Maciek spał. Chociaż do ręki wciąż miał podpiętą rurkę z kroplówką, którą rytmicznie ściekało lekarstwo, a kolor bladej, wymęczonej twarzy niemal zlewał się w jedno z szarą szpitalną pościelą. Wyglądało na to, że najgorsze rzeczywiście minęło, i jak mówili lekarze, teraz potrzebuje odpoczynku. „Więc naszemu synkowi nic już nie grozi” – pomyślałam z ulgą. I pierwszy raz od 52 godzin, które minęły od wypadku, żołądek przestał mi ściskać paniczny, lodowaty strach i nieco odetchnęłam.
Czuwałam uparcie przy obu moich mężczyznach
Przez ten okropny czas prawie nie zmrużyłam oka, czuwając i przy synu, i przy mężu, którego łóżko pani doktor – wzruszona moim oddaniem – zgodziła się przewieźć do tej samej sali. Teraz mój wzrok powędrował nad synem w stronę męża. Leżał pod oknem, tyłem do ściany, z twarzą tylko nieco mniej bladą od buzi Maćka. Padał na nią promień wschodzącego słońca, wędrując od brody w kierunku czoła.
Kiedy dotarł do oka, mąż pokręcił głową, jakby opędzał się od natrętnej muchy, i powoli uniósł powiekę. Mrugał nią jeszcze chwilę, nim na dobre się obudził. Otworzył oczy i patrzył, jakby się zastanawiając, gdzie jest i co tutaj robi. Omiótł wzrokiem salę, na chwilę zatrzymał się na Maćku, a potem spojrzał na mnie z niemym pytaniem:
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Lekarze mówią, że najgorsze już za nami.
Powiedziałam to szybko, nie chcąc dłużej trzymać Pawła w niepewności. Uśmiechnął się do mnie z tym swoim hipnotyzującym wdziękiem, za którym poszłabym w ogień.
– No pewnie, co by miało być niedobrze – odpowiedział, a jego twarz znowu pojaśniała. – Przecież od razu mówiłem, że nie potrzeba żadnych badań. To mój syn i moja krew.
Maciek, nasz 15-letni syn, wyszedł z wypadku bez poważniejszych obrażeń wewnętrznych. Nawet nie był specjalnie połamany. Ale zanim przez zakorkowane miasto karetka dotarła na skrzyżowanie, na którym jakiś idiota wyjeżdżający z podporządkowanej uliczki uderzył z impetem w jego motorynkę – Maciek stracił dużo krwi. Kiedy erka gnała na sygnale do szpitala, jeden z ratowników zadzwonił z komórki Maćka pod numer „tata”. Streściwszy sytuację, rzucił Pawłowi: – Potrzeba krwi. Natychmiast.
Choć podróż do szpitala zajęła nam pół godziny, pamiętam z niej jedynie twarz męża. Jak mantrę powtarzał:
– On wyjdzie z tego. Oddam mu krew.
Był strasznie zdenerwowany, kiedy lekarze wzięli jego próbkę i kazali czekać na potwierdzenie zgodności ich grup krwi.
– Na pewno się zgadza, przecież to mój syn – mówił w kółko, krążąc po korytarzu.
„Mój Boże, jak to dobrze, że pomyślałam o wszystkim” – powtarzałam sobie w duchu, kiedy pół godziny później w żyły Maćka przetaczano życiodajną krew Pawła. Gdyby nie moja zapobiegliwość, mogłabym teraz stracić i syna, i męża. Patrząc na uśmiechającego się Pawła i oddychającego spokojnie Maćka, zagłębiłam się we wspomnieniach. Stanęły mi przed oczami dwa inne szpitalne łóżka…
Pierwsze stało pośrodku ośmioosobowej sali wśród ścian, starych półek i krzeseł szarych jak wszystko w owych czasach. Całymi dniami szaro było też za oknem, bo marzec tamtego roku był wyjątkowo deszczowy i mglisty. Próbowałam wnieść w ten smutek trochę koloru i radości, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Kwiaty, nawet wiosenne gałązki krzewów były na oddziale zakazane z obawy przed zarazkami, a czytanie chorym na głos – niemożliwe z powodu gwaru rozmów i skrzypiących drzwi, które wciąż ktoś zamykał lub otwierał.
Dopiero gdy nadzieja umarła, a lekarze kiwając głowami powtarzali smutno, że nie mogą już nic zrobić, wokół łóżka mojej teściowej postawiono parawan. Dzięki niemu, odchodząc z tego świata, miała choć przez chwilę namiastkę prywatności.
Odchodziła, gasła w oczach, nie mając go przy sobie
Kiedy patrzyłam na jej wychudłe ciało i pergaminową skórę, przez którą prześwitywały błękitne żyłki, nie mogłam zrozumieć, co okrutna choroba zrobiła z tą radosną i pełną życia kobietą. Choć wiele młodych mężatek skarży się na teściowe, ja o mojej nigdy nie powiedziałam złego słowa. Przyjęła mnie pod swój dach z miłością i serdecznością, powtarzając wszystkim, że los wreszcie dał jej wyczekiwaną córkę.
Męża straciła wcześnie i w bardzo głupi sposób. Zimą złapał zapalenie płuc, gasł z minuty na minutę, a straszna zamieć odstraszała wszystkich śmiałków, którzy mogliby go przetransportować z rodzinnej wsi do szpitala. Kiedy teściowa zaprzęgła sanie i powiedziała, że sama z nim pojedzie, mężczyźni pukali się w głowę, a kobiety płakały, przekonane, że już nigdy jej nie zobaczą. Ale jej się udało.
Siedziała w poczekalni i oddychała z ulgą, że wszystko co najgorsze mają już za sobą. W tym samym czasie antybiotyk, który miał uratować jej męża, i po który przedzierała się przez zawieruchę, właśnie go zabijał. Okazało się – niestety, po czasie – że teść był na niego uczulony, czego w tamtych latach w tak nagłych przypadkach nikt nie sprawdzał. W ten sposób została sama.
Teściowa twardo stąpała po ziemi. Na nic się nie skarżyła. Całe życie ciężko pracowała, ciesząc się, że ten sam los, który zabrał jej męża, wcześniej dał im syna. A mnie powtarzała:
– Pamiętaj, że w życiu najważniejsza jest miłość. Walcz o szczęście swoje i tych, których kochasz.
Teraz jej ostatnim marzeniem było zobaczyć Pawła. Jednak czuła, że już nie zdąży, bo jej syn pracował na kontrakcie w dalekiej Arabii Saudyjskiej. I choć robił wszystko, co mógł, by przylecieć – udało mu się zdobyć bilet dopiero na następny tydzień. Mama umierała więc, mając w pobliżu tylko mnie.
Tamtego deszczowego wieczoru, kiedy po całym dniu czuwania przy jej łóżku pochyliłam się, by ją pocałować, przytrzymała w rękach moją twarz i szepnęła:
– Obiecaj mi, że zrobisz dosłownie wszystko, żeby Paweł był szczęśliwy.
– Dobrze, mamo – odparłam, nie wiedząc jeszcze, co dla nas znaczą jej słowa. A potem opowiedziała mi tajemnicę, którą nosiła w sercu od lat i o której nie wiedział nikt poza nią.
Kiedy Paweł miał 12 lat, złapał jakąś paskudną infekcję. Jego stan pogarszał się z minuty na minutę, a gorączka szybko spowodowała, że zaczął majaczyć. Wprawdzie teściowa mieszkała już wtedy w mieście, a nie na wsi, były wczesne wiosenne roztopy, a nie zimowa zawierucha i Paweł trafił do szpitala błyskawicznie – ale jego sparaliżowanej strachem mamie i tak przed oczami stanęły wydarzenia sprzed kilku lat, kiedy po podobnej nagłej chorobie straciła męża.
Tak bardzo chciała, żeby historia się nie powtórzyła
Gdy po kilku kwadransach przyszedł lekarz z wiadomością, że Paweł nie jest na nic uczulony i można mu podać potrzebne antybiotyki, nie chciała słuchać, co mówi dalej, tylko oszalałym z rozpaczy głosem poprosiła: – Ratujcie mojego syna!
Dopiero kiedy jego stan się poprawił i wiadomo było, że wyzdrowieje, uświadomiła sobie, co wtedy próbował jej powiedzieć doktor. Leki, które dostanie Paweł, są bardzo silne. W rzadkich przypadkach mogą spowodować nawet bezpłodność. I, niestety, tak się właśnie stało u jej ukochanego jedynaka.
Do tamtej chwili myślałam, że nie zaszłam w ciążę, bo Paweł pracuje na kontraktach i bywa w domu tylko przelotem. Byłam jednak przekonana, że kiedy już zarobi na nasz wymarzony dom i wróci do Polski na stałe, weźmiemy się do prawdziwej małżeńskiej roboty i zapełnimy ten dom wesołą gromadką. Teraz jednak moja przyszłość legła w gruzach.
– Musisz mi przyrzec, że on nigdy się o tym nie dowie. Z tego nie będzie nic dobrego – prosiła teściowa. Patrzyłam na nią niewiele rozumiejącym wzrokiem, a ona mówiła dalej:
– Mój syn nigdy mi nie wybaczy, że skazałam go na bezdzietność, ani sobie, że skazuje na to samo ciebie – jej głos był zaskakująco silny i stanowczy. – Rozumiesz? – zapytała, patrząc mi w oczy.
A gdy skołowana skinęłam głową, cierpienie na jej twarzy zastąpił uśmiech. Chyba czuła, że już mnie nie zobaczy. Gdy następnego ranka jak zwykle przyszłam do szpitala, salowe wynosiły z pokoju parawan i zmieniały pościel na pustym łóżku. Ale ja nie płakałam, bo wiedziałam, że mama odeszła z tego świata szczęśliwa, pozbywszy się wreszcie ciężaru tajemnicy. Wtedy w szpitalu postanowiłam dotrzymać słowa – przecież nie można złamać obietnicy danej umierającej kobiecie…
Sala, w której stało łóżko drugie, była jasna, przestronna i nowocześnie urządzona, a nad leżącą na nim kobietą pochylał się uśmiechnięty lekarz. Wodząc dłonią po jej wyraźnie wypukłym brzuchu, pokazywał coś na monitorze stojącemu obok mężczyźnie.
– Gratuluję, to będzie silny i zdrowy chłopak. Jeszcze da się wam nieźle we znaki. Radzę więc rozpieszczać żonę, póki można – powiedział na koniec, puszczając do niego oko. – Miło jest przekazywać dobre wiadomości.
Rozpromieniony mężczyzna nachylił się nad łóżkiem, a kiedy całował kobietę w czoło, ona wyszeptała:
– Widzisz, kochanie, będziemy mieli syna. Przecież mówiłam, że potrzeba nam tylko trochę czasu dla siebie.
Zdecydowałam się w imię miłości do niego i do niej
To ja byłam to kobietą, a na ciążę czekałam długich 12 małżeńskich lat. Kiedy wreszcie w nią zaszłam, niektóre kuzynki i znajome okrzyknęły, że zdarzył się cud. Cud – to na pewno, tylko czy rzeczywiście się „zdarzył”?
Po śmierci mamy Paweł się załamał. Na co dzień starał się tego nie okazywać, ale wiedziałam, że nie może sobie wybaczyć, że nie zdążył się z nią pożegnać. Wciąż mnie pytał o naszą ostatnią rozmowę, a ja wciąż mu odpowiadałam, że mama kazała nam cieszyć się swoim szczęściem. A kiedy przyrzekłam, że zrobię wszystko, aby tak było, odeszła z uśmiechem na twarzy. W szczegóły się jednak nie wdawałam.
Wybudowaliśmy nasz wymarzony, piękny dom, lecz lata mijały, a pokój dziecinny na górze stał pusty. Paweł co miesiąc patrzył na mnie z nadzieją, lecz ja gasiłam ją spojrzeniem. Z powodu braku dzieci mój mąż cierpiał chyba bardziej niż ja i rzeczywiście nie pozwoliłabym nigdy, żeby się dowiedział prawdy o sobie. Czułam, że okrutna prawda by go zabiła.
Niektórzy ludzie nie mówią „powód”, tylko „wina”, ale jaka to wina, że odebrano mu możliwość dania życia, ratując życie jemu samemu? W roku, w którym Paweł zaczął tracić nadzieję i coraz częściej mówić o badaniach, zdecydowałam, że nadszedł czas, by udowodnić, co znaczy „dla ukochanej osoby zrobić wszystko”.
Decyzję podjęłam bardzo szybko. Po prostu pewnego dnia, zasypiając, stwierdziłam, że nie mogę już dłużej patrzeć, jak mój mąż cierpi. Przecież nie może być tak, że jeden mały plemnik, takie coś ledwo widoczne pod mikroskopem, był ważniejszy od miłości i oddania człowieka, który dziecka pragnie, a potem je wychowa. Postanowiłam więc, że znajdę ten plemnik gdzie indziej. Choćbym miała go szukać na końcu świata.
Ponieważ nie mogłam sobie pozwolić na żaden błąd, zaplanowałam wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Zanim przystąpiłam do dzieła, przewertowałam książki i artykuły o genach, podobieństwie i dziedziczeniu. Były dość trudne, ale bojąc się dekonspiracji, nie chciałam nikogo prosić o ich wytłumaczenie. Studiowałam je nocami do chwili, aż byłam pewna, że zrozumiałam dobrze.
Wiedziałam oczywiście, że wszystko może się wydać przez kod DNA, ale komu w normalnej, kochającej się rodzinie przyszłoby do głowy, żeby go sprawdzać? Tym bardziej, że postanowiłam znaleźć kogoś podobnego do Pawła. Przede wszystkim fizycznie, a więc mężczyznę o średnim wzroście, średniej wadze, popielatych włosach i okrągłej twarzy. Prawda, że do panów o takim opisie może być podobne każde biegające po Polsce dziecko?
Bardziej się bałam o grupę krwi, ale na szczęście oboje mieliśmy popularne BRh plus. Uzbrojona w taką wiedzę podeszłam do poszukiwań jak do zadania, które trzeba wykonać. Dla mnie nie różniło się ono niczym od wyremontowania mieszkania na wiosnę albo zaoszczędzenia pieniędzy na prezent ślubny dla chrześnicy. Ponieważ byłam przedszkolanką, poszłam do pobliskiego szpitala i zapytałam, czy nie potrzebują pomocy w opiece nad dziećmi. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami, a ja popołudniowe czytanie bajek chorym maluchom połączyłam ze studiowaniem kart informacyjnych nieco starszych pacjentów.
Dawcę znalazłam dość szybko. Nie dość, że pod względem wyglądu i grupy krwi pasował idealnie, to jeszcze na dodatek należał do tych, o których się mówi, że nie przepuszczą żadnej kobiecie. Był więc przekonany, że to nie ja starałam się o niego, tylko on uwiódł mnie, by po jednej wspólnej „namiętnej” nocy z premedytacją mnie zostawić. Nawet się trochę dziwił, że nie wydzwaniam i nie rozpaczam, lecz szybko znalazł sobie nową zdobycz i już nigdy nie pojawił się w moim życiu. A tego właśnie chciałam.
Los sprawił nam tylko jedną malutką niespodziankę. Wszyscy troje – to znaczy ja, Paweł i mężczyzna ze szpitala – mamy brązowe oczy, co zresztą nie jest niczym nadzwyczajnym, a Maciuś urodził z oczami w głębokim odcieniu błękitu. Prawie wszystkie maluchy mają takie, jednak po kilku miesiącach kolor się zmienia. Tymczasem nasz synek skończył rok i wciąż patrzył ciekawie na świat niebieskimi oczami. Wiedziałam, że może tak się zdarzyć, bo niebieski „wraca” po wielu pokoleniach. Naukowo przy naszym układzie mieliśmy na to jakiś jeden procent szans. Przeglądając się w błękitnych ślepiach Maćka, Paweł powtarzał więc ze śmiechem, że nasz synek jest wyjątkowy. Och, kochany, żebyś ty wiedział jak bardzo!
Nikt, kto nie cierpiał, nie ma prawa mnie osądzać
Wielu ludzi na pewno powiedziałoby, że to co zrobiłam, jest złe i niegodziwe. Ale przecież żaden z nich nie zna naszej rodziny, kto więc dał im prawo oceniać, czy jesteśmy szczęśliwsi z Maćkiem, czy bez niego? Patrząc w brązowe oczy Pawła i niebieskie Maćka, które otworzą się lada moment dzięki ojcowskiej miłości, ani przez chwilę nie zamierzam żałować tego, co zrobiłam.
Być może kiedyś, kiedy będę już odchodziła z tego świata, opowiem tę tajemnicę mojej synowej. Poproszę ją, by nasz synek zawsze był z nią szczęśliwy, a wiem, że kobieca miłość i oddanie potrafią zdziałać cuda.
Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę