdy położył przede mną ulotki i jakieś druki z centrum adopcyjnego.
– Jak to nie podjęłaś decyzji? – spojrzał zdziwiony. – Nie możemy mieć dziecka, więc jeśli chcemy je mieć, musimy adoptować.
„To ty nie możesz, ja mogę mieć” – dźwięczało mi w myślach.
– Nie wiem, muszę to przemyśleć – powtórzyłam już któryś raz.
– Tu nie ma się nad czym zastanawiać. Adoptowanie dziecka trochę trwa, a zawsze większe szanse mają ludzie młodzi. Nie ma więc na co czekać. Musimy się zgłosić, wypełnić papiery, testy, zapisać się na szkolenie – mówił do mnie jak do małego dziecka, jakby wszystko było już zaplanowane, zdecydowane, a ja miałabym tylko podpisać odpowiednie kwestionariusze w odpowiednich miejscach. Czułam się z tym wszystkim coraz gorzej.
Kiedy kilka dni później zakomunikował mi, że jesteśmy umówieni w centrum adopcyjnym w czwartek o godzinie trzynastej, nadal nie potrafiłam zdobyć się na to, żeby powiedzieć, że nigdzie nie pójdę. Postanowiłam, że zobaczę, może się jednak zdecyduję. Rozmowa w ośrodku adopcyjnym nie poszła jednak tak jak należało. Chyba dlatego, że odzywał się głównie Hubert, no i dyrektorka ośrodka. Ja milczałam, aż w końcu padło pytanie:
– Pani chyba nie jest do końca przekonana.
– Ależ jestem, jestem – zaprzeczyłam gwałtownie. – Chyba tylko… Sama nie wiem…
Dyrektorka przyglądała mi się podejrzliwie. Czułam to spojrzenie na plecach, kiedy wychodziliśmy. Dziwiłam się tylko, dlaczego Hubert nie drąży tematu, dlaczego uważa, że ja mam takie samo zdanie jak on.
– Czy ty naprawdę jesteś pewna, że chcesz adoptować dziecko? – zapytała mnie dwa dni później starsza siostra, przyglądając mi się podejrzliwie.
– A dlaczego pytasz?
– Bo nie wyglądasz szczególnie radośnie.
– Nie wiem, czy chcę – odpowiedziałam, jak już kilka razy Hubertowi. – Nie czuję się tym szczególnie uszczęśliwiona – dodałam z przekąsem.
– Dominika, czy ty jesteś normalna? – Wiktoria spojrzała na mnie jak na idiotkę.
Nie chcę adoptować dziecka
Wzruszyłam ramionami.
– A co mam zrobić? Hubert tak bardzo tego chce, zapalił się do tego rozwiązania.
– Hubert chce! Wariatka! To nie może być tak, że Hubert chce, a ty się łaskawie zgadzasz. To poważna decyzja. Dziecko to nie kot. Oboje musicie chcieć.
– Ja bym chciała mieć dziecko – rozpłakałam się – moje własne, nie adoptowane. I cały czas mam świadomość, że mogę je mieć. To Hubert nie może. A ja mogę. Wystarczy, żebym, żebym… – jąkałam się.
– Przestań – zdenerwowała się siostra – nie pleć głupstw, nie możesz go zdradzić, nie możesz go oszukiwać.
– Ja nie chcę go oszukiwać – jęknęłam. – Przecież on by się w mig połapał. Ja chyba muszę od niego odejść. Tak bardzo chcę mieć dziecko, że naszego małżeństwa chyba już nie ma. Ja już go chyba nie kocham – dokończyłam ledwo słyszalnie.
Kiedy Hubert powiedział, że jesteśmy umówieni na szkolenie przedadopcyjne, coś po prostu we mnie pękło.
– Ja nie pójdę – stwierdziłam tylko.
– Jak to nie pójdziesz?
– Normalnie, nie chcę adoptować dziecka.
Nie mogłam postąpić inaczej
Hubert gapił się na mnie, jakby nie wierzył w to, co słyszy.
– Jak to nie chcesz?
– Normalnie, nie chcę. Przecież wcale nie pytałeś mnie o zdanie.
– Pytałem – przerwał mi.
– Ale nie słuchałeś odpowiedzi, a ja próbowałam ci powiedzieć, że nie jestem jeszcze gotowa. Teraz wiem, że nie chcę.
– Przecież chciałaś dziecka.
– Nadal bardzo chcę, ale swojego. Nie chcę adoptowanego, rozumiesz? Nie chcę, nie mogę, nie potrafię…
– Ale przecież… – do Huberta chyba powoli docierało, co chciałabym mu powiedzieć, tylko nie wiem jak.
– Musimy się rozstać Hubert, ja dłużej tak nie potrafię…
– Nie kochasz mnie już?
Pokręciłam głową. Czułam się jak ostatnia zołza, wiedziałam, że krzywdzę Huberta, ale nie dawałam już rady. Pomyślałam wtedy, że wiele razy zdarza się, iż mężczyzna zostawia kobietę, bo ta nie może mieć dzieci, a on chce je mieć. Widać w drugą stronę działa to podobnie. Przynajmniej w naszej, w mojej sytuacji tak właśnie było.
– Zastanów się jeszcze, Dominika, proszę – usłyszałam cichy głos męża. – Kocham cię i nie chcę się z tobą rozstawać. Jeśli nie chcesz adopcji, to nie. Nie musimy mieć dziecka, możemy żyć tylko dla siebie. Tak też może być pięknie. Może nawet jeszcze piękniej.
Pewnie miał rację, ale dla mnie nie miało to już znaczenia. Świadomość, że nigdy nie zostaniemy rodzicami, spowodowała, że przestałam kochać Huberta, nie wyobrażałam sobie dalszego życia z nim. Chciałam rozwieść się z mężem, znaleźć sobie nowego faceta, zajść z nim w ciążę. A potem urodzić dziecko, jedno, może potem drugie, podobne do mnie albo do przyszłego męża.
Trzy miesiące później wzięliśmy z Hubertem rozwód. Nie byłam z tego powodu szczęśliwa, miałam pewną świadomość, że coś mi w życiu nie wyszło, obojgu nam nie wyszło. Miałam też wyrzuty sumienia, czułam się, jakbym skrzywdziła Huberta. Ludzie przecież żyją bez dzieci, adoptują je i wychowują te adoptowane, kochając je jak rodzone. Ja jednak tak nie chciałam, nie potrafiłam. Przepraszam cię, Hubert, przepraszam.
Czytaj także:
„Rodzice od początku nie akceptowali mojej narzeczonej. Gdy okazało się, że jest bezpłodna, kazali mi z nią zerwać”
„Nie akceptowałam wnuka, bo był adoptowany. Byłam zła, że przez zięcia nie będę prawdziwą babcią”
„Mój mąż nie wiedział o swojej bezpłodności i marzył o dziecku. Zaszłam w ciążę z innym facetem, żeby spełnić to marzenie”