Kiedy mąż powiedział kilka miesięcy temu, że chce, by nasz dziesięcioletni synek pojechał w tym roku na swoje pierwsze kolonie, specjalnie się nie przejęłam. Adam nieraz rzucał jakieś propozycje, ale potem szybko o nich zapominał. Byłam pewna, że tak będzie i tym razem. Niestety, srodze się zawiodłam.
Dość szybko wrócił do tematu. Raz, potem drugi i trzeci
Twierdził, że Michaś jest już dostatecznie duży na taką samodzielną eskapadę, że dzięki temu okrzepnie, nabierze pewności siebie, nauczy się samodzielności. Przekonywał nie tylko mnie, ale także synka. Opowiadał mu o swoich wrażeniach z kolonii, o tym, jak świetnie się na nich bawił, jakie ma wspaniałe wspomnienia. Pokazywał nawet zdjęcia. Michaś pod wpływem tych opowieści tak bardzo zapalił się do wyjazdu, że w końcu się zgodziłam.
Ale im bliżej rozpoczęcia turnusu, tym większe wątpliwości mnie ogarniają. Boję się, że Miś nie poradzi sobie na koloniach. Że zamiast świetnie się bawić, wypoczywać, będzie tęsknił, płakał i cierpiał.
Czasem coś zbroi, to normalny chłopiec
Zacznę od tego, że Michaś różni się od większości swoich rówieśników. To naprawdę kochane, dobre i mądre dziecko. Wiem, że matki mają skłonności do wyolbrzymiania pozytywnych cech swojej pociechy, ale w tym, co mówię, naprawdę nie ma ani odrobiny przesady. Synek świetnie i chętnie się uczy, uwielbia książki, kocha przyrodę, zwierzęta. Chce ratować każdego ptaka, który wypadł z gniazda, każdego bezdomnego kociaka. Ma najczulsze serduszko pod słońcem. A na dodatek jest posłuszny i bardzo grzeczny.
Ileż to ja się nasłuchałam opowieści o dzieciach terrorystach wymuszających wszystko płaczem, krzykiem, szantażem. Ileż to ja się napatrzyłam na ich „występy” na ulicy. Z Michasiem nigdy nie było takich kłopotów. Bez obaw chodziłam z nim na przyjęcia do znajomych, do parku, na zakupy do supermarketu. Wystarczyło raz powiedzieć, że nie wolno tego czy tamtego robić, że mu czegoś nie kupię, wytłumaczyć, dlaczego, i przyjmował to ze spokojem. Oczywiście zdarzało mu się i zdarza coś zbroić. Jak każdemu normalnie rozwijającemu się dziecku. Ale w porównaniu z rozwydrzonymi rówieśnikami to prawie ideał.
Może właśnie dlatego ma tak duże kłopoty z nawiązywaniem nowych przyjaźni. Do dziś jeszcze pamiętam, jak trudno było mu zaaklimatyzować się w szkole. Wcześniej nie chodził do przedszkola, bo zajmowała się nim moja mama. Znał tylko dwóch czy trzech chłopców z sąsiedztwa i z nimi spędzał czas na podwórku czy placu zabaw. Dopiero w zerówce zetknął się z większą grupą rówieśników. I zupełnie nie potrafił się w niej odnaleźć. Był zbyt spokojny, nieśmiały, za dobrze ułożony…
Kiedy inne dzieci biegały jak szalone, poszturchiwały się, dokazywały, on trzymał się z boku. Szybko stał się więc obiektem drwin i docinków. Koleżanki i koledzy popychali Misia, wyśmiewali się z niego, nazywali niedojdą. A on, biedaczek, nie potrafił się bronić. Co gorsza ja też nie bardzo wiedziałam, jak go tego nauczyć. Do dziś pamiętam jego smutną minę, gdy prowadziłam go do szkoły. To były bardzo trudne chwile. I dla niego, i dla mnie.
Na szczęście z czasem dzieci go zaakceptowały, niektóre nawet polubiły i dziś synek dobrze czuje się w klasie. Ale kolonie to nie szkoła. Tam będzie mnóstwo dzieciaków z całej Polski. Takich, których ani ja, ani Michaś nigdy wcześniej nie widzieliśmy na oczy. Nie wiem, z jakich rodzin pochodzą, jak są wychowywane. Tutaj znam każde dziecko, z którym przyjaźni się synek, każdego rodzica. A tam? Czarna dziura! Kto mi da gwarancje, że szykany i drwiny się nie powtórzą, że ktoś go nie pobije? Za to, że nie chce rozrabiać, broić? Teoretycznie są wychowawcy, ale kto wie jak zareagują. Może uznają to za zwykłe dziecięce przepychanki i zbagatelizują problem?
A synek jest bardzo wrażliwy i ciężko przeżyje złe traktowanie. W domu może się chociaż wypłakać, wyżalić, przytulić. Na koloniach będzie zupełnie sam. Na samą myśl o tym, że będzie cierpiał, i to w samotności, chce mi się płakać.
Mój pisklaczek chyba nie jest gotowy na takie nauki
Najgorsze jest to, że chyba nie tylko ja obawiam się tego wyjazdu. Michaś też się boi. Przecież nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długo. Owszem, kilka razy spędzał część wakacji bez nas, ale była wtedy przy nim babcia. A i tak nie położył się spać, dopóki nie porozmawiał ze mną przez telefon. Gdy go pytam, czy naprawdę chce jechać, odpowiada tak. Ale mam wrażenie, że już bez takiego entuzjazmu jak na początku. Zaczynam podejrzewać, że potakuje ze względu na ojca, że nie chce go zawieść.
Przecież te kolonie to był pomysł Adama! Próbowałam tłumaczyć synkowi, że mnie może powiedzieć prawdę, że jeśli uważa, że nie poradzi sobie na koloniach, to nie pojedzie. Natychmiast się wtedy oburza. Twierdzi, że nie jest już dzidziusiem, że da radę, że już się nie może doczekać. Próbowałam porozmawiać o swoich wątpliwościach i obawach z mężem. Byłam pewna, że mnie spokojnie wysłucha i wspólnie zastanowimy się, czy kolonie w tym roku to dobry pomysł… Niestety.
Gdy tylko zorientował się, w czym rzecz, natychmiast przeszedł do ataku. Stwierdził, że jestem nadopiekuńcza, robię z igły widły. Że jak tak dalej będę chować synka pod kloszem, chronić przed niebezpieczeństwami tego świata, to wyrośnie na ciamajdę. A on chce, żeby w przyszłości radził sobie w życiu. A poza tym turnus jest już opłacony, na zwrot pieniędzy nie ma co liczyć, więc o żadnej rezygnacji nie ma mowy. Bo on nie po to ciężko haruje, by wyrzucać pieniądze w błoto.
Nie wiem już, co robić. Z jednej strony trudno mi zbić argumenty męża
Przecież nawet ptaki wypychają swoje pisklęta z gniazd, by uczyły się samodzielnego życia. Ale z drugiej… Mam wrażenie, że mój pisklaczek nie jest jeszcze gotowy na takie nauki. A może się jednak mylę?
Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem